Rozdział 32

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓣𝓱𝓪𝓵𝓲𝓮𝓷

– Pozbądźcie się ciała – rozkazałem, odwracając wzrok od Strażników Słońca o bladych, kamiennych twarzach. Nie odpowiedzieli, jedynie kiwnęli głowami.

Żaden z nich nawet nie mrugnął, gdy chwytali pozostałości posłańca. Nie mrugali także wtedy, gdy brali sowitą zapłatę za wszystko, co tu robili. To była prosta wymiana. 

Odgłos ciała, wleczonego po kamiennej posadzce, a potem po wykutych w skale schodach, towarzyszył mi przez dłuższy czas. Krwawe, podłużne smugi stanowiły jasny dowód na to, co przed chwilą miało miejsce, lecz wiedziałem, że i tak nikt się o tym nie dowie. Jak zawsze.

Zbyt wiele osób się bało, by mówić.

Kiedy mężczyźni dotarli do ogromnych wrót, anonsując swoje wyjście głośnym hukiem zatrzaskiwanych drzwi, skupiłem się na niewielkiej, pomiętej kopercie. Pokrywał ją brud i ciemne, rdzawe plamy, oczywistego pochodzenia.

Czerwona pieczęć była nienaruszona, ale goniec i tak zginął. Tak samo, jak każdy poprzedni i każdy następny. Najmniejsze ryzyko wycieku informacji musiało zostać zlikwidowane. Smok z zastygniętego, ciemnego wosku patrzył na mnie swoimi lśniącymi oczami, jakby sobie kpił. Moje palce na pergaminie zacisnęły się mocniej, a knykcie pobielały, uwidaczniając skrywaną złość.

Nie, czekały mnie przyjemniejsze zajęcia niż to, co zapewne miałem znaleźć w kopercie. Wsunąłem ją do kieszeni, odkładając to na później. Drogocenny papier zdawał się płonąć, wypalać dziurę w moim odzieniu, lecz zignorowałem to rwące uczucie.

– Ojcze... – Zza pobliskich krat wydobyło się przeciągłe, zdeformowane kneblem błaganie, pogarszające okropny ból głowy. Je także zignorowałem.

Z lekkim tylko niezadowoleniem spojrzałem na pokryty zakrzepłą krwią harap. W ciemnej mazi wciąż dostrzec można było złote plamki – dowód na to, że to moja rodzina zasługiwała na Słoneczną Koronę, a nie ci głupcy, myślący, iż mieli jakikolwiek związek z Przedwiecznymi.

Nie po to wszyscy moi przodkowie dbali o czystość krwi i śmiercią karali każdego, kto zdecydował się zbezcześcić naszą świętość kontaktem z tymi bezużytecznymi kreaturami, jakimi byli ludzie, bym teraz pełnił funkcję marnego doradcy.

– Błagam... – Kolejny skowyt zawirował w mojej głowie, rozbudzając coś na kształt znużenia.

Ileż można łkać i błagać?

– Sama sobie na to zasłużyłaś. – Doskonale wiedziałem, że mój głos był gładki jak aksamit. Wyobraziłem sobie, że skuliła się ze strachu, gdy dotarły do niej te słowa.

Zadrżałem, wprawiony w ogromny niesmak samą myślą o ludziach – słabych istotach, zwierzętach. Kilkanaście lat spędzonych blisko takiego stworzenia napawało mnie obrzydzeniem. Każdy jej ruch, każde spojrzenie i każda łza była obrzydliwa.

Nieważne, czym miała się stać, wtedy była człowiekiem. Obrzydliwe.

A przedstawianie jej jako moją córkę było ogromną ujmą na honorze, plugastwem na dumie rodziny Altensol.

Niebywałe, że kilkanaście lat temu pozwoliłem mojej żonie wprowadzić do naszego domu takie stworzenie. Gdyby tylko Rowena wiedziała, co wtedy uczyniła... Chyba jednak powinienem być jej wdzięczny.

Szkoda, że wtedy nie wiedziałem, iż nigdy nie stanie się partnerką godną prawowitego następcy tronu. Podczas układu z Księżycowymi ścierwami szybko okazało się, że była zbyt słaba, naiwna i uczuciowa, aby przydać się do czegoś więcej.

Musiałem jednak przyznać sam przed sobą, że nie miałem wtedy serca jej zabić. Wciąż była piękna, a jej ciało, nawet unieruchomione, zawsze witało mnie z radością. Nawet wściekłe ryki i płacz Roweny miały w sobie coś pociągającego. Uśmiechnąłem się na tę myśl.

– Nic nie zrobiłam...

– Och, zamilcz już! Tylko na to cię stać? Tak słaba jesteś? – syknąłem, zsuwając z dłoni rękawiczki. Nie chciałbym, by się ubrudziły.

Cholernie ciężko doprać krew.

Ból pulsował w samym środku głowy. Utrzymywanie otwartego umysłu stawało się coraz bardziej męczące. 

Oparłem się o ciężki, kamienny stół, wypolerowany tak mocno, iż mógłbym się w nim przejrzeć. Doskonale, takich służących potrzebowałem – umiejących wykonać proste zadania.

Nawet Eleanor, w której pokładałem największe nadzieje, mnie zawiodła. Cóż z tego, że wykonała jedno polecenie, skoro nieustannie wspominała o trudnościach.

Trudności. Trudności. Trudności.

Cóż za głupie, nic nieznaczące słowo. Nigdy nie było żadnych trudności, była tylko zbyt słaba wola, aby wypełnić kilka prostych, nieskomplikowanych zadań.

Zawsze wszystko musiałem robić sam, tym razem także. Wystarczyło, tylko aby Eleanor postępowała zgodnie ze wskazówkami. Miała po prostu umrzeć, to chyba nie jest takie trudne?

Westchnąłem i sięgnąłem po narzędzie.

Cóż to był za świetny pomysł, aby wybudować rezydencję nad przedwiecznymi lochami. Wciąż byłem z siebie dumny. Najlepsza decyzja w moim życiu.

Z celi obok, od której oddzielały mnie jedynie grube, stalowe kraty, przez co doskonale wyczuwałem smród ekstremów i niemal paraliżującego strachu, dobiegły do mnie jęki, pobrzękiwanie lekko zardzewiałych już łańcuchów i kolejne, zniekształcone kneblem błaganie o litość.

– Żałosna jesteś – powiedziałem, otwierając żelazne zamki, jeden za drugim, i czując rosnące, żarzące się zirytowanie.

Miałem dość już słabości wszystkich, którzy mnie otaczali, a kolejne prośby o uwolnienie i łaskę nie były niczym innym, niż dobitnym pokazem ułomności.

Żałosne, słabe robaki.

Krata otworzyła się z głośnym jękiem. Zbyt szybko pochwaliłem służących. Odnotowałem w pamięci, aby ukarać osobę odpowiedzialną za naoliwienie zawiasów.

Młodsza z moich córek próbowała odsunąć się, zlać w jedność z kątem kamiennej celi lub ukryć się w mroku, jakby mogło to cokolwiek zmienić. Najwyraźniej wciąż liczyła, że miała jakieś szanse uciec od kary, na którą zasłużyła.

– Szkoda, że okazałaś się tak podobna do matki. Wielka szkoda. – Zrozumiałem to wtedy, gdy przyprowadziła tego śmiecia i obwieściła, że ma zamiar go poślubić. Nieustannie bawiła mnie ta naiwność, każąca jej wierzyć, że kiedykolwiek bym się na to zgodził.

Spiorunowała mnie wzrokiem, próbując wyglądać na groźną, lecz jej blade oblicze naznaczone było permanentnym, wiecznym strachem. Zamieszkał w jej rzęsach, niewielkim nosie, w każdym fragmencie skóry i w każdym, najmniejszym porze. 

Dużo mniej bawił mnie fakt, że ta dziewucha coś przede mną ukrywała, a ja wciąż nie wiedziałem co. Sądziłem, że uda mi się to ustalić, gdy złapałem ją w lochach i zaprowadziłem na bal.

Bal w pałacu, do którego się wymykała, najwyraźniej zupełnie nieświadoma gromadki szpiegów, przyglądających się każdemu jej krokowi. Szkoda jednak, że żaden z tych nieżyjących już głupców nie znalazł sposobu, aby dostać się do rezydencji księcia.

Kurwa, najwyraźniej w obecnych czasach nikt nie potrafił już być kompetentny. Jej udało się tam dostać, a doświadczonym szpiegom nie? Cóż za strata pieniędzy.

Przykucnąłem, aby rozpiąć knebel, zapięty z tyłu jej głowy, na tyle mocno, by wrzynał się w skórę i dokuczliwie przeszkadzał, a jednak na tyle luźno, by wciąż mogła mówić. Od razu go wypluła, krztusząc się śliną. Warknęła, próbując zatopić zęby w mojej ręce, ale krótkie, przymocowane do podłoża łańcuchy, nie pozwalały jej na wykonanie tego ruchu.

– Jesteś taka urocza – zaśmiałem się, unosząc harap w górę. – Może tym razem powiesz mi coś więcej?

– Tato... ja nic nie wiem, naprawdę. Wymykałam się tam do... do Tobiasa, abym mogła... spędzać z nim więcej czasu – płakała, z przerażeniem oczach spoglądając na narzędzie w mojej dłoni.

O Słońce, miałem już naprawdę dosyć tych kłamstw i błagań. Harap ze świstem przeciął powietrze i uderzył w nagi brzuch. Pozostawił za sobą długą, czerwoną pręgę, a żelazne rzemyki utworzyły niewielkie, wypełniające się szkarłatem pasma.

– Nie rób ze mnie głupca, dziewucho. Czego się dowiedziałaś o Lunie? Odzyskała moc? Co planuje książę? Kto jest jego informatorem?

Łzy na jej twarzy mieszały się ze śliną, spływającą po brodzie. Cóż za nędzny widok.

– Błagam... błagam, przestań... tato...

Kolejne uderzenie trafiło dokładnie w to samo miejsce, a krzyk wydobywający się z jej ust poniósł się chyba po całych lochach. Jak dobrze, że Rowena po naszym porannym spotkaniu wciąż była nieprzytomna. Ona na pewno także zaczęłaby panikować i wrzeszczeć. Żałosne.

– A może kolejny raz opowiem ci, jak bardzo cierpiał Tobias? – zapytałem. – Wciąż był przytomny, gdy kolejne fragmenty jego ciała były mu odbierane... – Byłem bardzo zadowolony z kreatywności, jaką włożyłem w ostatnie chwile jego nędznego życia. Nachyliłem się nad nagim, cuchnącym ciałem córki, przywiązanym do kamiennej, brudnej od różnych wydzielin, posadzki.

– Nic nie wiem, proszę... – błagała, gdy kolejne uderzenie trafiało w jej twarz, rozcinając kuszące wargi, odziedziczone po matce.

Była do niej taka podobna. Taka piękna. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro