Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓛𝓾𝓷𝓪

Wiedziałam, że niepohamowany ryk, wydobywający się z mojego gardła, a mający swoje źródło gdzieś w najgłębszych i najskrytszych pokładach mojego jestestwa, mógł zwabić Mutanty, lub co gorsze – ludzi i elfy. A jednak nie potrafiłam zmusić się do zamknięcia ust, do przeżywania tego bezgranicznego, wręcz niemożliwego do wyobrażenia, bólu w zupełnej ciszy. 

Cierpienie rozrywało moje wnętrzności. Dosłownie czułam pękające naczynia krwionośne, wyginające się pod nienaturalnymi kątami stawy oraz rozsypujące się w drobny pył kości. Jeszcze kilka godzin temu wciąż posuwałam się naprzód, stawiając kolejne, nieco zbyt chybotliwe kroki, ale w tamtej chwili moje ciało nie potrafiło zrobić nawet tego. Leżałam na zmarzniętej glebie, a przed mokrymi płatkami śniegu, które raz po raz muskały moją rozpaloną, poranioną skórę, chroniło mnie jedynie iglaste drzewo. Niewyraźny zarys zielonych igieł towarzyszył mi przez jakiś czas, aż nadeszła całkowita, nieprzenikniona ciemność. Bardzo pragnęłam, aby okazała się ona najmroczniejszą, najciemniejszą nocą w moim życiu, ale coś we mnie wiedziało, czuło, że nadszedł czas, kiedy moje oczy także przestały spełniać swoje zadanie. Kolejne narządy rezygnowały z podjęcia dalszej pracy. W którymś momencie moje uda oblała ciepła ciecz, a ja nie poczułam już nic. Znalazłam się na samym dnie rozpaczy i bólu, a każda kolejna sensacja, pochodząca z mojego rozpadającego się ciała, nie mogła już tego zmienić.

Coś w tym cierpieniu koiło moje zszargane nerwy. Jeszcze rankiem moje myśli wirowały wokół mężczyzny, którego wolałabym nigdy nie poznać, teraz jednak nie potrafiły zatrzymać się na czymś innym niż ból i śmierć. Wiedziałam, że umierałam. Nie rozumiałam tylko dlaczego w taki sposób. Nie wiedziałam, co dokładnie działo się z moim ciałem i czy tak naprawdę nie leżałam na dnie jeziora. Może moja dusza jakimś cudem wciąż walczyła, wierząc w otaczający mnie świat, być może utkany z resztek mojej wyobraźni.

W końcu nadeszła chwila, w której struny głosowe w mojej krtani zakończyły koncert. Od tamtego momentu niezdolne już były do wydania z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Zostałam pozbawiona wszelkich zmysłów, oprócz jednego – słuchu. Wciąż słyszałam szalejący dookoła wiatr, trzaskające gałęzie, będące cichą groźbą i nieustannym przypomnieniem, iż nie byłam tam sama. Docierał do mnie ciężki oddech, wędrującej dookoła zwierzyny, oraz ciche uderzenia mojego serca, z każdą następną sekundą coraz słabsze.

Zastanawiałam się, czy to, co mnie spotkało, miało jakikolwiek związek z Klątwą. Dagan wspominał, że wielokrotnie próbowali już przełamać tę brutalną magię, ale coś podpowiadało mi, że ofiara z mojej osoby nie była dla Ithil całkowicie obojętna. Może miała dość tych nieudolnych prób, a może po prostu była tak krwiożercza i okrutna, że zesłanie na mnie cierpienia było dla niej miłą rozrywką.

Czy kiedykolwiek, ktokolwiek dowie się, co się ze mną stało? Odnajdzie moje ciało i będzie umieć jednoznacznie określić przyczynę mojej śmierci? Czy może raczej moje szczątki zostaną tu już na zawsze, a nikomu nawet nie przyjdzie na myśl, aby zastanowić się, co stało się z tą dziewczyną, dla której nigdy nie zabiło żadne serce? Moja matka, a raczej kobieta, która powinna nią być, zapewne nigdy nie zastanowi się, co stało się z oddanym przez nią dzieckiem. Żałowałam, że nie dowiedziałam się o tym wszystkim wcześniej. Mogłabym spróbować ją odnaleźć i zadać jej te wszystkie pytania, kłębiące się w mojej głowie. Dlaczego uznała, że nie byłam warta jej miłości? Dlaczego postanowiła zrezygnować ze wszystkiego, co mogłyśmy razem przeżyć? Dlaczego oddała mnie właśnie im – rodzinie, która nigdy nie potrafiła, a raczej nie chciała, stworzyć dla mnie domu?

Wiedziałam, że żadne z tych pytań nigdy nie opuści moich ust. Moich niemych ust.

Świadomość, że w takim stanie, tak bardzo upośledzona, pozbawiona całego swojego jestestwa, miałabym przeżyć choć jeden dzień więcej była tak przerażająca, że zupełnie bez zaskoczenia przyjęłam fakt, że zaczęłam błagać o śmierć. Najpierw zwracałam się do samego Słońca, a kiedy mijały kolejne bolesne godziny, modliłam się do wszystkiego, co tylko przyszło mi na myśl. Prośby słałam do ziemi, natury, gwiazd, aż w końcu zaczęłam błagać samą Noc. Żebrałam o jakiekolwiek okruchy litości.

Niemal ucieszyłam się, gdy moje serce zabiło po raz ostatni. Nie byłam pewna, skąd to wiedziałam, po prostu wypełniła mnie bezgraniczna, całkowita pewność, że to już koniec. Coś zamarło w mojej piersi. Stało się chłodne, nienaturalnie nieruchome, ciążyło niczym ogromny głaz.

Jak na ironię – ostatnim, co podsunął mi umysł, był obraz nocnego nieboskłonu, uwięzionego w tak dobrze znanych mi oczach.

OBIECAŁAŚ

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro