Rozdział 44

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓓𝓪𝓰𝓪𝓷

Byłem pierdolonym idiotą. Ucieleśnieniem głupoty. 

Dotknąłem ją, mimo że twierdziła, że kocha innego. 

Widziałem nienawiść w jej oczach, gdy wypowiadałem jego imię. Nienawiść zmieniła się w strach, gdy usłyszała, że zniknął.

Od zniszczenia wszystkiego powstrzymywał mnie jedynie fakt, iż nic tutaj nie należało do mnie. Byłbym jeszcze większym głupcem – o ile było to w ogóle możliwe – gdybym, nie umiejąc zapanować nad swoim gniewem, zrównał z ziemią chatę niewinnego mężczyzny. On, tak samo, jak pozostali mieszkańcy wioski, zaproponował wszystkim poszkodowanym schronienie. Podzielił się resztkami zgromadzonego jedzenia oraz wody. Mimo nasilającego się głodu odmówiłem zjedzenia czegokolwiek. Nie mogłem znieść widoku chudych ramion dzieci, biegających pomiędzy zniszczonymi budynkami. Wszystko wskazywało na to, że przez tę osadę także przemknęło stado Mutantów, ale z jakiegoś powodu nie przemieniły wszystkiego w pył. Nie pożarły mieszkańców. Nikt nie zastanawiał się, dlaczego pognały dalej, ciesząc się faktem, iż niemal wszystkim udało się przeżyć.

Nie tylko ja odmówiłem strawy. Jedli tylko ranni, wiedząc, iż to pozwoli im wzmocnić organizm i powrócić do pełnej sprawności, która mogła okazać się przydatna w zbliżających się dniach. Wyczuwałem w powietrzu napięcie i rosnące niepokoje. Żołnierze spoglądali na mnie z niemym pytaniem w oczach, oczekując, iż w końcu zrobię coś, co wyzwoli nas z tego cholernego piekła. Wiedziałem, że wielu z nich pragnęło wrócić do domu, na którego zbudowanie poświęcili wiele, wiele lat. Nie miało znaczenia, że duża część Oazy spłonęła w czasie Trójnocy. To był nasz dom. Elfy, jeszcze bardziej niż ludzie, mocno przywiązywały się do własnego terytorium, dbając o nie i walcząc, aż do utraty tchu. Aż do ostatniej kropli krwi.

Mnie także brakowało domu. Tego samego, który zajęty był przez zdrajców pod przywództwem kogoś, kogo przez setki lat uważałem za swojego brata. Wcale nie bolał mnie fakt, że któryś z moich poddanych zbuntował się, uznając, że nie jestem dobrym królem. Bolała mnie zdrada przyjaciela, a jeszcze bardziej świadomość tego, co będę musiał zrobić, aby raz na zawsze zamknąć usta rebeliantom i odzyskać pełnię władzy.

Nie wiedziałem nawet, co Vannevar planował. Żaden ze zwiadowców, który udał się w stronę Oazy, nie wrócił. Zrezygnowałem z posyłania kolejnych. Nie było sensu tracić następnych zbrojnych przed bitwą, która w końcu i tak nadejdzie. Bo przecież konfrontacja i śmierć była nieunikniona.

Śmierć. Śmierć płynąca w moich żyłach. Czy wciąż tam była? Rozprostowałem szyję, rozciągając zbolałe mięśnie. Ostatni raz spojrzałem na maść od Nadji, która wcale nie była mi potrzebna. Plecy bolały jednak... jednak zdawało się, że się zaleczyły. Jakby wszystko wróciło do normy. W lustrze widziałem poszarpaną skórę i rozległe rany, lecz byłem przekonany, że nie wyglądały, ani nie bolały tak okropnie, jak powinny.

– Wszystkie próbki! Odtrutki! Całe badania przepadły! – To były pierwsze słowa wykrzyczane przez pokrytą sadzą i popiołem Nadyę, która wybiegła z rozpadającego się domu w Czwartej Dolinie. – Tak bardzo przepraszam! Próbowałam cokolwiek uratować... Przepraszam...

Jakby uważała, że miała za co przepraszać. Robiła wszystko, co mogła, a ja nigdy nie chciałbym, by ktokolwiek ryzykował swoje życie tylko po to, aby uratować moje. Przypuszczałem, że pogląd ten zrodził się we mnie gdzieś w momencie, gdy założyłem na głowę Księżycową Koronę. To ona dawała mi pewien rodzaj nieśmiertelności. Nawet, teraz gdy byłem śmiertelny, wiedziałem, że wolałbym umrzeć, niż przeżyć kosztem kogoś innego.

Drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając w popękaną ścianę z suszonych cegieł. Libitina w swojej zwierzęcej postaci drgnęła jakby zaskoczona. Zmarszczyłem brwi, spoglądając na nią tylko przez chwilę. Odwróciłem wzrok, gdy fioletowe, kocie ślepia spojrzały prosto na mnie. Było w tym zwierzęciu coś... coś dziwnego.

Jakim cudem nie poczuła smrodu zbliżającego się Dravena?

– Cholerna masakra – warknął dowódca moich wojsk, osuwając się na jedno z dwóch chybotliwych krzeseł przy stole. Możliwe, że jedno leżało przewrócone na brudnej podłodze. Możliwe, że było to moją winą.

– Śmierdzisz trupem.

Draven zaśmiał się, ale nie było w tym nic radosnego. Był to śmiech kogoś, kto miał już wszystkiego dosyć.

– A ty śmierdzisz... – zaczął, ale urwał, a jego oczy podwoiły swoją wielkość, obrazując zdziwienie, którego go ogarnęło.

– Zamilcz – uciąłem temat, doskonale zdając sobie sprawę, że wokół mnie unosił się charakterystyczny zapach podniecenia. Czasem zazdrościłem ludziom, których przytępione zmysły pozwalały zachować większą prywatność.

Wiedziałem też, że w woni unoszącej się wokół mnie, doskonale wyczuwalny był smród Słonecznego księcia. Jego odór wciąż oplatał skórę Luny. Zapewne właśnie dlatego nie rozpoznałem jej od razu podczas maskarady. Albo dlatego, że jej zapach już nie był taki, jak kiedyś.

Zanim umarła.

– Znaleźliście go? – Po tym pytaniu rozciągnęła się wokół nas cisza. Była jednoznaczna, wcale nie potrzebowałem, by Draven ubierał odpowiedź w słowa. – Czyli nie?

– Wysłaliśmy kilkunastu zwiadowców, kilkudziesięciu pieszych – odchrząknął – ale nie znaleźliśmy zupełnie nic. Nikt nie wie, kiedy zniknął ani w jaki sposób udało mu się wszystkich ominąć. Wiemy tylko, że ucieka pieszo, wciąż jest gdzieś blisko. 

Rozprostowałem ramiona, próbując pozbyć się z nich napięcia.

– Musiał udawać, może nawet nie był nieprzytomny. – Próbowałem znaleźć w tym sens. Widziałem go, lecz jedynie fragmenty, nie całość. 

– Nie zdziwiłbym się, gdyby celowo zranił się w głowę, by móc odegrać ten teatrzyk i wykorzystać brak naszej czujności do ucieczki. 

Kiwnąłem głową, zgadzając się z każdym słowem Dravena. Arden od samego początku próbował uciec. 

– Wiedział, że mamy zbyt wiele problemów, by zostawić liczną straż przy nieprzytomnym ciele... – Rozejrzałem się, zatrzymując wzrok na dowódcy moich wojsk. – Gdzie był Johan, gdy Słoneczne ścierwo zniknęło? Pilnowanie go było jego zadaniem. 

– Twierdzi, że drzwi piwniczki były nieustannie, bez przerwy pilnowane. 

Westchnąłem. Coś nam umykało, wiedziałem to, lecz nie były tym czyny Johana, który z całego serca nienawidził Słonecznych. Nie pomógłby Ardenowi, byłem tego więcej niż pewien. Prędzej by go zabił. 

Może właśnie to zrobił? Dopisałem rozmowę z człowiekiem do mentalnej listy zadań do wykonania. 

– Nie wyglądasz na załamanego tą informacją. – Kąciki ust Dravena podjechały na policzki, układając usta w leniwy uśmiech. Odwzajemniłem go. 

– Im dalej jest od Luny, tym lepiej – wzruszyłem ramionami, lecz po chwili dotarło do mnie, że powinienem iść do kobiety, którą kochałem, by przekazać jej szczegóły ucieczki mężczyzny. Uniosłem dłoń ku twarzy i chwyciłem nasadę nosa, albowiem sama myśl o tej rozmowie sprawiała, iż wnętrze mojej głowy wypełniało się bólem. 

Draven, jakby rozumiejąc, jakie myśli zaprzątnęły moją uwagę, odchrząknął i powiedział:

– Izel już jej wszystko powiedziała. 

Przyjąłem to milczeniem, wiedząc, iż i tak czekała mnie rozmowa o Ardenie, a milczenie to zmieniło się w długą, wymowną ciszę. 

– Bardzo źle? – zapytałem w końcu, zmieniając temat i podnosząc przewrócony mebel, by usiąść u boku przyjaciela.

Kiwnął głową, patrząc przez okno, w stronę ogniska. Spędziłem ponad godzinę, patrząc w tę samą stronę i obserwując białowłosą kobietę, siedzącą bez ruchu nieopodal ognia. Teraz już nie chciałem nawet tam zerkać.

– Co najmniej pięćdziesięciu martwych – odpowiedział w końcu, głośno wzdychając. – A liczba ta na pewno wzrośnie, biorąc pod uwagę ilość rannych, głodnych, oraz tych, którzy podróżując z obozu, zawędrują zbyt blisko Czwartej Doliny i nie będą w stanie uciec przed Mgłą.

– Nie zostawiłeś znaków?

Mieliśmy umowny kod. Dwie fale wyryte w skale, drzewie lub wykonane jakkolwiek, byleby trwale, oznaczać miały niebezpieczny teren wokół Szczelin. Jeśli sytuacja się nie zmieni, jeśli ja jej nie zmienię, znaki te w niedługiej przyszłości pokryją całą wyspę.

– Nie wiem, po co pytasz, skoro znasz odpowiedź. Oczywiście, że zostawiliśmy znaki, ale wszyscy przestali już podróżować tradycyjnymi szlakami. Szczelina w Szarym Lesie wszystko zmieniła. Ciężko określić, którą stroną będą ją okrążać.

Mruknąłem, zgadzając się z przedmówcą. Bolała mnie głowa. Bardzo.

– Rozesłałem jeźdźców z informacją, aby wszyscy wracali do Zatoki Kości, ale zastanawiam się, czy był to najlepszy pomysł...

– A gdzie indziej mieliby się udać? – Wstałem, czując rosnące zdenerwowanie.

Niemal wpadłem w szał, gdy obudziłem się po kilku dniach nieprzytomności i dowiedziałem się, że nagle znajdowałem się w Czwartej Dolinie, a Keres uznała, że najlepszym pomysłem będzie sprowadzenie tam całej armii. Nie widziałem w tym żadnego, nawet najmniejszego sensu i nie rozumiałem, dlaczego tak wybitny strateg, jak Draven przystał na ten pomysł. Doprowadziło to do sytuacji, w której moi żołnierze rozproszeni byli po prawie całej wyspie, w żaden sposób niezmobilizowani i niegotowi do ewentualnej walki. I jeszcze musiałem liczyć się z tym, że nie każdy z nich przeżyje tę podróż.

Zacisnąłem pięści, próbując nie wyładować całego swojego gniewu na Dravenie. Od razu tego pożałowałem, czując promieniujący ból pod paznokciami.

– Sugerowałbym wybranie jakiejś bliższej lokalizacji. Tak na wszelki wypadek, gdyby Rhett jednak miał jakieś odruchy ojcowskie i chciał wszcząć wojnę w odwecie za jego uprowadzenie.

– Ojcowskie odruchy nie mają tu nic do rzeczy. Wojna i tak wisi w powietrzu. – Spojrzałem na niego, słysząc krew huczącą w żyłach. Sięgnąłem w stronę map, które Izel jakimś cudem udało się uratować z płonącej ruiny czegoś, co kiedyś podobno było moim domem, i zamaszystym ruchem rozłożyłem papier na brudnym stole.

– Wskaż mi miejsce – warknąłem, spoglądając z niezadowoleniem na narysowane krwią czerwone szramy pokrywające rycinę. Każda z nich oznaczała kolejną Szczelinę. Co chwilę powstawały nowe, pożerając moich poddanych lub przemieniając ich w potwory.

Na naszych oczach rozpadał się świat.

Draven odchrząknął, nie odpowiadając na moje pytanie. Wiedziałem przecież, że był inteligentny. Że myślał o tym samym, co ja, za każdym razem, gdy analizował nasze położenie.

– Jesteśmy w potrzasku – sapnąłem, przyciskając dłonie do skroni. Mój mózg boleśnie pulsował, naciskając na obolałą czaszkę. – Gdyby Rhett znał nasze położenie, a jestem niemal pewien, że tak jest, i zdecydował się rozpocząć wojnę w tej chwili, nie mielibyśmy się gdzie wycofać. Za naszymi plecami są Szczeliny, o których też na pewno wie.

– Na miejscu jest nas zbyt mało, aby przypuścić kontratak – dokończył myśl Draven, opierając się o drewniany blat.

– Dlatego musimy wrócić do obozu. Nie tylko armia, ale my też. Musimy zdobyć te cholerne księgi, co do których wszyscy mają takie ogromne nadzieje. Wrócić do miejsca, w którym mamy jakąkolwiek szansę w walce ze Słonecznymi i znaleźć sposób na pokonanie tej cholernej Klątwy.

– Próbowaliśmy tak wiele lat...

– Ale teraz się uda – przerwałem, wstając.

Libitina przemieniła się w człowieka, jakby chciała włączyć się do rozmowy, ale na razie jedynie słuchała, rozłożona na sponiewieranej przez czas otomanie.

– Czuję to. Jesteśmy bliżej niż kiedykolwiek.

– Dzięki tym księgom? – zapytał Draven, a w jego głosie pobrzmiewało powątpiewanie. Znał przecież moje stanowisko wobec nich.

– Nie. – Podszedłem do okna, czując na sobie skupiony wzrok przyjaciela. Po chwili jego sztywna od brudu peleryna otarła się o moją dłoń, gdy stanął obok, opierając ręce na kamiennym parapecie. Przez chwilę, w całkowitym milczeniu, spoglądaliśmy na białowłosą kobietę, spędzającą mi sen z powiek z tak wielu różnych powodów, iż nie mogłem się doczekać, aż w końcu cały pieprzony świat runie w przepaść, a ja będę mógł po prostu pójść spać.

Albo umrzeć. Było mi to obojętne.

Obok niej, na zbutwiałym pieńku siedziała Izel, trzymając w swoich dłoniach ręce wciąż nieruchomej, milczącej Luny. Była taka od momentu, w którym wyrwała się z moich ramion i pobiegła przed siebie, a mnie nie mogło opuścić wrażenie, że próbowała uciec przede mną. Albo przed sobą.

Izel mówiła coś, a siedząca na ziemi Nadya kiwała głową, jakby potwierdzając każde ze słów, opuszczających ciemne usta wieszczki. Niesamowite, że nawet w takich chwilach, pamiętała, aby pomalować usta. Nigdy nie potrafiłem jej zrozumieć. Była dla mnie chodzącą zagadką.

Przeniosłem wzrok na Nadyę.

– Jak tam u was? – spytałem, spoglądając na zaniepokojoną twarz uzdrowicielki. Jej twarz była wilgotna, zaróżowiona od płaczu. Pomimo mroku, rozświetlonego jedynie przez blask ogniska, widziałem, jak bardzo zaczerwienione były jej oczy.

Draven drgnął. Nigdy nie pytałem o ich relację, bo mężczyzna nigdy nie chciał mówić. Nie wiedziałem, co się między nimi działo, ale szkoda by było, gdyby oni także stracili okazję do poznania smaku miłości.

– Przez większość czasu udaje, że mnie nie widzi – wymamrotał w końcu, dosyć cicho i niewyraźnie, jak na kogoś tak pewnego siebie. – Ostatni raz, kiedy sytuacja uległa zmianie, wrzeszczała na mnie, że mnie nienawidzi, kiedy siłą nie pozwoliłem jej wrócić do rozpadającej się pracowni po coś, co zapewne uznała za ważniejsze od swojego życia.

O tym nie wspomniała. Może to i lepiej, bo sam zrugałbym ją za to, iż chciała ryzykować życie, by ratować ten cały cholerny, krwisty eksperyment.

– Dobrze zrobiłeś.

– Wiem.

Zapadła cisza. Każdy z nas spoglądał w stronę innych oczu, ale coś podpowiadało mi, że w naszych sercach pojawiały się podobne uczucia. Dłoń Dravena spoczęła na moim ramieniu, gdy powiedział:

– Kiedyś o tym wszystkim porozmawiamy, prawda?

Uśmiechnąłem się, kiwając głową.

– Kiedy tylko zechcesz.

– Jesteście tak obrzydliwie uroczy – odezwała się Libitina, stojąc zaskakująco blisko nas. Spoglądała przed siebie ponad naszymi ramionami, stojąc na krześle, które sobie przyniosła. Był to całkiem zabawny widok.

– Zepsułaś nam rozczulającą scenę, obrazującą braterską więź – burknął Draven, odwracając wzrok od Nadji. Z jego twarzy zniknęło całe ciepło, a uśmiech, którym obdarzył Libitinę, nie miał nic wspólnego z sympatią.

– Dokładnie taki miałam plan. – Kobieta rozciągnęła usta, ukazując nam śnieżnobiałe kły. Ciekawe, ile gardeł rozszarpały.

Dowódca moich wojsk wywrócił oczami, przemknął obok Libitiny, kierując się ku drzwiom. Zatrzymał się jeszcze w pół kroku, zanim opuścił ciasne, niskie pomieszczenie, służące za sypialnię, kuchnię oraz jadalnię dla pięcioosobowej rodziny.

– Kto i kiedy ma wyruszyć do Zewnętrznego Pałacu?

– Wszyscy wracają do obozu. Ty także. – Spojrzałem na niezadowoloną kobietę, wywracającą oczami. – Sami udamy się po księgi. To będzie drobna akcja, niewielka kradzież, jak za dawnych, dobrych czasów.

– Kiedy jeszcze nie musieliśmy decydować o losie świata – odparł Draven, uśmiechając się szeroko. Rozczulił mnie ten grymas. Brakowało mi mojego przyjaciela.

– Ale... Zorganizuj też jakiś strój i broń dla Luny. Wyruszy razem z nami.

Jeśli to spotkało się z mniejszym entuzjazmem, nie dał tego po sobie poznać. Wciąż się uśmiechając, wyszedł przez wąskie drzwi, a już po kilku chwilach jego zapach przestał być tak wyraźny i przytłaczający. Odetchnąłem z ulgą. Naprawdę śmierdział trupem, jakby ten odór wdarł się w każdą warstwę jego odzienia, włosów i skóry.

Kątem oka dostrzegłem, że przy ognisku pozostała tylko Izel. Mógłbym przysiąc, że jej białe oczy wpatrywały się prosto we mnie. Była członkiem mojej rodziny, kochałem ją, ale mimo wszystko widok ten miał w sobie coś niepokojącego.

– Miła odmiana.

Przymknąłem oczy, błagając Księżyc o chociaż chwilę ciszy i spokoju.

– Co takiego? – odparłem, zwracając się ku Libitinie, wciąż stojącej na krześle. Jej liliowe oczy spoglądały na mnie z wyraźnym rozbawieniem. Rozpięła niemal wszystkie guziki koszuli, należącej do któregoś z moich żołnierz, odsłaniając pokaźny fragment kształtnego ciała.

– Twój pies w końcu przestał się nieustannie szczerzyć niczym największy idiota świata – zamruczała, kładąc dłonie na moich ramionach. Kilka lat temu z pewnością zignorowałbym te słowa, spoglądając na wypukłości piersi, wysuwających się spomiędzy połów koszuli. Na pewno spodobałoby mi się to, co widziałem i jak blisko to było, ale w tamtym momencie poczułem jedynie zirytowanie.

– Mogłabyś w końcu przestać go tak nazywać.

Usiadłem na parapecie, oddalając się od niej najbardziej, jak tylko było to możliwe. Z uśmiechem na ustach zeskoczyła na podłogę, uderzając bosymi stopami o drewno. Podeszła bliżej, cały czas wpatrując się w moją twarz. Ciepło jej ciała, zmieszane z delikatnym zapachem potu, oplatało się wokół mnie, niczym bluszcz, wspinający się ku niebu po konarach drzewa.

– Nie moja wina, że zachowuje się niczym bezmózgi pies – wzruszyła ramionami, unosząc dłonie, by rozpiąć ostatni z guzików, utrzymujących cienki, brudny materiał na jej ciele. Już po chwili wylądował na podłodze. Nagie nogi kobiety stanęły pomiędzy moimi udami, a jej dłonie ponownie spoczęły na moich ramionach.

– Pragnąłbym ci przypomnieć, że dzikie psy pożerają koty na deser – warknąłem, skupiając całą swoją uwagę na jej lśniących oczach. Był w nich jakiś dziwny, niepokojący blask, którego nigdy wcześniej, podczas żadnej ze wspólnych, upojnych nocy, nie zauważyłem. Nie podobał mi się. Nie podobało mi się to, że stała przede mną zupełnie naga, pomimo, iż jej ciało było niezaprzeczalnie atrakcyjne.

A najmniej podobał mi się całkowity brak szacunku nie wobec mnie, jako Dagana, ale wobec króla.

– Nie takie duże jak ja – zachichotała, wsuwając palce w moje włosy, przysuwając się tak blisko, iż jej usta muskały moje ucho. Gorący oddech drażnił skórę, ale czułem tylko i wyłącznie rosnący we mnie gniew.

– Libitino – wyszeptałem, ujmując jej brodę i zmuszając ją do spojrzenia w moje oczy.

– Tak, mój królu? – zaświergotała głosem tak sztucznym i słodkim, że aż mdłym.

– Jeśli jeszcze raz dotkniesz mnie bez mojej wyraźnej zgody lub prośby, osobiście dopilnuję, aby twoje dłonie przestały być częścią twego ciała – mówiłem powoli, delektując się słowami, czując rosnące drżenie jej rąk. – Nie jestem twoją zabawką, ani nawet twoim kochankiem. Jestem twoim królem i uprzejmie ci o tym przypominam, pragnąc, byś nigdy więcej o tym nie zapomniała. Dla swojego własnego dobra.

Coś zmieniło się w jej twarzy, przemknął przez nią jakiś cień, prawdopodobnie niesmaku bądź żalu, ale roztrząsanie jej uczuć było ostatnim, na co miałem ochotę.

– Oczywiście – szepnęła, zsuwając dłonie z moich ramion, muskając nimi moją klatkę i wędrując w dół, aż do momentu, w którym zatrzymałem je swoimi rękoma, unieruchamiając szczupłe nadgarstki w silnym uścisku.

– Wyjdź – warknąłem, odpychając ją na tyle delikatnie, aby nie upadła. Znieruchomiała, wpatrując się we mnie, jak w skomplikowaną łamigłówkę, którą próbowała rozwikłać, lecz nie poruszyła się. – To rozkaz. Nie chcę na ciebie patrzeć. Wynoś się.

Nie byłem pewien, czy to możliwe, ale jej usta rozciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu. Powolnymi, kocimi ruchami sięgnęła w stronę koszuli, którą pochwyciła w jedną z dłoni. Wybuchnęła głośnym, dzikim śmiechem i wciąż całkowicie naga, ruszyła w stronę drzwi. Uchyliła je i ostatni raz spojrzała w tył, lustrując mnie wzrokiem.

– Jesteś taki uroczy – zachichotała, wysunęła się z pomieszczenia i w końcu zamknęła za sobą drzwi, zostawiając mnie samego.

Skrzywiłem się, bardziej z niesmaku, niż bólu, który rozrywał moją czaszkę. Z niezadowoleniem ściągnąłem rękawiczki i przez chwilę wpatrywałem się w rany, które z dnia na dzień zdawały się wyglądać coraz gorzej. Powoli zaczynałem rozważać pokazanie ich Nadji. Na twarzy Luny zagościło czyste przerażenie, gdy je ujrzała. Nie podobał mi się ten wzrok.

Teraz jednak rany wcale nie wyglądały tak źle. Goiły się.

Myśl o Lunie sprawiła, że Mrok w mej duszy poruszył się. Wypełzał ze mnie za każdym razem, gdy była obok, doprowadzając mnie niemal na skraj szaleństwa, nad krawędź czystego obłędu. A gdy ujrzałem, jak splatał się z promieniującym z ciała Luny blaskiem...

Był piękny. Cudowny. Może nawet nierealny. Potrafiłem dostrzec srebrne iskierki, przywodzące na myśl plątaninę konstelacji na nocnym nieboskłonie. Niewielkie, lśniące ogniki, zdające się zawierać w sobie nie tylko blask wszystkich gwiazd i Księżyca, ale cały nasz świat, a może nawet i wszystkie inne, pozostałe światy, jeśli takowe istniały. Chwilami zlewały się w jedność, tworząc srebrzyste wstęgi, białe rzeki, wijące się wokół naszych ciał, aby po chwili znów rozprysnąć, zmienić formę i na powrót być wszystkim i niczym.

Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

Ani nie czułem.

Zupełnie, jakbym wszystkie te lata nieświadomie odpychał od siebie każdego, tylko po to, by w którymś momencie natrafić na nią. Jakby mroczna bestia we mnie czekała, aż odnajdzie coś, kogoś, kto chociaż trochę będzie w stanie zrozumieć. Poczuć. Jakby to miejsce w moim sercu, w mojej duszy, od zawsze czekało właśnie na nią.

A potem to wszystko zjebałem.

Ja pierdolę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro