Rozdział 20

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓓𝓪𝓰𝓪𝓷

Gwar, unoszący się w sąsiednim pomieszczeniu, jakimś cudem nie docierał do niewielkiego, ciemnego pokoju, którego nieodzowną częścią był kurz, zasiadający na niemal każdej pustej przestrzeni. Miałem wrażenie, że nawet każdy oddech smakował biedą i starością. Przez otwarte na oścież drzwi, łączące pomieszczenie z główną izbą, dostrzegałem długie, wijące się po ścianach cienie, rzucane przez pogrążonych w gorączkowych przygotowaniach żołnierzy. Ogień buchał z ceglanego kominka, ogrzewając zmarznięte kości i raz za razem rozgrzewając do czerwoności wsadzone do niego szable, miecze i sztylety.

– Czy na pewno nic więcej Waszej Wysokości nie trzeba? – zapytała, któryś już raz z kolei, zarumieniona, pulchna żona gospodarza, który uparł się, że nie pozwoli swojemu królowi spać na prowizorycznym posłaniu. Oddał mi ich niewielką, ciasną, lecz wygodną sypialnię.

– Dostaliśmy już więcej, niż mielibyśmy odwagę prosić – odparłem, dostrzegając córki kobiety, krążące wokół żołnierzy. Proponowały im kolejną strawę, która przecież musiała niemal do cna wyczerpać ich zapasy. Z zadowoleniem odnotowałem, iż większość Księżycowych odmówiła przyjęcia posiłku. – Niczego więcej nam nie potrzeba. Udajcie się już na spoczynek.

– Gdybym tylko mogła coś jeszcze...

– Jestem wam dozgonnie wdzięczny. Z chęcią spłacę ten dług w przyszłości. Jeśli czegoś będzie wam trzeba, nie bójcie się o to prosić. – Wszedłem jej w słowo, pragnąc, aby przestała nadwyrężać swoje zapasy i siły tylko dlatego, że jakiś elf z koroną zatrzymał się pod jej dachem. Nie potrzebowałem tego jedzenia i wody tak bardzo, jak jej dzieci, z zachwytem przyglądające się lśniącym klingom i wypchanym po same brzegi kołczanom.

Kobieta w końcu wyszła, zabierając ze sobą pociechy i tuląc je do swojego ciała.

– W tym miejscu fosa bezpośrednio sąsiaduje z pałacowymi murami – kontynuował Draven, wskazując palcem na zżółknięte ryciny, przedstawiające Zewnętrzny Pałac Słonecznych.

Siedzieliśmy nad nimi od kilku godzin, drobiazgowo omawiając plan. Od Edanii dzieliło nas zaledwie kilka godzin marszu. Mieliśmy wyruszyć następnego ranka, aby móc jeszcze zatrzymać się i odpocząć przed wkroczeniem prosto w zasadzkę, nazwaną przez Słonecznych balem.

– Z jednej strony można by uznać, że to spore utrudnienie, ale sprawę powinny rozwiązać strzały z diamentowymi grotami. Przymocowaliśmy do nich liny, a kiedy przekroczymy fosę, wspięcie się kilku pięter w górę nie będzie stanowiło żadnego problemu.

– Dostaniemy się do środka tymi oknami, prowadzącymi do sali balowej – wtrąciła się Keres, nachylając się ponad stołem, aby móc dosięgnąć miejsca, które chciała wskazać. – Powinniśmy zdążyć, wtopić się w tłum, jeszcze zanim wkroczysz w sam środek przyjęcia.

– Łucznicy ustawią się w wewnętrznych loggiach, na które dostaną się przez dach. Nie przewidujemy żadnych utrudnień. Dzięki Keres znamy słabe, niestrzeżone punkty, a i tak uwagę wszystkich powinien skupić najpierw Van, a potem ty.

– Gdyby twoja przystojna twarz i straszne cienie nie wystarczyły, ja pójdę u twojego boku – szepnęła Libitina, wyciągając nagie, gładkie nogi, które od jakiegoś czasu spoczywały na moich kolanach. Przypominało mi to o dawnych, mrocznych czasach, spędzonych w Dolnym Mieście. Często wtedy jej nagie ciało pomagało mi ukoić nerwy, aż do czasu, kiedy wyszliśmy na powierzchnię, a ona, z jakiegoś nieznanego mi powodu, postanowiła pozostać w Tunelach. Spędzała w nich niemal każdą chwilę, wychodząc na zewnątrz tylko wtedy, gdy było to całkowicie konieczne.

Westchnąłem, zrzucając jej nogi ze swoich. Kątem oka widziałem, że wywróciła oczami, lecz nie powiedziała ani słowa. I dobrze.

– Ilu nas jest?

– Nie pojawili się wszyscy, którzy się zadeklarowali, ale jest nas około pięciuset, w tym około pięćdziesięciu łuczników

Odchyliłem się do tyłu, aby móc wyjrzeć przez popękane okno. Ciemność rozjaśniały niewielkie, migoczące punkciki – ogniska, otoczone przez ludzi, elfy i mieszańców, gotowych iść za królem, którego sami wybrali i wciąż byli mu wierni.

– A w obozie? Mamy jakieś wieści?

– Od jakiegoś czasu nie pojawił się żaden zwiadowca. – Keres nerwowo poruszyła się na taborecie. Już od jakiegoś czasu dostrzegałem w jej ruchach stres i niepewność, jakby dręczyło ją coś, czego nie chciała nam wyjawić. Nie podobało mi się to. Nie mieliśmy teraz czasu na żadne problemy, tajemnice i sekrety. – Ostatnia informacja, jaka do nas dotarła, mówiła o niemal połowie Księżycowej Armii, która wciąż jest po... która wciąż jest wierna swojemu królowi. Około dwudziestu tysięcy.

– Chcę wiedzieć, czy są gotowi w każdej chwili wyruszyć. Wyślijcie posłańca.

– Wyznaczę kogoś – wymamrotał Draven, podnosząc się z podłogi, na której siedział od kilku godzin. Z grymasem na twarzy rozmasował obolałe nogi. Westchnął, spoglądając na pusty talerz. – A potem pójdę spać. Mam już dosyć tego dnia.

– Ja też. – Izel, do tej pory zachowująca niemal całkowite milczenie, uniosła się z zasłanego łóżka i bez słowa, bez jakiegokolwiek spojrzenia na kogokolwiek, opuściła sypialnie, cicho niczym zjawa. Draven poszedł za nią, a Libitina czym prędzej przeniosła się z niskiego fotelu na puste miejsce obok mnie. Czułem, jak jej miękkie dłonie oplatały moją szyję, a do nosa docierał cierpki zapach potu, krwi i czegoś ciężkiego, ponętnego, co zawsze jej towarzyszyło.

Nigdy wcześniej nie przeszkadzał mi ten zapach. W tamtej chwili nienawidziłem go całym sercem.

– Chciałabym z tobą porozmawiać. – Wypowiadając te słowa, Keres patrzyła na swoje skórzane buty, jakby nagle opuściła ją cała pewność. To też mi się nie spodobało. Bardzo, bardzo dawno nie widziałem już takiej Keres i wcale nie chciałbym wracać do tamtych czasów. – Na osobności – dodała, spoglądając na Libitinę.

– Sprawdzę, czy któryś z twoich żołnierzy nie potrzebuje odrobiny relaksu przed jutrem – szepnęła prosto do mojego ucha, a już po chwili jej szczupłe ciało, okryte jedynie cienką, zdecydowanie za dużą koszulą, zapewne nienależąca do niej i odkrywającą niemal w całości jej pośladki i piersi, zniknęło za progiem, ginąc pomiędzy tłumem w głównej izbie.

Przez chwilę zastanowiłem się, czy kiedyś byłbym o to zazdrosny. Nigdy nie ukrywała, że miała całą gromadę kochanków, nawet wtedy, gdy co noc zachodziłem do jej łoża.

Po sekundzie dotarło do mnie, że nie miało to już najmniejszego znaczenia.

Libitina nie miała już żadnego znaczenia. Ani żadna inna kobieta.

Wsunąłem dłoń w kieszeń, napotykając niewielki, sztywny od brudu i zakrzepłej krwi fragment materiału, niegdyś będący częścią pięknej, białej sukni.

Zacisnąłęm na nim palce, głęboko oddychając.

– O co chodzi? – zapytałem, skupiając całą uwagę wojowniczce, drepczącej w miejscu, niczym małe, wystraszone i zestresowane dziecko. Miałem ochotę otoczyć ją ramieniem.

– Ostatnio rozmyślałam...

– To nie wróży dobrze. – Zażartowałem, a jej twarz przez sekundę rozpromieniał uśmiech.

– Daj mi powiedzieć. Długo się do tego zbierałam.

Uniosłem dłonie, wciąż naznaczone czarną pajęczyną żył, w przepraszającym geście, pozwalając Keres zebrać w sobie odwagę, której przecież zawsze była tak pełna.

– Wszędzie dookoła są trupy, śmierć i krew i w którymś momencie dotarło do mnie, że koniec może być bliżej, niż mogłabym się spodziewać.

– Keres...

– Cicho. – Spojrzała na mnie tak intensywnie, iż przez chwilę poczułem się jak mały chłopiec, a nie jak mężczyzna, od kilkuset lat dzierżący władzę. – Mniej więcej wtedy zrozumiałam, że dałeś mi dom, którego tak naprawdę nigdy nie miałam. I pomyślałam sobie, że przecież nigdy ci za to nie podziękowałam. Więc teraz, chciałabym ci powiedzieć, że jestem wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Za przygarnięcie mnie, za wyleczenie ran, tych fizycznych i psychicznych, za zaufanie, którym mnie obdarzyłeś, mimo że nie miałeś ku temu żadnych powodów. Za to, że stałeś się moją rodziną.

Zmusiłem się, aby unieść wzrok i spojrzeć w karmelowe oczy. Był w nich ten sam strach, który towarzyszył każdemu jej krokowi lata temu. Miałem nadzieję, że już nigdy go nie ujrzę.

Wiedziałem, że nigdy nie zapomnę chwili, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Byłem już wtedy królem, ale wciąż szalał we mnie nieznośny chłopiec, uciekający jak najdalej od obowiązków. Często chodziłem na Czarną Plażę. Droga była stroma i najeżona ostrymi skałami, ale zajmowała jedynie kilka godzin. Ciemny, onyksowy piasek, ginący pod wzburzonymi falami, miał w sobie coś, co uspakajało nawet takiego nieznośnego chłopca.

A może po prostu przerażała mnie potęga otaczających Wyspę Słońca wód.

Tamtego wieczoru, gdy ocean był bardziej niespokojny niż zwykle, a słońce chowało się za horyzontem, pozostawiając za sobą ognistą, rudą poświatę, w oddali dostrzegłem coś, co wyglądało jak bez większych umiejętności sklecona z próchniejących, słabych gałęzi, tratwa.

Nigdy się nie dowiedziałem, jak udało jej się przedostać na tym wraku tak ogromną odległość i przy okazji nie umrzeć z głodu, gorąca lub wycieńczenia.

Na tratwie leżała nieprzytomna, skatowana, posiniaczona dziewczyna, która przez pierwsze kilka miesięcy nie odezwała się ani jednym słowem i uciekała przed każdym zbliżającym się do niej mężczyzną. Nawet przed tym, który ją uratował.

A potem zmieniła się w twardą, niezwyciężoną wojowniczkę, zabijającą każdego, kto tylko stanął na jej drodze. Żałowałem, że nie zgodziła się dołączyć do Kręgu i oficjalnie stać się dowódczynią damskiej części mojej armii, za którą, prawdę mówiąc, w dużej mierze była odpowiedzialna. Ciągle powtarzała, że nie mogłaby przyjąć tego tytułu, ze względu na swoje pochodzenie i różnice w krwi, płynącej w naszych żyłach. I to chyba właśnie dlatego tak bardzo poruszyły mnie jej ostatnie słowa – te o rodzinie.

Nie znalazłem nic, co mógłbym powiedzieć. Zamiast tego podniosłem się z niewielkiego, okrytego wełnianym kocem łóżka i już po kilku sekundach zamknąłem jej drżące ramiona w uścisku.

– Nigdy nie oczekiwałem za to wdzięczności – mówiłem, czując, jak jej łzy wsiąkały w materiał na mojej piersi. Od lat nie widziałem, żeby płakała. Dotarło do mnie, że chyba zapomniałem o tym, jak cały ten koszmar wpłynął na moich najbliższych. – To ja powinienem podziękować.

– Za co? – zapytała, odsuwając się, aby móc spojrzeć w moją twarz. Miałem wrażenie, jakby jej oczy płonęły prawdziwym, żywym ogniem.

– Za to, że tamtego wieczoru zyskałem najlepszą siostrę, jaką mogłem sobie tylko wymarzyć.

Jeśli do tej pory powstrzymywała płacz, pozwalając jedynie pojedynczym łzom spływać po jej policzkach, to w tamtej chwili wybuchnęła czymś, co było swoistą mieszanką radości i smutku.

– Przez ciebie się popłakałam – wymamrotała, wycierając rękawem zielonego płaszcza kolejne krople z twarzy.

– No pewnie – zaśmiałem się, ponad jej ramieniem dostrzegając uśmiechniętą twarz Dravena. Kiwnął głową. Jego oczy lśniły, gdy gromadziło się w nich wzruszenie i czułość. – Zawsze moja wina.

☽ ♛ ☾

Ogłoszenie parafialne!

Dla tych, którzy się zastanawiają, kiedy nastąpi TO, na co wszyscy czekamy, mam informację:

W następnym rozdziale rozpoczynamy bal! 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro