Rozdział 43

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓛𝓾𝓷𝓪

Wszystko zniknęło. Wrzaski rozrywające powietrze odeszły, uderzenia szponów o konar zamilkły, nastała nierealna, nieruchoma pustka i cisza. Nie było nic, tylko on.

Dusza wyrywała się z mego ciała, wiła się w dzikim tańcu z Mrokiem. Doznanie otumaniało wszystkie zmysły, nie pozwalało żadnej myśli uformować się w ostateczny kształt. Jakby los splótł nasze dwa jestestwa w jedno. Dwa serca biły w mojej piersi, dwa oddechy umykały spomiędzy ust. Jego smak mieszał się z innym, nieco słodkim, który znałam zbyt dobrze, by mogło to być realne.

Czułam i jego i siebie.

Czułam jego ból, rozlewający się po moich plecach, szarpiący skórę. Docierał aż do mego wnętrza, aż do kręgosłupa, niszcząc wszystko na swej drodze. Każdy mięsień, każde ścięgno, każdą kość.

Ale on...

Dagan nie odpowiedział na pocałunek. Jego ramiona opadły, zrzucając ciężar, który na nich dźwigał, lecz nie uczynił nic więcej. Pozostał całkowicie niewzruszony wobec pieszczoty, a ja poczułam cierpkie zimno, wpełzające w żyły. Zdawało się bardziej dokuczliwe niż żar na plecach, niż rozerwana skóra. Aż w końcu nadeszła chwila, niosąca ze sobą ukojenie. Ukojenie nie tylko dla duszy, lecz dla ciała. Ból wymsknął się spomiędzy tkanek, uciekł daleko w świat, a usta mężczyzny zatopiły mnie w pocałunku tak żarliwym, jakby Dagan głodował całą wieczność lub dłużej.

W każdym jego ruchu, w każdej pieszczocie wyczuwałam ogrom dzikich, nieposkromionych emocji. Emocji, które szalały także i we mnie, a ja nie byłam pewna, która z nich należała do mnie, a która do króla.

– Luno... – szepnął, odrywając się od moich warg, które pozostały rozchylone, gotowe na przyjęcie więcej i więcej.

– Milcz. – Wypowiedziane przeze mnie słowo wpadło w jego usta, gdy nie pozwoliłam, by odsunął się jeszcze bardziej. Mogłabym przysiąc, że gdzieś pomiędzy ruchem ust, pomiędzy zębami, których delikatne pieszczoty sprawiały, że cały świat wirował, poczułam, jak Dagan się uśmiechnął.

Nie było żadnej, najmniejszej granicy pomiędzy nim a mną. Zatarła się, zniknęła, a może nigdy jej nie było. Może od zawsze los miał sprawić, że staniemy się jednym.

Wszystko, co robił, robił żarliwie, szybko i namiętnie, jakby bał się, że ta chwila może nagle zniknąć, odbierając nam to wszystko. Też się tego bałam. Bałam się, że Dagan nagle zmieni się w mrok i wymknie się spomiędzy moich dłoni, jakby nigdy go nie było. Właśnie dlatego przyciągałam go coraz to bliżej, wplątując palce w długie włosy, gładząc jego twarz i szyję. Wyraźnie czułam każdą, nawet najmniejszą bliznę na skórze. Były najpiękniejszą mozaiką świata, błagającą o to, by ucałować każdy, nawet najmniejszy jej fragment.

Szarpany pożądaniem oddech wymsknął się z moich ust, gdy zaplótł swe palce w me włosy, delikatnie nimi szarpiąc, odchylając moją głowę w tył, by mógł pogłębić pocałunek. A gdy to uczynił, gdy jego język był wszędzie tam, gdzie tylko mógł, moje serce nie było już wypełnione krwią, lecz ogniem, żarem, którego nie mogłam powstrzymać.

Nie wiedziałam, w którym momencie udało mu się ściągnąć rękawiczki, ale dłonie, które mnie muskały, były nagie. Jakby zupełnie nie zauważał bólu. Jakby nie chciał, aby cokolwiek nas od siebie oddzielało.

– Tak bardzo... – zaczął, lecz urwał, gdy zsunęłam z jego ramion peleryną. Opadła w akompaniamencie jęku, który wyrwał się z jego gardła, gdy składałam pocałunki na drżącej, napiętej szyi. Wszystko w nim drżało, a może we mnie. Nie potrafiłam tego rozróżnić. Nie miało to żadnego znaczenia.

– Wiem – odsapnęłam, wyginając plecy w łuk. Szorstka dłoń zanurzyła się pod nieprzyjemny materiał tuniki, sunąc po moich udach. Zatrzymała się tylko na jedną chwilę, gdy przemknęła po gładkiej skórze, niegdyś przeoranej przez bliznę. Bliznę, która pozostała na ciele, którego już nie posiadałam. Moje serce zacisnęło się na myśl, że o niej pamiętał. Że zauważył, iż zniknęła.

– Wiesz? – dopytał.

Zacisnął swe palce na moich udach, sprawiając tym samym, że nie byłam zdolna dłużej wytrzymać tego bólu, który wraz z ogniem płynął w żyłach. Każdy oddech był coraz trudniejszy, wszystko błagało o mężczyznę, za którym tak bardzo tęskniłam.

Którego tak bardzo kochałam.

Którego tak bardzo nienawidziłam.

Sunąc językiem po moich ustach, pochłaniając każdy mój oddech i każdy jęk uniósł mnie wyżej. Nogi wcale nie potrzebowały poleceń, nawet nie zdążyłam o tym pomyśleć, albowiem od razu oplotły się wokół jego bioder, a to, co naparło na najwrażliwszy fragment mego ciała, sprawiło, że miałam ochotę rozerwać cały świat na strzępy, byśmy pozostali tylko my. Tylko Dagan.

Delikatnie przygryzłam jego wargę, na powrót kierując swoje usta w stronę jego szyi. Muskałam ją zębami, czując pod nimi nierówności skóry, należącej do wojownika. Moje dłonie sunęły po wyrzeźbionej piersi, a w tamtej chwili z całego serca nienawidziłam materiału, którym została okryta. Wędrowałam pomiędzy kolejnymi warstwami odzienia, aż w końcu natrafiłam opuszkami na gorące, twarde ciało. Chciałam móc poznać każde jego zagłębienie, każdą wypukłość. Uniosłam krawędź szaty, podciągając ją w górę, aż w końcu mężczyzna oderwał swoje usta od mojej skóry i patrząc prosto w moje oczy, ściągnął z siebie odzienie.

Był piękny. Był niczym posąg wyciosany z marmuru, ale nie było w tym nic idealnego. Widziałam i dotykałam setek blizn – małych i dużych, ciągnących się po jego ciele. Dowody na to, kim był ten mężczyzna. Jak żył i co go spotkało.

Jego szorstkie sunęły wzdłuż talii, w górę, aż natrafiły na piersi. Jęknęłam, a może to on jęknął. Wszystko we mnie płonęło, wrzało, domagało się więcej i więcej. Moje kości, moje mięśnie, moja krew. Nawet dzika istota we mnie wiła się w żarze zalewającym moje jestestwo. Z wielkim trudem oderwałam dłonie od jego ciała i kilkoma szybkimi ruchami pozbywałam się materiału, który oddzielał nasze ciała.

Skóra napotkała skórę, a gdy uniosłam wzrok, niemal zatonęłam w jego spojrzeniu. Pożerał mnie całą, pochłaniał, wyznawał miłość tak ogromną, iż bałam się, że sobie z nią nie poradzę, że rozerwie me serce. Ponad jego głową srebro splotło się z mrokiem, wibrowały w niemym oczekiwaniu. Wyraźnie czułam jego męskość, pulsującą w spodniach, tuż przy moich udach. Głód w jego tęczówkach rósł z każdą chwilą. Powoli opuścił wzrok, spoglądając na moje ciało. Ciało, którego tak bardzo go potrzebowało.

I wtedy wydarzyło się coś, co sprawiło, że świat zamarł. Jego oczy błysnęły błękitnym światłem, taki samym jak to, które promieniało od Izel, gdy miała wizję. Szczęka napięła się, a przez oblicze przemknął ból. Gdy blask zniknął, cierpienie, a może nienawiść, zagnieździło się w jego źrenicach.

Mrok oderwał się od srebra, przylgnął do Dagana, budując między nami barierę, zakrywając nagą skórę.

– Izel właśnie przekazała mi wiadomość. Arden... – Jego głos zadrżał, dłonie oderwały ode mnie, jakby oparzone. – Twój ukochany, zniknął. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro