Rozdział 7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓓𝓪𝓰𝓪𝓷

– On coś ukrywa – warknąłem, patrząc w stronę, z której dobiegały pośpieszne kroki jednego z moich zwiadowców. Wycofałem się tylko i wyłącznie dlatego, że ktoś wysłał sygnał, świadczący o tym, iż coś znalazł. Coś, co miało być warte mojej uwagi, a jednak miałem dziwne wrażenie, że każdy krok oddala mnie od celu poszukiwań, zamiast do niego przybliżać.

– Albo po prostu nie chciał pozwolić nam się zbliżyć do Edanii – mruknął Draven, wzruszając ramionami. – Nie zapominaj, że jeszcze nie tak dawno Oazę zaatakowali Słoneczni. Nie zdziwiłbym się, gdyby tym, co według ciebie ukrywał, były kolejne zastępy zbrojnych, gotowe dobić pozostałości po naszym królestwie.

– Więc dlaczego stwierdził, że nie jest to odpowiednia chwila na konfrontację? Już miałby nas z głowy.

Dowódca moich wojsk posłał mi zdumione spojrzenie. Przedzieraliśmy się przez gęstwinę ośnieżonych gałęzi, w kierunku mężczyzny, którego emocje wyczuwałem z daleka. Był przerażony.

– Czasem chyba zapominasz, kim jesteś – szepnął Draven, pokonując kolejną zaspę. Miejscami śnieg sięgał nam niemal do pasa, a ja zastanawiałem się, czy nie minęliśmy gdzieś zmarzniętej Luny, po czubek głowy ukrytej w białej pierzynie.

Nie, nigdy nie zapominałem o Mroku szalejącym w moim wnętrzu. Właśnie dlatego uważałem, że Arden kłamał. W cieniach między drzewami ukrywała się ponad setka zbrojnych, gotowych w każdej chwili nas zaatakować. Syn Rhetta musiał dostrzec pajęczynę czarnych żył przebijających przez moją skórę, jawny dowód na moje osłabienie. Nie zdziwiłbym się, gdyby doskonale wiedział o truciźnie, którą podawał mi Van. A jednak wolał odwodzić nas od ataku, mimo iż taka okazja mogła się już nigdy nie powtórzyć.

A może wiedział, że zabicie kogoś, na kogo głowie spoczywała Korona Mroku, wcale nie było tak proste? Jeśli tak – skąd? To nie była tajemnica, którą powinien poznać pierwszy lepszy Słoneczny i nawet Van musiał być tego świadomy.

Pozostawiłem te przemyślenia dla siebie, postanawiając, że omówimy je w większym gronie. Na razie chciałem dowiedzieć się, co było tak ważne.

Resztę drogi przemierzyliśmy w milczeniu, aż natknęliśmy się na młodego elfa. Jego twarz nie wyrażała nic więcej niż bezbrzeżny niepokój.

– Tak? – syknąłem zirytowany, iż nie przeszedł od razu do udzielania wyjaśnień. Moje opcje się kończyły, tak samo jak dzień, który miał być ostatnim, dlatego wolałem nie marnować go na niepotrzebne, niezwiązane z Luną sprawy.

– Wasza Wysokość, znaleźliśmy coś – powiedział cicho, ledwo powstrzymując jąkanie, po czym zacisnął usta, jakby nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, by opisać znalezisko.

Napotkałem zaniepokojony wzrok Dravena. W odpowiedzi na zawarte w nim pytanie jedynie wzruszyłem ramionami, nakazując zwiadowcy, aby prowadził.

Nie podobało mi się to, co widziałem. Poruszaliśmy się po terenach, w których już byliśmy, i to całkiem niedawno, bo zaledwie kilka godzin temu. To tutaj, kilka, może kilkanaście metrów dalej, spłonęło ciało Koena – przyjaciela Johana. Nadya byłaby zadowolona. Chociaż ta jedna dusza mogła swobodnie opuścić nasz świat i połączyć się z Ciemnością.

Zbliżaliśmy się do miejsca, w którym straciliśmy szansę na dalsze podążanie za wyraźnym tropem. Nocą, gdy nasze nieprzytomne ciała porzucone były na pastwę Klątwy i Mutantów, świat pokryła gruba warstwa śniegu, odbierając mi kolejne strzępki nadziei na szczęśliwe zakończenie tego koszmaru.

Rankiem, oszołomieni i zdezorientowani, ruszyliśmy w zasadzie na oślep, prowadzeni jedynie moim niejasnym, mdłym przeczuciem. W końcu natrafiliśmy na świeży trop. Uznałem więc, że kierowaliśmy się w odpowiednią stronę. Był to ten sam trop, który doprowadził nas prosto w rozwarte ramiona Ardena i jego zbrojnych. Czy mogliśmy się aż tak pomylić?

Musiałem odgonić myśli, przynoszące mi obrazy przedstawiające odmrożone kończyny, siną skórę oraz rozległe rany od chłostającego ciało mrozu. Nic dobrego nie mogło wyniknąć z przemieszczenia się po mroźnym lesie boso, odzianym w tę białą suknię, w której powinna być traktowana jak królowa, nie jak przerażony zbieg.

Zwiadowca zatrzymał się nagle, jakby tknęła go jakaś ważna myśl. Draven niemal na niego wpadł, kwitując to siarczystym przekleństwem.

– Wasza Wysokość... Może lepiej by było gdyby, najpierw udał się tam Draven – zapytał, nieśmiało obracając się w naszą stronę. Mężczyzna wydawał się być przerażony i zagubiony jednocześnie. Jakby każde wyjście wydawało mu się niewłaściwe.

– Niby dlaczego? – zmrużyłem oczy. Wszystko dookoła coraz mniej mi się podobało.

– Nie wiem, czy powinieneś, panie, na to patrzeć.

– Sam będę o tym decydował.

– Tak, tak, oczywiście – wymamrotał, usuwając się na bok.

Kilka metrów dalej, pod uginającymi się gałęziami, zmuszonymi do dźwigania śnieżnej pokrywy, leżało ciało. A przynajmniej to, co z niego zostało.

Wszystkie moje wnętrzności wykonały wędrówkę w górę i w dół mojego ciała, wzbudzając we mnie niepohamowany ból i gorąc. Moją zmarzniętą skórę oblepił pot, a do ust napłynęły gorzkie mdłości.

Odepchnąłem dłoń Dravena, która, w niezauważonym przeze mnie momencie, spoczęła na moim ramieniu. Biegiem pokonałem odległość, dzielącą mnie od ucieleśnienia moich najgorszych koszmarów.

Widok, na zawsze wypalony w moim umyśle, był najgorszym, co kiedykolwiek ujrzałem. Serce w mojej piersi pękało, rozpadając się na bezużyteczne okruchy.

Pomimo ran, pokrywających niemal całą powierzchnię niegdyś idealnej skóry, czarnych włosów, z których pozostały jedynie oblepione zakrzepłą krwią strzępki, pustych oczodołów, ziejących bólem i nienawiścią, doskonale wiedziałem, na kogo patrzyłem.

Moje kolana upadły w śnieg. Dłonie chwyciły szczupłe palce oblepione posoką. Coś we mnie umarło. Jakaś bariera, tama pękła bezpowrotnie, zmieniając całe moje życie. W tamtym momencie zapragnąłem umrzeć. Cały świat przestał mieć znaczenie. Wszystko zniknęło, rozpadło się na miliony kawałeczków, dokładnie tak samo, jak moje serce, dusza i całe jestestwo. Był tylko ból.

Niczym nieograniczony, potężny, niemal śmiercionośny ból.

Mrok wylał się ze mnie. Zalał całą otaczającą nas przestrzeń, przysłonił promienie Słońca, ledwo przebijające się przez szkarłatną połać na nieboskłonie. Wokół mnie kłębiła się ciemność, gotowa pochłonąć wszystko na swojej drodze. Pragnąłem ukryć Lunę przed światem, a potem pozostać w tych bezkresnych ciemnościach na całą wieczność.

Na całą wieczność z nią. Tylko z nią. Nic innego się nie liczyło.

Dopiero po kilku dłuższych chwilach zorientowałem się, że moje spierzchnięte usta nieustannie powtarzały jedno słowo. To samo słowo, za które nienawidziłem swojego słabego ojca. Za które nienawidziłem samego siebie. Z każdym kolejnym wyrazem coraz wyraźniej czułem gorzki posmak na języku. 

To był smak porażki.

– Przepraszam, przepraszam, przepraszam...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro