Rozdział 5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓓𝓪𝓰𝓪𝓷

Wraz z Dravenem oraz kilkoma innymi wojownikami, od kilku boleśnie długich godzin podążaliśmy krwawym tropem. Początkowo byłem niemal pewien, iż niewielkie, lekko już przysypane świeżym śniegiem, ślady stóp należały do Luny, która jakimś cudem spędziła kilka ostatnich dni w szkarłatnych odmętach Jeziora Matki, by w końcu wynurzyć się i uciec. Jednak im dłużej analizowałem własne myśli, tym bardziej docierał do mnie absurd tej wersji wydarzeń, mimo iż całym sobą pragnąłem w nią wierzyć.

Jeśli Dravenem targały podobne wątpliwości, to nie dawał tego po sobie poznać. Uważnie przyglądał się tropowi, rozglądał po okolicy oraz nasłuchiwał każdego, nawet najcichszego szmeru, unoszącego się w mroźnym powietrzu. Jedynie kilka razy napotkałem jego zatroskane spojrzenie. Czułem, że w tej chwili był moim wiernym przyjacielem, a nie wojownikiem, wypełniającym kolejny rozkaz króla.

– Coś się nie zgadza – mruknąłem, kucając przy kolejnych zagłębieniach. Krew zabarwiła śnieg. Biały, dziewiczy odcień, umknął, pozostawiając za sobą jedynie czerwony dowód zbrodni i cierpienia. Jeśli ktoś, kto pozostawił te ślady, faktycznie wynurzył się z krwi, wypełniającej jezioro, to ta już dawno powinna była na nim zakrzepnąć. Tymczasem każdy kolejny ślad naznaczony był coraz to większą ilością szkarłatu. Ten ktoś musiał bardzo intensywnie krwawić. Zbyt intensywnie, aby przemierzenie takiej odległości mogło być możliwe. – Te ślady sugerują, że podążały tędy dwie osoby, stawiając kroki niemal dokładnie w tych samych miejscach.

– Też to zauważyłem – odparł Draven, przystając tuż obok mnie. – Ale te kilka metrów wcześniej, lub kilka metrów dalej, znów wskazują na tylko jedną osobę.

– Może to cały czas były dwie osoby? – Zastanawiałem się głośno. – Po prostu w tym miejscu ta druga straciła czujność, a jej kroki nie zgrały się ze śladami, po których podążała.

– Nie, raczej nie. Zobacz na głębokość. Tutaj śnieg zapadł się bardziej, jakby faktycznie pod ciężarem dwóch osób, nie jednej. Tamte dalej są już dużo płytsze.

– Ani trochę mi się to nie podoba – odparłem, jednocześnie przyznając mu rację.

Jeśli osobą, której tropem podążaliśmy, była Luna, musiałem uświadomić sobie dwa fakty. Po pierwsze – była ranna. Bardziej niż przypuszczałem. Po drugie – nie byliśmy jedynymi, którzy podążali jej tropem. Ktoś inny także przemierzał ten szlak, a ślady wskazywały, iż wyprzedzał nas o co najmniej dzień. Wiedziałem, że musimy się spieszyć. W każdej chwili wydarzyć się mogła kolejna tragedia, bowiem nie przypuszczałem, iż nasz towarzysz podróży mógł mieć dobre zamiary. Wiedziałem też, że w momencie, gdy z nieba zacznie padać śnieg, stracimy jakąkolwiek szansę na odnalezienie mojej... Luny.

Marsz był monotonny, przepełniony ciszą i niepewnością. Przerywaliśmy go jedynie na chwilę, aby wymienić się uwagami, bądź pogratulować Keres, która raz za razem zestrzeliwała kolejnych jeźdźców, nadciągających od strony Oazy. Ich naszpikowane strzałami ciała opadały z hukiem na ziemię, wzburzając śnieg. Byli jasnym sygnałem, że Vannevar zaczynał coś podejrzewać, a jednak z jakiegoś powodu nie postanowił udać się w te strony osobiście. Żaden z moich zwiadowców nie widział go od co najmniej kilku dni.

Czyżby się ukrywał?

Lub coś planował?

W końcu nastała noc, odziana w natarczywe podmuchy zimnego wiatru oraz srebrną zbroję mrozu. Nie czułem żadnego zmęczenia. Chętnie wędrowałbym dalej, niesiony na skrzydłach nadziei, ale musiałem pamiętać, że wciąż byłem królem. Byłem odpowiedzialny za wszystkich, którzy zdecydowali się iść za mną, tak samo jak za tych, wciąż przebywających w obozie.

Zwłaszcza ludzie potrzebowali dłuższej chwili odpoczynku. Johan i jego podwładni od kilku godzin pozostawali w tyle, mimo iż ich ciała były przyzwyczajone do katorżniczego wysiłku i wyrzeczeń. Marsz w towarzystwie tak brutalnego mrozu był wyczerpujący nawet dla tak twardych i silnych ludzkich istnień.

Łatwo jest zapomnieć o innych, zwłaszcza tych słabszych, bardziej ludzkich, kiedy samemu było się silniejszym, szybszym i bardzo, bardzo niecierpliwym. Zawsze wolałem podróżować sam, co już od dzieciństwa irytowało wszystkich dookoła – najpierw ojca, potem liczne opiekunki, a na samym końcu nawet Krąg. Ale tak było po prostu łatwiej, szybciej.

Coś w mojej krwi, zapewne to samo, co łączyło mnie z Mrokiem, pozwalało mi na więcej niż innym, nawet wyśmienitym elfim wojownikom, których wysportowane ciała i żyły, transportujące Przedwieczną Krew, tworzyły z nich niezwykle potężne istoty.

Dlatego tak bardzo irytowało mnie, kiedy zmuszony byłem do powolnego marszu, przerywanego licznymi postojami, który wciąż był zbyt wielkim wysiłkiem dla niemal ludzkiego ciała Luny. Aż w końcu, pewnego wieczoru, nagle zrozumiałem. Jej słabość przestała mi przeszkadzać. Gdzieś we mnie zrodziło się pragnienie, aby pomóc się jej wzmocnić, jednocześnie ochraniając jej kruchość.

Spojrzałem na ludzkich mężczyzn. Usadowili się dookoła ogniska. Nie wyglądali na zadowolonych z kart, jakie podarował im los, lub od dłuższego czasu oszukujący Johan. Uśmiechnął się w moją stronę, widząc, jak bacznie obserwowałem jego palce, zręcznie podmieniające karty. Nie żeby był jedynym kanciarzem.

Podobno wśród ludzi grało się uczciwie, a oszukiwanie uważane było za coś złego. Cóż, wśród elfów uważano raczej, że grać w karty potrafił każdy – sztuką było oszukiwać tak sprawnie i dobrze, aby okantować pozostałych szulerów. Najwyraźniej moi ludzcy poddani preferowali elfią wersję gry. Obserwowałem, jak kolejna z kart zniknęła w rękawicy Johana. Mój wzrok przesunął się na jego obłe uszy.

Uszy Luny wyglądały identycznie. Tak samo blade. Cienkie tak bardzo, iż niemal byłem w stanie przejrzeć je na wylot. Zakończone łagodnym łukiem. Elfy, nawet te, o krwi niemal całkowicie rozcieńczonej ludzką, nie miewały takich uszu. A przynajmniej ja nigdy takich nie widziałem.

Myśl, że Luna mogłaby być człowiekiem, przemknęła raz czy dwa przez mój umysł, ale wydawała się tak bardzo irracjonalna i śmieszna, że czym prędzej ją odganiałem. Ludzie nie mieszkają w Edanii, nie są tam mile widziani, a już na pewno nie zostają przygarnięci przez kogoś takiego jak Thalien. Zwłaszcza, iż kto jak kto, ale akurat on wyjątkowo mocno szczycił się swoją przedwieczną urodą, twierdząc, że to jego rodzina powinna mieszkać w pałacu, a on sam zasiadać na tronie.

W tamtej chwili zastanawiałem się, czy aby na pewno był to tak irracjonalny pomysł. Czy to możliwe, że Klątwa wzmogła się po tym, jak człowiek został złożony w ofierze? A może zostało to uznane przez samą Ithil za zbezczeszczenie miejsca jej śmierci?

Cokolwiek się wydarzyło, było dość istotnym elementem na wciąż wydłużającej się liście naszych problemów.

Z rozmyślań wyrwał mnie Draven. Usiadł obok, na tym samym przewróconym drzewie co ja. Najwyraźniej on także nie miał ochoty na karciane gry. Minęła dłuższa chwila, nim któryś z nas się odezwał.

– Keres wróciła do obozu – powiedział, łamiąc jedną z pobliskich gałązek. Już jakiś czas temu zauważyłem, że jego dłonie zawsze musiały mieć jakieś zajęcie. Zwłaszcza w momentach, które go stresowały.

– To dobrze. Tam się przyda bardziej. Tak samo jak wy wszyscy. Powinniście pojechać z nią.

Zapadła cisza. Draven musiał uznać, że kolejna rozmowa w ciągu tego samego dnia, na ten sam temat, była zupełnie bez sensu. Z jakiegoś powodu postanowił, że nie odstąpi swojego króla ani na krok. Milczałem, aż do momentu, w którym udało mi się wydusić słowa, o których myślałem od dłuższego czasu.

– Ostatni dzień.

– Co takiego? – zapytał, chociaż doskonale wiedziałem, iż nie potrzebował żadnych wyjaśnień. Wszyscy długo, zbyt długo, czekali, aż podejmę tę decyzję i znów będę dobrym władcą. W ciągu ostatnich dni korona na mojej głowie, mimo iż niewidoczna, ciążyła mi niczym ogromny, ołowiany głaz. Czułem jej ostre krawędzie, wrzynające się w moją skórę. Magia, łącząca mnie z symbolem władzy, upominała się o powrót króla.

– Jeśli nazajutrz nie uda mi się odnaleźć Luny... – Słowa protestowały przed opuszczeniem moich ust. – Wiem, że potrzebny jest teraz ktoś, kto zapanuje nad tym chaosem. Wiem, że muszę skupić się na królestwie, na poddanych, na Vannevarze i odzyskaniu domu, z którego zostaliśmy wygnani, jak niechciane psy. Wiem, że znów muszę być królem.

Odpowiedzią na moje słowa była ciężka dłoń, położona na moim ramieniu.

– Po prostu musiałem spróbować – szepnąłem. Nigdy wcześniej nie pozwalałem sobie na odkrywanie jakichkolwiek uczuć, ale czułem, że tym razem potrzebne było mi usprawiedliwienie. Już zaraz po wyjściu z lochów i pozbyciu się trucizny z organizmu powinienem był zająć się całym tym bałaganem, a nie latać po lesie, w poszukiwaniu dziewczyny, która mogła od dawna nie żyć.

Kątem oka widziałem, jak usta Dravena otwierały się, a jednak wypowiedziane przez niego słowa nigdy do mnie nie dotarły.

Powiedzieć, że hałas docierający do naszych uszu, sprawiał ból, to jakby nie powiedzieć nic. Ryk, przepełniony największą udręką i bólem, jakie tylko można sobie wyobrazić, rozległ się dookoła nas, docierając do każdego zakamarka mojego ciała i duszy. Powietrze drgało. Wszystko wokół pulsowało. Byłem pewien, że gdyby drzewa miały taką możliwość, rzuciłyby się do ucieczki. Było w tym dźwięku coś zwierzęcego, pierwotnego, jakby świat uwolnił się z okowów, dopuszczając do nas najprawdziwsze, nagie i niczym nieskażone cierpienie.

Krzyk wwiercał się w moje uszy, utrudniając złapanie równowagi, zrozumienie czegokolwiek. Świat zaszedł czerwienią, a ja byłem niemal pewien, iż pochodzi ona z naczyń krwionośnych w moich oczach. Moje ciało nie potrafiło poradzić sobie z tak głośnym, dominującym dźwiękiem. A skoro moje nie mogło...

Draven zdawał się pomyśleć dokładnie o tym samym. Rzuciliśmy się w stronę naszych ludzkich towarzyszy, którzy, jeden po drugim, bezwładnie opadali prosto w śnieg. Czułem, że powinienem był zainteresować się źródłem tego ryku, albowiem było w nim coś niepokojąco znajomego, ale nie mogłem pozwolić sobie na kolejne straty w moich szeregach. Zwłaszcza że ci tutaj, w zasadzie wbrew mojej woli, zdecydowali się towarzyszyć w tych bezsensownych poszukiwaniach.

Rwałem kawałki wełnianej koszuli, po czym wpychałem je w ludzkie uszy, mając nadzieję, że to w czymkolwiek pomoże. Chciałbym móc powiedzieć, że ta prosta czynność szła szybko i gładko, ale byłoby to kłamstwem. Wykonanie jakiegokolwiek ruchu wydawało się niemal niemożliwe. Krew gromadziła się w moich oczach i głowie, coraz to bardziej utrudniając poruszanie. Ale najgorszy był ten nieznośny, wwiercający się w duszę ból, powodujący dziwne otępienie.

Nie chciałem wiedzieć, jakie cierpienie musiało doprowadzić do takiego wrzasku.

Draven upadł. Bolesny grymas wypłynął na jego twarz. Tak samo jak ja, nie był przyzwyczajony do tak ogromnej bezradności. Cokolwiek właśnie się działo, musiało mieć związek z tą samą potężną magią, która odpowiedzialna była za stosy trupów na brzegu Jeziora Matki.

Tym bardziej niepokoił mnie fakt, iż miałoby to mieć jakikolwiek związek z Luną.

Ostatni z mężczyzn, dobry przyjaciel Johana, nie mógł liczyć już na moją pomoc. Jego nieruchome ciało zastygło. Z oczu, nosa i uszu płynęły cienkie strużki krwi, a klatka piersiowa zatrzymała się na ostatnim wdechu. Niemal dało się wyczuć duszę, opuszczającą ciało wojownika. Nie tak powinien był umrzeć. Kolejna śmierć, do której doprowadziły moje nieodpowiedzialne decyzje.

Kurwa. Kurwa. Kurwa.

Porzuciłem zmarłego, kierując się w stronę Dravena. Wciąż pozostawał na granicy świadomości. Widziałem, jak walczył, próbując wygrać z bólem, rosnącym w jego ciele. Po jego uszach płynęła krew, a do mnie dotarło, że ja także czułem wilgoć na szyi i twarzy.

Pomogłem mu napchać zrolowany materiał do uszu, a jego mina wskazywała, że jeszcze przez wiele lat będzie czuł wstyd za tę chwilę słabości. Niepotrzebnie. Wciąż uważałem go za jednego z najtwardszych i najsilniejszych osób, jakie znałem. Nieważne, że zapewne nigdy nie powiem tego na głos.

Kilka sekund później Draven stracił przytomność. Miałem nadzieję, że prowizoryczne zatyczki pomogły choć w niewielkim stopniu, a poranek nie przyniesie jeszcze większych strat. Nie mogliśmy sobie pozwolić na utratę kolejnych wojowników. Ja nie mogłem na to pozwolić.

Prawdopodobnie powinienem był posłuchać zdrowego rozsądku, nakazującego mi odgrodzenie się od tego rozrywającego duszę hałasu. Przypuszczałem, że najlepszym wyjściem będzie ucieczka jak najdalej od źródła ryku. Jakaś dziwna część mnie czuła, że mógł mieć on związek z wszystkimi ostatnimi wydarzeniami. Walczyłem z promieniującym bólem i protestującym ciałem. Stawiałem chwiejne kroki, nieważne, że krew przysłaniała mi już większość świata. Ciepła, gęsta ciecz płynęła po mojej szyi.

Musiałem iść za krzykiem.

Stawiając ostatni krok, nie sądziłem, że nim będzie.

Krzyk wzmógł się, a ja nagle rozpoznałem znajomą barwę głosu, ukrytą pod wieloma warstwami udręki. Nie wiedziałem jakim cudem nie wyłapałem jej od razu.

To przecież ten głos wybrzmiewał w mojej głowie za każdym razem, gdy udało mi się zapaść w objęcia snu – co w ciągu ostatnich dni było raczej rzadkością. Wolałem pozostawać na jawie, gdzie łatwiej było mi walczyć z obrazami i koszmarami, rodzącymi się w mojej głowie. Podczas snu byłem całkowicie bezradny, dokładnie tak samo, jak w tamtej chwili.

Luna gdzieś tam była, a to, co ją spotkało...

Nie. Nie. Nie.

A potem nastała cisza. Całkowita, bezszelestna cisza, pochłaniająca cały otaczający mnie świat. Nie byłem pewien czy urwał się wrzask, czy może po prostu hałas uszkodził mój słuch.

I właśnie wtedy straciłem przytomność.

Byłem, kurwa, beznadziejny. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro