Rozdział 60

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓓𝓪𝓰𝓪𝓷

Nie. Nie. Nie. To nie mogło się znów wydarzyć.

Nie mogłem na to pozwolić. Nie ponownie. Nie znów z mojej winy.

Nie tak powinno wyglądać życie Luny. Na pewno nie powinno też skończyć się tak szybko. Ile ona miała lat? Dwadzieścia? Czym jest dwadzieścia lat spędzonych na tym świecie? Ledwie mrugnięciem oka, urwanym śpiewem ptaka, jedną sceną wyrwaną z całego przedstawienia.

Nie czułem nawet ciosów zadawanych mi przez Słonecznych. Nie słyszałem krzyków i rozkazów wydawanych przez Ardena. Nie spojrzałem nawet na Keres, od której bił ognisty, miedziany blask. Widziałem tylko Lunę, krztuszącą się własną krwią, przyciskającą drżące dłonie do śmiertelnej rany. Czułem ból w dosłownie każdym fragmencie ciała, ale w tamtej chwili postanowiłem, że nie pozwolę mu wygrać. Nie złamię się, nie teraz, nie przy niej. Mrok wewnątrz wił się i wciąż chował, próbując uciec od krążącej w żyłach trucizny. Zastanawiałem się nawet, której cieczy jest we mnie więcej, skoro miałem wrażenie, że każdy oddech przybliżał mnie do śmierci.

Nawet jeśli miałem umrzeć, postanowiłem, że zrobię to, walcząc o nią. Nie o królestwo, nie o tron, czy koronę.

O Lunę.

Zmusiłem Mrok do działania. Protestował, napierał i wycofywał się, ale zmusiłem go. Czułem, jak przy każdym jego ruchu moje serce zamierało na zbyt długie chwile, lecz nie przyniosło to ze sobą strachu, a raczej siłę. Przywołałem do siebie uczucie potęgi, które towarzyszyło mi podczas pierwszego zabójstwa, dokonanego za pomocą Mroku. Znów potrzebowałem się tak poczuć, przypomnieć sobie o sile i mocy drzemiącej we mnie.

Słoneczni przepełnieni byli swoim własnym mrokiem. Zapewne nikt z Edanii nigdy by się do tego nie przyznał, ale ja widziałem, że ich dusze były inne. Skalane uczynkami, za które większość z nich się wstydziła. Dlatego zawsze tak łatwo było uszczknąć fragment ich duszy i odebrać im świadomość.

Bolało. Kurewsko bolało. Każdy ruch Mroku kosztował mnie tyle, że ledwo byłem w stanie oddychać. Serce w mej piersi zmuszało się do kolejnych uderzeń, jakby ostrzegając mnie, że w każdej chwili może się zatrzymać. Nie musiało tego robić, miałem tę świadomość.

Żaden z dwójki mężczyzn, do tej pory broniących swojego nowego władcy, nie próbował się nawet bronić. Czułem na języku posmak ich strachu, gdy skakali z półki skalnej prosto w przepaść. Nawet się nie zawahali. Po prostu wykonali nieme polecenie, splecione z mroku pomiędzy ich myślami. Straciłem z nimi kontakt w momencie, gdy ich ciała, wcześniej rozszarpane przez napotkane po drodze ostre skały i gałęzie suchych drzew, uderzyły o twardy grunt.

Czułem ich cierpienie. Czułem też swoje własne. Mieszały się, łączyły w jedność, zasnuwały mój wzrok karmazynową mgłą. Wiedziałem, że była to krew, napływająca do moich oczu. Zastanawiałem się, czy to samo czuła Luna, gdy umierała.

Uniosłem wzrok, napotykając niepewność tańczącą w tęczówkach nowego Króla Słońca. Była tam tylko przez jeden oddech, po chwili zastąpiona pewnością i odwagą, ale wystarczył mi fakt, że ją ujrzałem. Ani ja, ani Mrok nie mieliśmy zbyt wiele sił. Trucizna idealnie spełniała swoje zadanie, pozbawiając mnie mocy i... i w tym stanie chyba zabijając, ale ja walczyłem. Cały czas słyszałem Lunę krztuszącą się własną krwią i nie byłem pewien, czy dźwięk ten wciąż wybrzmiewał, czy może to mój konający umysł raz za razem go powtarzał.

Przedostanie się do umysłu Ardena było trudne, zbyt trudne. Miał w sobie wiele siły i pewności, że wszystko, co czynił – czynił właściwie. Wierzył w słuszność swych decyzji. Widziałem, jak co chwilę jego oczy zachodziły czernią, by po kilku chwilach znów wyswobodzić się z objęć Mroku. Uniemożliwiało mu to wykonanie więcej niż kilku niezgrabnych ruchów. Trwaliśmy tak, na pierwszy rzut oka całkowicie nieruchomo. Prawdziwa walka toczyła się w jego umyśle, gdzie raz za razem napierał na mnie – na ścianę ciemności, próbującą pozbawić go świadomości. Za to w mojej głowie rósł ból tak ogromny, iż nie zdołałem nawet zarejestrować tego, co działo się wokół mnie. Słyszałem tylko jej imię, odbijające się od mojej czaszki. Widziałem spojrzenie srebrnych oczu, które nigdy nie było tak intensywne, jak dziś.

Mogłem umrzeć dla tego spojrzenia.

Arden uderzył w Mrok, wycofując go ze swojego umysłu, odrzucając mnie – dosłownie – w tył. Klnąc, upadłem na skałę, tuż obok przepaści. Złamałem wszystkie zasady, które wpajali mi moi nauczyciele. Nie skupiłem się na przeciwniku. Zamiast tego spojrzałem w miejsce, gdzie na skalnym podłożu wciąż lśniła kałuża krwi.

Tylko kałuża. Nie było tam Luny.

Arden, jak przystało na dobrego wojownika, którym z całą pewnością był, wykorzystał okazję. Uczyniłbym tak samo i przemknęło mi przez myśl, że wykonał dobry ruch. Jego miecz zanurzył się w moim brzuchu. Czułem taki ból wielokrotnie, czasem nawet gorszy, jednak pierwszy raz towarzyszył mu strach. Pierwszy raz wiedziałem, że nic nie pomoże mi wykaraskać się z poniesionych obrażeń. Że umrę.

I nie przeszkadzało mi to, póki czułem, że to wszystko było tego warte.

Podniosłem wzrok. Arden wciąż zaciskał dłoń na rękojeści, chociaż nie sprawiał wrażenia zadowolonego. Wiedział, że jeśli nie oddam mu korony, będzie musiał zostać wybrany przed lud. Musiał mieć świadomość, że nikt z moich poddanych, nawet tych, którzy mnie zdradzili, nigdy nie zgodziłby się, aby rządziło nim Słoneczne ścierwo.

– Oddaj koronę – wysyczał, nachylając się ku mnie. Wciąż trzymał miecz. Bardzo nierozsądnie. W tamtej chwili nie wiedział jeszcze jak bardzo nierozsądnie. Przewróciłem się na bok, niemal zawisając nad przepaścią, ale to wystarczyło, aby stracił równowagę. Zachwiał się. Dokładnie o to mi chodziło. Wiedziałem, że był zbyt silny i opanowany. Wiedziałem, że odzyska rezon, ale nie o to chodziło. Nie liczyłem na to, że tak łatwo przyjdzie mi wygrana.

Potrzebowałem tej jednej chwili nieuwagi, braku skupienia na mentalnym murze, który wybudował wokół swego umysłu. Mrok zawył z bólu, lecz już po chwili oczy księcia zaszły ciemnością. Jego dusza się wyrywała, szarpała swymi pazurami moją magię, cięła ją i raniła, ale ja wciąż wdzierałem się głębiej i głębiej. Im dłużej to czyniłem, tym bardziej miałem wrażenie, że moją moc zaczyna oblepiać coś dziwnego, czego nie znałem i czego z całą pewnością nie powinno tam być. Jakby w duszy Ardena było... coś prastarego.

Mogło mi się wydawać, musiało tak być, ale... usłyszałem śmiech. Głośny, szyderczy śmiech. 

Coś się zmieniło. Cała jego obrona ustąpiła. Nawet nie krzyknął. Po prostu runął w przepaść, pozostawiając po sobie niesmak i zbyt dużo przelanej krwi.

Jednak... Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że poszło zbyt łatwo. Że Arden mi na to pozwolił i zgodził się na śmierć.

Położyłem się na plecach, walcząc z bólem, promieniującym z zadanej rany, ale wiedziałem, że nie mogę się na nim skupić. Nie mógł mnie pokonać, kiedy nie wiedziałem, co działo się z Luną. Nie zniósłbym kolejnej porcji niepewności. Nie zdążyłem się rozejrzeć ani przemyśleć decyzji o wyszarpnięciu miecza z rany. Ktoś uczynił to za mnie, a stal, ogrzana moją świeżą, skażoną trucizną krwią, zatrzymała się na mej grdyce.

– Zabiję go – wysyczała Eleanor. – Jeden ruch i go zabiję. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro