Rozdział 8

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓛𝓾𝓷𝓪

Wsunęłam palce w ciemną sierść konia, delektując się ciepłem, bijącym od umięśnionego cielska. Rytmiczne kołysanie zaprowadziło mnie niemal na granicę snu, ale wiedziałam, że powinnam być czujna. Fakt, że Arden uratował mnie przed Daganem, wcale nie czynił z niego mojego sprzymierzeńca. Nie, tym razem nie zamierzałam być tak bardzo naiwna.

Jechał tuż obok, raz za razem rzucając w moją stronę zaciekawione spojrzenia. Zastanawiałam się, czy jego dobroć wobec mnie miała jakikolwiek związek z Haldirem i Vannevarem. Niewykluczone, że był w to wszystko zamieszany, tak samo jak były Strażnik i mój przyjaciel.

Kilka kroków przed nami jechały dwa elfy, uzbrojone aż po uszy, a kolejne dwa poruszały się w tyle. Wszyscy okryci szatami Strażników Słońca.

Arden siedział dumny, wyprostowany. Złote włosy opadały na jego twarz delikatnymi lokami, w których dostrzegałam ciepłe, miedziane refleksy. Na jego przystojnym, hardym obliczu, wymalowana była pewność siebie. Błękitne oczy przeczesywały las dookoła. 

Byłam pewna, że powinnam znać tego elfa, a jednak moja pamięć nie potrafiła odnaleźć we wspomnieniach tej przystojnej twarzy. Wychowałam się tak blisko dworu królewskiego, bywałam na tak wielu balach, ucztach i podwieczorkach, że doskonale znałam każdego, kto tylko znaczył coś więcej w Edanii. A ten elf, odziany w drogocenne szaty, otoczony tak wieloma Strażnikami, na pewno był kimś takim. Dlaczego w takim razie znajdował się teraz poza Murem? 

Za to jego imię... Ono z echem odbijało się od mojej czaszki. Coś mi przypominało, ale zupełnie nie wiedziałam co. Po raz kolejny czułam, że jakiś element układanki był przede mną ukrywany.

Uśmiechnął się ciepło, dostrzegając mój wzrok błądzący po jego twarzy. Pospiesznie spuściłam wzrok, bardziej z obawy, iż znów zaufam komuś nieodpowiedniemu, niż ze wstydu.

Sądziłam, że udamy się prosto do Edanii, co wywołało we mnie całkiem logiczny i zrozumiały stres. W końcu to tam wciąż była moja rodzina. Rodzina, która powinna była mnie kochać i stworzyć dla mnie dom, a przez wszystkie te lata nie okazała mi ani krzty ciepła i akceptacji. A to, co dostałam od Eleanor, nie było niczym więcej, niż idealnie przemyślaną grą.

Z zaskoczeniem odkryłam, że potężna, wypielęgnowana dłoń podała mi materiałową chusteczkę, zdobioną złotymi haftami przedstawiającymi Słońce. Sięgnęłam po nią, nie patrząc Ardenowi w oczy, po czym jak najszybciej otarłam łzy, których nie zdołałam powstrzymać.

Wiedziałam, że nie powinnam sobie pozwalać na żadną słabość i otwartość w towarzystwie obcego, a jednak gdzieś w głębi poruszyła mnie ta dobroć, której skrawki mi okazał. Poczułam ulgę, gdy nie spytał o powód moich łez. Po prostu pozwolił mi na płacz, jadąc w ciszy tuż obok.

W końcu dotarliśmy do Muru, wywołującego na moim ciele nieprzyjemne dreszcze. Potem minęliśmy jedną bramę, drugą, przejechaliśmy nawet obok Złotej Bramy, której prostota nieco mnie zaskoczyła. Zawsze sądziłam, iż jej nazwa odzwierciedlała to, jak wyglądała, jednak najwyraźniej srogo się myliłam. Nie różniła się praktycznie niczym od pozostałych, może była tylko nieco większa. Kamienny portal o licznych archiwoltach okalał potężne, proste, stalowe wrota.

– Nie jedziemy do Edanii? – zapytałam w końcu, zaczynając niepokoić się o cel tej podróży.

– A chciałabyś? – odpowiedział pytaniem, taksując mnie czujnym spojrzeniem. Nie, nie chciałabym, a on musiał wyczytać to z mojej twarzy. – Ja też nie. Nie lubię przebywać w zamknięciu. 

Spodobało mi się to, co powiedział. Ja także miałam dość bycia nieustannie uwięzioną w klatce – bez znaczenia, czy było to więzienie oprószone złotem, utkane z niewiedzy, kłamstw czy może z gorących ramion mężczyzny, który miał być kimś więcej.

Po kilku nieco dłuższych chwilach dotarliśmy do miejsca, gdzie dziki las ustępował ogromnej przestrzeni.

Wciąż towarzyszył nam Mur, ale tuż przed moimi oczami rozciągało się ogromne jezioro. Nie, nie jezioro. Dopiero po chwili moje oczy zrozumiały, na co patrzyły. Dookoła zamku, niczym wstęga, zapleciona była szeroka, głęboka fosa, w normalnych warunkach zapewne wypełniona krystalicznie czystą wodą. Teraz dostrzegałam tam jedynie krew, barwiącą biel śniegu.

Sam zamek przypominał nieco posiadłości Rhetta, ale nie miał w sobie tego ogromu dostojności. Dostrzegałam liczne gałązki, oplatające ściany i wieżyczki, zapewne w czasie Pory Spiekoty zalewające zamek zielenią swoich liści, na które Król Słońca nigdy by nie pozwolił. Mury poprzetykane były licznymi podcieniami, arkadami, tarasami o frywolnych, zdobionych balustradach oraz ogromnych przeszkleniach, jednak pozbawionych licznych witraży, jakie widywałam w królewskich posiadłościach. Pomiędzy jasnymi ścianami z piaskowca a makabryczną krwią fosy, wiły się liczne bezlistne zarośla, swobodnie rosnące drzewa oraz mniejsze zbiorniki wodne. Nad nimi górowały niewielkie, jasne mostki, sugerujące, że ogród urządzony został z większą swobodą niż te, z których geometrycznej precyzji słynął Słoneczny Król.

Podobało mi się to, co widziałam.

Nie mogło co prawda równać się z pięknem majestatycznej i dzikiej Oazy. Przypominały mi się słowa Keres.

Moje oczy widziały wiele, naprawdę wiele pięknych rzeczy, ale nic nie równa się temu.

Zastanawiałam się, czy ja także już zawsze każdy widok, każdy zachwycający zaułek i zapierającą dech w piersiach budowlę, porównywać będę do miejsca, w którym miałam zginąć. Dosyć brutalna zagrywka losu.

Arden poprowadził nasze konie w stronę masywnego mostu, przerzuconego przez fosę. Od razu zwróciłam uwagę na skomplikowany mechanizm, złożony z grubych, drewnianych pali oraz łańcuchów, znacznie szerszych niż moje uda. Zapewne odpowiadały one za podnoszenie mostu i uniemożliwienie dostania się do rezydencji.

Lub jej opuszczenia.

Poruszyłam się niespokojnie. To mogła być ostatnia chwila, w której możliwy był jeszcze odwrót. Wystarczyłoby jedynie spiąć konia, wyminąć otaczających nas Strażników i uciec gdzieś w gęstwinę lasu.

Tylko co zrobiłabym dalej? Dokąd miałabym się udać?

W mojej głowie już jakiś czas temu zrodził się pomysł odnalezienia prawdziwej matki. I nie, wcale nie pragnęłam odszukać jej po to, aby w końcu doświadczyć matczynej miłości. Chciałam poznać jej historię, moją historię, zrozumieć, dlaczego nie okazałam się godna jej czasu i troski.

Arden zdawał się zauważyć moje nerwowe podrygi i pospieszne ocenianie okolicy. Gdy tylko dotarliśmy do końca mostu, oficjalnie stawiając pierwsze kroki na terenie jego posiadłości, zatrzymał się przy jednym ze Strażników.

– Pani jest moim gościem – powiedział głośno, aby nie tylko jego rozmówca, ze skupieniem wpatrujący się w swojego zwierzchnika, usłyszał te słowa. – Jeśli tylko zapragnie opuścić pałac, nie może zostać jej to utrudnione. Fosa i most są zabezpieczeniem przed Klątwą, a nie kratami więzienia, czy to jasne?

– Oczywiście – odparł Strażnik, tonem, jakby wydany mu rozkaz był czymś oczywistym, o czym wcale nie trzeba przypominać. A potem, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, spojrzał prosto w moje oczy i z szerokim uśmiechem powiedział: – Witamy w naszych słonecznych progach.

Wolnym krokiem przemierzaliśmy szerokie korytarze. Od marmurowych podłóg, aż po gwieździste sklepienia, utrzymane były w jasnej kolorystyce, nawiązującej do Słońca. Dominował w nich przepych, ale nie był on natarczywy i nachalny, raczej stonowany i zastosowany z wyczuciem. Dostrzegłam liczne obrazy, jednak w przeciwieństwie do tych zawieszonych w moim domu, te nie przedstawiały groźnych elfów i wyniosłych dam. W złotych ramach widniały pastelowe pejzaże, kwieciste łąki oraz brzoskwiniowe zachody Słońca. Wysokie okna zasłonięto błękitnymi, grubymi zasłonami, najwyraźniej próbując odgrodzić się od makabrycznego krajobrazu, rozciągającego się za oknami. Nic dziwnego – sama miałam już dosyć spoglądania w niebo, na którym malarz losu rozlał krew. W akompaniamencie bieli śniegu i mroku bezlistnego lasu sceneria ta wydawała się nierealna, przywodziła na myśl najstraszniejsze koszmary i najbrutalniejsze zbrodnie.

Co kilka kroków mijaliśmy kominki, a buchający w nich ogień wyciągał swoje tańczące płomienie, zapraszając mnie do ogrzania się. Bardzo pragnęłam jakiegokolwiek ciepła, które zdolne byłoby wygnać chłód, zadomowiony w moich kościach. W zasadzie, dopóki nie znalazłam się w środku, nie zauważałam, jak bardzo było mi zimno.

Przez chwilę zastanowiłam się nawet, jakim cudem nie zamarzłam na śmierć, lecz sekundę po tej myśli, mój umysł podsunął mi obraz mojego martwego ciała, bezwładnie spoczywającego na zakrwawionym śniegu. Cóż, może jednak zamarzałam.

Zachwiałam się, gdy pomiędzy jednym mrugnięciem oka a drugim, ujrzałam piekło.

Wszystko wokół pokrywała gęsta, lepka krew. Była na płaskorzeźbach, filarach, obrazach i marmurowej posadzce. Karmazynowe macki błądziły po korytarzu, a podłogę zaścielały gnijące trupy. Miałam wrażenie, jakby moja stopa utknęła w jednym z nich, który próbował mnie wciągnąć, pożreć, pochłonąć.

Koszmar zniknął tak szybko, jak się pojawił. Jakby nigdy go nie było. 

Miałam urojenia.

Elfka o przyjaznej twarzy, odziana w kremową suknię, prowadziła mnie do komnaty, w której, wedle słów Ardena, będę mogła się odświeżyć.

Potrzebowałam czegoś znacznie więcej niż odświeżenia. Spod błota i krwi nie dostrzegałam koloru swoich włosów, a do mojego nosa docierał odór potu i śmierci, który na dobre już do mnie przywarł.

Mężczyzna kroczył za nami, zachowując pełen szacunku dystans.

W końcu kobieta zatrzymała się przy jednych z wielu ozdobnych, rzeźbionych drzwi. Z lekkim wahaniem przekroczyłam próg, a moim oczom ukazała się obszerna komnata. Miłym odpoczynkiem od elegancji marmuru była drewniana podłoga oraz dywan, kolorem przypominający wschodzące Słońce, upstrzony licznymi haftami chmur i wiosennych kwiatów. Ściany, bogato zdobione sztukaterią i kwiecistymi tapetami, utrzymano w kolorystyce przygaszonego błękitu. Ogromne łoże od świata zewnętrznego oddzielał różowawy baldachim, a tuż obok dwie elfki szeptały pomiędzy sobą słowa, zbyt ciche dla moich uszu. Ich zgrabne dłonie nawlekały świeżą, białą pościel.

Większość mebli przykryto jasnym materiałem. Od dawna nikt nie korzystał z tej sypialni.

– Wybacz, rzadko mamy tu gości. Komnata nie była przygotowana. – Zza moich pleców dobiegł głos Ardena. Pozostał w progu. – W komnacie łaziebnej czeka gorąca kąpiel. – Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, na jego idealnie gładkie policzki wstąpił całkiem uroczy rumieniec.

– Dziękuję – rzuciłam krótko, niemal biegnąc w stronę białych drzwi. W obszernej, ceramicznej wannie, wyrzeźbionej na podobieństwo łabędzia, czekała na mnie gorąca woda. Biała para unosiła się nad powierzchnią, kusząc mnie i zapraszając, bym zanurzyła się w jej objęciach.

– Czy mogę panience pomóc? – Drgnęłam, zaskoczona dziewczęcym głosem. Tak zaaferowała mnie możliwość ciepłej kąpieli, iż nie zauważyłam jasnowłosej elfki, stojącej w rogu pomieszczenia. Uśmiechała się, ale grymas ten oprószony był wstydem. Jasnymi oczami wpatrywała się w coś za moją głową, jakby onieśmielała ją moja obecność.

– Jesteś tu nowa? – zapytałam, zsuwając z ramion zakrwawioną opończę.

Kiwnęła głową, czym prędzej podbiegając, aby pomóc mi z kolejnymi warstwami.

Thalien często wymieniał służki. Nie były dla niego niczym więcej, niż przedmiotami przydatnymi w życiu codziennym. Już nieraz widziałam to zawstydzone spojrzenie i niepewność, wymalowaną na twarzy elfki.

Służka wyglądała na młodszą ode mnie, a jej szczupłe dłonie drżały, gdy oswabadzała moje stopy z ogromnych, ciężkich butów.

Zapewne zastanawiała się, skąd się wzięłam i dlaczego, do cholery, odziana byłam w zakrwawione szaty Strażnika Słońca. Jeśli była nowa – nic dziwnego, że to wszystko ją przeraziło.

– Przyniosłam trochę suszonych ziół – mówiła szybko i cicho. – Ale jeszcze ich nie wsypałam. Nie byłam pewna czy panienka lubi ziołowe kąpiele.

– Uwielbiam – mruknęłam, czym prędzej zsuwając za duże spodnie i ruszając w stronę wanny. – Byłabym zachwycona, gdybyś miała lawendę.

Nie zdołałam powstrzymać jęku, gdy moje ciało w końcu zanurzyło się w parującej wodzie. Skóra mrowiła i wibrowała, całkowicie zaskoczona tak ogromną zmianą. Stopy paliły, jakbym wsadziła je prosto w kominek, wypełniony buchającym ogniem. Były sine, pokryte ranami od ciągle chłostającego je mrozu i morderczego biegu w śniegu.

Delikatnie poruszałam kończynami, doceniając fakt, iż moje palce odzyskiwały swobodę ruchów. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo byłam skostniała i zastana.

Westchnęłam, nawet nie próbując powstrzymać łez, gromadzących się w moich oczach. Nie rozumiałam, jakim cudem się tam znalazłam. Nie wiedziałam, kim był Arden i dlaczego jego pałac przypominał królewskie. Nie wiedziałam, czy można mu ufać. Czy można ufać komukolwiek dookoła, ale mimo to byłam tak bardzo wdzięczna. Wdzięczna za ciepło panujące dookoła. Wdzięczna za nieśmiałą elfkę, której szczupłe dłonie wsypywały do wanny zaschnięte, ciemnofioletowe płatki, wypełniające pomieszczenie kojącym aromatem. Wdzięczna za to, że żyłam. Chyba.

Zamknęłam oczy, zanurzając się głębiej w wodzie.

– Miała panienka ciężką podróż? – Nieśmiałe pytanie wyrwało mnie z otępienia.

– Bardzo ciężką – odparłam, a z moich ust wydobył się chrapliwy dźwięk, będący czymś pomiędzy beztroskim śmiechem a szaleńczym szlochem. Sama nie wiedziałam, co czułam. Ani nawet co powinnam czuć.

– Bardzo się cieszymy, że udało się panience dotrzeć. Szkoda tylko, że Arden nie uprzedził nas wcześniej o tej wizycie. Wszystko byłoby gotowe na panienki przyjazd. To nie wypada, żeby była panienka obecna przy sprzątaniu komnaty. – Słowa czym prędzej wypadały z ust elfki. Niemal uśmiechnęłam się na myśl, że pod tą nieśmiałą fasadą kryła się całkiem rozgadana duszyczka.

– To raczej nieplanowana wizyta – odpowiedziałam, próbując jak najdelikatniej pozbyć się grubej warstwy brudu, oblepiającej moją zmarzniętą skórę.

Delikatne palce elfki wsunęły się w moje włosy, cierpliwie i łagodnie rozplątując kolejne, nieznośne kołtuny. Co jakiś czas miseczka wykonana z masy perłowej ponownie napełniała się wodą i mydłem o delikatnym, lekko łaskoczącym zapachu. Dziewczyna polewała moją głowę, próbując pozbyć się niezliczonych warstw brudu.

– Mam nadzieję, że nic się panience nie stało podczas napadu – powiedziała nagle, przerywając panującą wokół ciszę, wypełnioną jedynie nieśmiałym pluskaniem spienionej wody.

Nie otworzyłam oczu, ale wyraźnie zmarszczyłam brwi, a mięśnie moich ramion, ledwo co rozluźnione, ponownie się napięły.

– Napadu?

– To znaczy... Przepraszam, jeśli to z mojej strony nadmierna śmiałość i ciekawość, ale przysięgam, że podszyta jest jedynie zmartwieniem. – Czym prędzej pospieszyła z wyjaśnieniami. – Tak założyłyśmy, że musiało panienkę spotkać coś okropnego po drodze. Ostatnio coraz częściej słyszy się o napadach na szlacheckie powozy. Aż boję się pomyśleć, jak bandziory musiały panienkę okrutnie potraktować, skoro zmuszona panienka była do przywdziania stroju swojego gwardzisty. Mam nadzieję, że jego dusza połączyła się ze Światłem. Na pewno bronił panienkę do ostatniego tchu, prawda? Jak udało się panience uciec?

Uniosłam powieki, aby spojrzeć na pomięte, zakrwawione szaty leżące na podłodze. Szaty mojego gwardzisty, który obronił mnie przed rabusiami, a nie odzienie skradzione rozkładającemu się trupowi, podczas ucieczki przed Księżycowym Królem.

Dobrze, niech tak będzie.

– Jak masz na imię?

– Della.

– Miło mi cię poznać, Dello – odparłam miękko, nieustannie wpatrując się w szkarłatną plamę, szpecąca białą opończę Strażnika. – Mój gwardzista był cudownym mężczyzną. Zawdzięczam mu życie. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro