Rozdział 41

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓛𝓾𝓷𝓪

Z napięciem zgromadzonym w przełyku obserwowałam, jak Draven, z pomocą człowieka o imieniu Johan, odwiązywali ciało Ardena i ściągali je na dół. Miniona noc przepełniona była strachem, bólem i wrzaskami wszystkich tych, którym nie udało się uciec wystarczająco daleko. Miałam wrażenie, że czułam, jak dusze opuszczały ich ciała, przemieniające się w Mgliste potwory. A przynajmniej miałam nadzieję, że tak właśnie się działo. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak bardzo musiałaby cierpieć dusza, na zawsze uwięziona w ciele krwiożerczego monstrum. Nie chciałam nawet wiedzieć, co na nich czekało, za każdym razem, gdy wraz z nadejściem dnia uciekali, by skryć się w Szczelinach.

– Uważajcie! – krzyknęłam, gdy z drżącym sercem ujrzałam, jak głowa księcia niemal uderzyła o pobliską gałąź.

Dowódca Księżycowej Armii spojrzał na mnie wymownie, jakby chciał zasugerować, iż może sama powinnam się tym zająć, ale widziałam, że wzmocnił uścisk na ramieniu księcia. Byłam im w jakiś sposób wdzięczna za pomoc, choć nie byłam pewna, co nimi kierowało.

Twarz Ardena wciąż pozostawała przerażająco blada. Nawet w nocy, pomimo panującego wokół mroku, doskonale widziałam ten zatrważająco jasny odcień. Rana na jego skroni była niepokojąco głęboka, a ja, za każdym razem, gdy na nią spoglądałam, czułam się coraz bardziej winna.

– Luno? – Zwrócił się do mnie łagodny, kobiecy głos. W ramionach potężnego mężczyzny, o łagodnej, naznaczonej zmęczeniem twarzy, tonęła elfka, której w nocy pomogłam wydostać się ze Szczeliny. Jej nogi, owinięte zakrwawionymi strzępkami tkanin, wygięte były pod dziwnymi, nienaturalnymi kątami, przyprawiającymi mnie o mdłości.

– Mi się na razie nie przydadzą – szepnęła, unosząc swoje znoszone, skórzane buty. Widziałam, jak próbowała zmusić usta do uśmiechu, lecz jedynym, co udało jej się osiągnąć, był niemrawy grymas. – Nie mogę patrzeć na twoje nagie stopy. Uratowałaś mi życie, chociaż tyle mogę na tę chwilę dla ciebie zrobić.

Zasznurowałam usta, wpatrując się w przyjemną dla oka, zarumienioną twarz. Nad pełnymi wargami przebiegała cienka, jasna blizna, zapewne będąca pamiątką po jednej z wielu bitew, z których elfka wyszła zwycięsko.

– Nie mogę ich przyjąć – odparłam, czując, że moje ciało nie zgadzało się z tymi słowami. Kiedy świat wokół się zatrząsł, a dom w Czwartej Dolinie zamienił w śmiertelną pułapkę, nawet nie pomyślałam o ubraniach. A nawet gdybym pomyślała, nie miałabym szans, by coś z tym zrobić. Dlatego teraz, pomimo panującego wokół chłodu, stąpałam po twardej, suchej ziemi bosymi stopami i raz za razem naciągałam w dół męską tunikę.

– Nalegam. Ja... przez jakiś czas nie zdołam zrobić ani jednego kroku. Muszę polegać na jednym z naszych braci.

Podążyłam za jej wzrokiem. Kiedy wraz z nadejściem poranka Mgła powoli zniknęła, pozostawiając po sobie niemą obietnicę, iż kolejnym razem dotrze nawet do nas, spomiędzy drzew wyłonili się bracia. Ogromne, pokryte czarnym futrem niedźwiedzie, o łapach zdolnych rozszarpać wszystkich tu zgromadzonych. Srebrzyste wilki o mądrych, rozumiejących ślepiach. Wszyscy pojawili się nagle, jakby jakimś sposobem wiedzieli, że byli potrzebni. Przez dłuższy czas, zanim odważyłam się zsunąć po konarze i stanąć oko w oko z dzikimi zwierzętami, obserwowałam, jak kolejni wojownicy nawiązywali więź, kłaniając się przed nimi w takim samym geście, jakiego uczył mnie król.

– Jak ci na imię? – dopytałam, kiedy kobieta, nie czekając na odpowiedź, zaczęła wciskać buty w moje ręce.

– Yanna. – Zielone oczy zalśniły nieśmiałymi łzami, gdy ułożyłam jedną z dłoni na jej drżących palcach.

– Oddam je, gdy tylko uda ci się postawić pierwszy krok.

– To może trochę potrwać. – Głos Yanny załamał się. Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, jak bezużyteczna i słaba musiała czuć się żołnierka, która poniosła tak poważne szkody. Kobieta, jakby myśląc o tym samym, co ja, dodała: – Wiem, że mogę nie być zbyt przydatna...

– Nie mów tak, proszę.

– Ale gdybyś tylko czegoś potrzebowała... – zawahała się. – Wiem, że uratowałaś mi życie. Będę o tym pamiętać. – Posłała mi poważne, zdecydowane spojrzenie, w którym tańczyła niema obietnica.

– Nie musisz...

– Muszę – weszła mi w słowo, unosząc ton. – Mógłbyś? Jestem już zmęczona – zwróciła się do mężczyzny, który z zaciętą miną wsłuchiwał się w naszą wymianę zdań. Odeszli w stronę rannych i cierpiących.

Pomiędzy bólem i krwią wirowała Nadya wraz z kilkoma innymi kobietami. W pośpiechu próbowały pomóc każdemu, kto tylko tego potrzebował. Nie mogły jednak zrobić wiele, nie mając przy sobie żadnych ziół i leków, ani nawet igły i nici, mogących pomóc przy otwartych, brzydkich ranach. W najgorszej sytuacji, jak zawsze, pozostawali ludzie. W ich żyłach nie płynęła nawet niewielka namiastka magii Przedwiecznych, mogąca pomóc ciałom w powrocie do zdrowia. Bolał mnie ten kontrast. Niektóre rany elfów znikły już całkowicie, podczas gdy dla ich ludzkich towarzyszy mogły okazać się śmiertelne.

Przeklęłam, wiążąc buty. Wpatrywałam się w uzdrowicielkę. Wspomnieniami wróciłam do chatki Orsoyli. Pamiętałam, jak szeptucha chwaliła moją wiedzę. Był to jasny sygnał, że do czegoś przydały się długie godziny, spędzone ze służkami w kuchni i oranżerii. Delektując się każdym krokiem, który już nie wiązał się z bólem i zimnem, nieśmiało podeszłam w stronę rannych, czując na sobie zaciekawione spojrzenia. W zasadzie za kogo oni mnie wszyscy mieli? Byłam dla nich tym samym co Arden? Wrogiem? Czy w takim razie oni wszyscy byli moimi wrogami?

– Mogłabym ci jakoś pomóc? – zapytałam, stając kilka kroków od pochylającej się nad brzydką raną uzdrowicielki. Darła brudny materiał, który zapewne za chwilę posłużyć miał jako bandaż.

Uniosła wzrok tylko na chwilę. Wystarczyło, abym w jasnych oczach dostrzegła niepewność. Nie mogłam się jej dziwić. Nie znałyśmy się, a jej król przecież jeszcze nie tak dawno robił wszystko, aby doprowadzić do mojej śmierci. Uchyliła usta, zapewne po to, aby mnie zbyć, ale uniosłam brodę i zaczęłam mówić:

– Znam się trochę na ziołach – odchrząknęłam, czując, jak na moich plecach zatrzymało się palące spojrzenie. Nie musiałam się odwracać, by wiedzieć, do kogo należało. – Tutaj przydałby się rozmaryn. Co prawda bez alkoholu jego działanie odkażające będzie dużo słabsze, ale zawsze lepsze to niż nic. Mogłabym poszukać też żywokostu lub kurzego ziela. Coś musiało tu wyrosnąć. Cokolwiek. Jest was zbyt mało, by zajmować się rannymi i szukać ziół, więc dodatkowa para rąk może być na wagę złota.

Kobieta podniosła się z klęczek, wspierając dłonie na biodrach. Rozejrzała się, a jej brwi zmarszczyły się, jakby poważnie zastanawiała się nad wypowiedzianymi przeze mnie słowami.

– Dobrze. – Złapała za rąbek zielonkawej szaty, zwijając go w nerwowym tiku. – Przyda mi się pomoc, bo prawdę mówiąc, nie wiem, w co mam włożyć ręce – westchnęła, wodząc wzrokiem po wszystkich tych, którym mimo chęci, nie zdołała pomóc. – Ale weź kogoś ze sobą. Najlepiej kogoś, kto jest w stanie sam chodzić i włada mieczem. Nie potrzebujemy kolejnych strat. – Przy ostatnich słowach zawahała się, jakby nie była pewna, czy moja śmierć faktycznie byłaby stratą. – Może masz rację, może jest jakiś cień szansy, że tym ziołom także udało się wzrosnąć w tych kiepskich warunkach, skoro udało się to tym wszystkim bezużytecznym chwastom. Warto spróbować. Nie mam innego rozwiązania, dopóki nie uda się przetransportować rannych do obozu albo w jakieś bardziej cywilizowane miejsce, niż środek przeklętej puszczy... Dobrze więc, idź.

– Nadam się do roli kogoś, kto sam chodzi i włada mieczem? – Niski, chropowaty głos rozległ się tuż za mną.

– Nie pamiętam, abyś miał jakąkolwiek wiedzę o ziołach... – zaczęła Nadya.

– Ale spełniam oba ze wskazanych warunków. – Pomiędzy literami, które wypowiadał, słyszałam śmiech. – Nie skreślaj mnie z powodu niewielkiego uszczerbku w wiedzy. Przysięgam, że jestem w stanie to nadrobić innymi moimi zaletami.

Mogłabym przysiąc, że na ustach uzdrowicielki zamajaczył uśmiech. Szybko jednak zniknął, jakby ponownie przypomniała sobie o wszystkim, co się stało i co musi zrobić.

– Idźcie – machnęła ręką, a ja przez chwilę zastanawiałam się nad absurdem tej sytuacji. Uzdrowicielka właśnie odprawiła swojego króla. Fascynujące.

Pewnym krokiem, nie oglądając się za siebie, ruszyłam w las. Nie zatrzymałam się ani na chwilę, pomimo iż słyszałam, że Dagan wykrzykiwał jakieś rozkazy, związane z osadą, w której mieliśmy się wszyscy spotkać. 

Tak wiele sprzeczności tańczyło w moim sercu. Jednocześnie chciałam, by był blisko, by jego ramiona znów oplotły mnie w czułym uścisku, a z drugiej strony pragnęłam, by cierpiał.

OBIECAŁAŚ

Cały czas walczyłam z tym, co w moim sercu brzmiało jak tęsknota, zmieszana z nieśmiałym, budzącym się ogniem, kąsającym żyły. Oddaliłam się tak daleko, iż nie słyszałam już żadnych rozmów. Przez chwilę towarzyszył mi odgłos szybko zbliżających się kroków. Przygotowałam się na konfrontację, kłótnię lub oskarżenia.

– Nie zamierzałam uciec – parsknęłam, rozglądając się po podłożu lasu w poszukiwaniu charakterystycznych listków. Nadya miała rację. Dookoła rosło pełno nieprzydatnych w obecnej sytuacji roślin, jakby zupełnie nie przeszkadzała im posoka w korytach rzek.

– Nawet o tym nie pomyślałem.

Chłodny wiatr otulił moje ramiona, ale miałam wrażenie, że to nie on był sprawcą nieprzyjemnego dreszczu, który przebiegł po plecach. Starałam się nie myśleć, że miałam za sobą mężczyznę, o którym nie potrafiłam zapomnieć ani na jedną, krótką chwilę, jakby gołymi rękoma wyrył sobie permanentne miejsce w mym umyśle. Skupiałam się na nazywaniu mijanych roślin, mając nadzieję, że w końcu trafię na coś, co mogłoby okazać się przydatne.

Co jakiś czas przykucałam, rozgarniając roślinność, przekonana, że w końcu dostrzegłam sercowate listki tasznika lub lancetowate, potężne liście żywokostu. Za każdym razem, ku mojemu ogromnemu rozczarowaniu, okazywało się, że było to coś, czym prędzej mogłabym zatruć całą armię, niż komukolwiek pomóc. Przez krótką, ulotną chwilę, rozważałam tę opcję, a obietnica złożona Mgle wirowała z radości, pieszcząc moje wnętrze.

Dagan, wciąż pozostający z tyłu, odchrząknął, gdy przykucnęłam, by obejrzeć podłużne listki, które wzięłam za coś innego, niż były w rzeczywistości. Chwilę później na moich ramionach spoczął ciężki, miły w dotyku materiał. Zamarłam, nie odwróciłam się i czekałam, aż król skończy układać swą pelerynę na moim drżącym ciele.

– Zabawne – szepnęłam, lecz wiedziałam, że Dagan i tak doskonale usłyszy mój głos.

– Co takiego?

– Jeszcze nie tak dawno chciałeś doprowadzić do mojej śmierci, a teraz próbujesz ochronić mnie przed chłodnym wiatrem. Zabawne, jak to wszystko szybko się zmienia. – Doceniałam, co zrobił, a jednak nie potrafiłam tego po prostu przyjąć. Poprawiłam pelerynę, wstając, gotowa wbić kolejną szpilę, lecz nie zrobiłam tego.

W oczach króla lśnił smutek. Ogromny, niepohamowany smutek i jakiś dziwny, lecz znajomy błysk. Doskonale wiedziałam, co oznaczałam. Pamiętałam każdą z chwil, gdy spoglądał na mnie właśnie w taki sposób. Jakby mu zależało. 

Spodziewałam się, że odpowie, ale on zamilkł. Kiwnął głową, a jego tęczówki zalała czerń. Nie wiedziałam, co to oznaczało, ani co konkretnie na to wpływało. Nie chciałam tego wiedzieć, a jednocześnie pragnęłam go o to zapytać. Odwróciłam się na pięcie i prędko ruszyłam przed siebie i zaklęłam, gdy mój but ugrzązł w czymś, co kiedyś zapewne było bagnami, a teraz stanowiło nieco makabryczną mieszankę krwi i ziemi.

Przez dłuższy czas ciszę wypełniał jedynie chlupot krwi, przelewającej się pomiędzy naszymi butami. Zatrzymałam się, wzdychając z niezadowolenia, coraz bardziej zirytowana nieudanymi poszukiwaniami.

– Mógłbym pomóc, gdybyś powiedziała mi, czego mam szukać.

Powstrzymałam kolejne westchnięcie i obróciłam się w stronę mężczyzny.

– Jesteśmy na mokradłach, więc mam nadzieję, że uda mi się znaleźć rdest.

Dagan przekrzywił głowę, a moje ciało oszalało, rozpoznając ten znajomy gest. Jednocześnie chciałam uciekać, rzucić się na niego lub rozszarpać go na strzępy. Na wiele malutkich, krwawych, zmasakrowanych strzępów. Drgnęłam, gdy dotarło do mnie, że ostatnia z myśli wcale nie należała do mnie. Przysięga buzowała w żyłach, co rusz o sobie przypominając.

– Nie wspominałaś o nim przy Nadji.

– Staram się improwizować, aby znaleźć cokolwiek, co może pomóc twoim poddanym – sapnęłam. Gdybym w tamtej chwili myślała logicznie, zapewne zapytałabym samą siebie, dlaczego nagle przepełniła mnie tak żywiołowa nienawiść.

Uniósł dłonie w obronnych geście, cofając się o krok, jakby wyczuł, co działo się w moim umyśle. Odwróciłam wzrok, starając się uspokoić. Moje uczucia mieszały się z pozostałością Mgły w żyłach, tworząc mieszankę, która mnie przerastała. Narzuciłam sobie spokój i najdokładniej jak potrafiłam, opisałam sztywne, siwe łodygi rdestu i podłużne, smukłe liście o jasnym unerwieniu. Zmarszczył nos, rozglądając się dookoła, a po chwili na jego ustach pojawił się szeroki, przepiękny uśmiech.

– Coś takiego? – zapytał, wskazując na gąszcz roślin, które ani trochę nie przypominały tego, co mu opisałam. Westchnęłam, ale prędko mnie ubiegł, nim zdołałam wypowiedzieć choć jedno słowo: – Nie, nie to duże. To pomiędzy nimi.

Zmrużyłam oczy, zbliżając się do roślin, które mi wskazał. Miał rację. Przytaknęłam, gotowa odwrócić się i ruszyć na dalsze poszukiwania, ale zamarłam, gdy ujrzałam, jak król zbliżał w stronę roślin dłoń odzianą w rękawiczkę.

– Chyba oszalałeś! – fuknęłam, z galopującym sercem wykonując krok w jego stronę. Nie wiedziałam, jak wiele przydatnych roślin uda nam się odnaleźć. Nie mogliśmy zmarnować tego, co już mieliśmy. Dagan obrzucił mnie spojrzenie, pełnym niezrozumienia.

– Nie chcę nawet wiedzieć, czego dotykały te rękawiczki ani jak wiele brudu, krwi i innych, wydzielin wżarło się w materiał. Z tą rośliną trzeba obchodzić się delikatnie, z wyczuciem, z najwyższym szacunkiem. Jak z ukochaną. Nie możesz maltretować jej brudnymi rękawicami, w których na pewno nie będziesz wystarczająco delikatny.

Król spoglądał na mnie, jakbym powiedziała najdziwniejszą rzecz, jaką usłyszał w całym swoim zdumiewająco długim życiu. Było w wyrazie jego twarzy coś, co sprawiło, że kącik moich ust zadrżał, unosząc się ku górze. Czy to dziwne, że uważałam, iż morderca, stojący przede mną, był uroczy?

– W takim razie może ty...

– Po prostu je ściągnij – wymamrotałam. Przez długą chwilę spoglądał gdzieś w moją stronę, ale nie na mnie, jakby ponad moją głową ujrzał coś niesamowicie ciekawego. W końcu jednak, z długim, świszczącym westchnieniem, zsunął z dłoni ciemną rękawiczkę.

W tamtym momencie uleciał ze mnie cały gniew, który zdążyłam w sobie zgromadzić. Jego dłonie pokrywały rozległe rany – pamiątki po ratowaniu Ardena. Pod popękanymi paznokciami dostrzegałam krew. Czarna pajęczyna żył, przebijająca przez skórę, zdawała się intensywniejsza niż ta, która pokrywała jego twarz i szyję. To musiało boleć.

Pokonałam dzielącą nas odległość. Nic nie mówił, gdy podeszłam tak blisko, iż moja tunika otarła się o jego łokieć. Zrywając roślinę, starałam się nie patrzeć w jego stronę.

– Dlaczego się nie zagoiły? – szepnęłam. Wpatrywałam się w cienkie, wiotkie od kiepskich warunków wzrostu, listki. Ciszę, którą postanowił mi odpowiedzieć, przerwało nieśmiałe syknięcie, gdy z powrotem wsuwał materiał na palce. To było bez sensu. Rana kłuta, docierająca aż do samego serca, którą zadałam mu w Oazie, zagoiła się w ciągu nocy, pomimo iż powinna okazać się śmiertelna.

– Dlaczego? Co ci się stało? – Ponowiłam pytanie dużo głośniej i bardziej stanowczo, niż zamierzałam.

On jednak nie odpowiedział. Cofnął się o kilka kroków. Szybkim ruchem ubrał rękawiczkę, zapewne ignorując przy tym ogromny ból, który musiał się pojawić. Nie było możliwości, aby tak brzydkie i głębokie rany nie bolały.

– Odpowiedz – rozkazałam, ale obserwując to, co działo się na jego twarzy, opuściłam ramiona i pokonałam odległość, którą stworzył między nami. – Proszę, powiedz mi. Dlaczego się nie goją?

– Nic mi nie jest. Szukajmy dalej – sapnął głosem niskim i drżącym od zdenerwowania. Wyminął mnie szybkim i stanowczym krokiem, jakby nagle chciał się znaleźć jak najdalej. Kiwnęłam głową, próbując ponownie skupić się na oglądaniu każdego mijanego listka i łodyżki, ale nie potrafiłam myśleć o niczym innym, niż tych ranach, których nie powinno tam być.

Towarzyszyła nam cisza. Przerywałam ją jedynie po to, aby pokazać królowi kolejną znalezioną przeze mnie roślinę. Z ulgą odnotowałam fakt, iż szybko opuściliśmy mokradła. Metaliczny zapach krwi drażnił moje wnętrzności. Musiałam walczyć z wijąca się bestią i żółcią z żołądka, wędrującą ku gardłu wraz z mdłościami. Kieszenie królewskiej peleryny, zniszczonej tak bardzo, iż niczym nie przypominała drogocennych szat władcy, po jakimś czasie zaczęły wypełniać się żywokostem i korzeniami kurzego ziela. Nie była to ilość mogąca uzdrowić całą armię, ale powinno wystarczyć, by chociaż trochę wspomóc ludzi.

Kolejnemu krokowi towarzyszył wilgotny jęk drewna. Stanęłam na zbutwiałej, pokrytej ciemną cieczą desce. W cieniu pomiędzy drzewami znajdowało się coś, co mogło kiedyś być skromną chatką. Poszarpane ściany niepewnie utrzymywały pion, chwiejąc się wraz z każdym podmuchem wiatru. Po dachu zostały jedynie połamane, pokryte mchem strzępy. Powoli zbliżałam się w stronę ruiny, mając nadzieję, iż mieszkańcy lasu uprawiali jakieś zioła.

Nie odnalazłam żadnych.

Natrafiłam za to na krwawą masakrę.

Cofnęłam się o krok, przerażona tym, co ujrzały moje oczy. Spomiędzy połamanych desek i fragmentów konstrukcji wystawały rozszarpane ciała. Były zmasakrowane tak bardzo, iż jedynie ich wielkość pozwalała na wysnucie wniosku, że patrzyłam na kogoś dorosłego i dziecko. Dziecko. A raczej coś, co kiedyś nim było. Jasne kości przebijały się przez czerwone mięso. Poczułam, jak żołądek się zacisnął, a wrzask przerażenia mknął ku ustom. Nigdy się jednak nie wydostał.

Wyczułam to. Tę nieruchomą ciszę, te drgania w powietrzu. Potężna dłoń spoczęła na moim ramieniu, delikatnie odwracając mną w stronę króla. Nie musiał nakazywać mi milczenia, nie musiał mówić, co się działo. Doskonale to wiedziałam.

Dagan ruchem głowy wskazał na gąszcz drzew. Nie dostrzegłam pomiędzy nimi nic, co odbiegałoby od normy, ale za to usłyszałam. Ciężki dźwięk, przypominający ocierające się o siebie kości i suchą skórę. Zgrzytliwy, świszczący oddech. Byłam też prawie pewna, że poczułam zapach siarki.

Serce podeszło mi do gardła. Bestia opleciona wokół moich wnętrzności naprężyła się. Dagan, cały czas wpatrując się w mrok pomiędzy konarami, powolnymi, uważnymi krokami zaczął się cofać. Jedna z jego dłoni cały czas spoczywała na moim ramieniu. Robiłam to samo co on, cierpliwie omijając wszystko, co mogłoby wydać jakikolwiek dźwięk. Miałam wrażenie, że nawet mój oddech stał się cichszy, jakby ciało wiedziało, co należy robić.

Zachowaliśmy idealną ciszę, ale nawet to nie wystarczyło. Nie bałam się tak bardzo, póki nie wiedziałam, na co patrzył Dagan. Ja także na to patrzyłam, biorąc to za mrok i konary drzew. Uzmysłowiłam sobie, że tym nie było, gdy ujrzałam jaskrawo żółte, poprzecinane czerwonymi, grubymi żyłami, oko. Otworzyło się tak niespodziewanie, że z moich ust wydarł się cichy, niemal niesłyszalny dźwięk zaskoczenia.

Wtedy właśnie spojrzały na mnie dziesiątki oczu. Wszystkie w różnych odcieniach żółci – jedne jasne niczym Słońce, inne prawie zielone, a jeszcze inne niemal czarne. W każdym z nich dostrzegałam przekrwione żyły i głód tak ogromny, iż mógłby pochłonąć cały świat. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro