Rozdział 25

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓓𝓪𝓰𝓪𝓷

W powietrzu unosił się smród przepychu, marnotrawstwa i egoizmu. Nie mogłem patrzeć na obszerne, długie stoły, uginające się pod ciężarem parujących potraw, przystawek, napoi i deserów. Całe jedzenie zgromadzone w tej sali spokojnie wystarczyłoby, aby nakarmić jakąś wioskę i uchronić przed śmiercią głodową setki dzieci, rodzin, ludzi i elfów. Z nienawiścią spoglądałem na zarumienione od zabawy i alkoholu twarze, nieustannie rozmyślając o rozszarpanych, wychudzonych ciałach, które zmuszony byłem minąć, aby dotrzeć na tę absurdalną maskaradę.

Nikt, kogo interesowałyby rozmowy pokojowe, los naszych królestw czy życie poddanych, nie przeznaczyłby takiej ilości zasobów i zapasów na jeden wieczór.

Cieszył mnie strach, spowijający tłum. Cieszyła mnie także złość, wymalowana na idiotycznej twarzy księcia i wszystkich zgromadzonych dookoła.

Radość, dzika satysfakcja, mieszała się z czymś mroczniejszym za każdym razem, gdy patrzyłem na Vannevara i uwieszoną na jego szyi Eleanor. Thalien unikał mojego spojrzenia, ale doskonale wiedziałem, że wwiercało się w sam środek jego skażonej złem duszy.

Niemal czułem, jakby znów otaczała mnie Mgła, raz za razem przypominając obietnicę, którą jej złożyłem.

Wciąż zamierzałem jej dotrzymać. Jeśli miałem pozostać tym, kim byłem do tej pory, Van musiał zginąć. Jednak skłamałbym, mówiąc, iż pragnąłem jego śmierci tylko ze względów politycznych.

Z całego serca pragnąłem zemsty. Krwawej, brutalnej, kojącej nerwy zemsty.

Wiedziałem jednak, że zabicie go podczas tego balu nie byłoby najlepszym rozwiązaniem. Naszym celem było pojmanie go, a rozkaz ten znał każdy Księżycowy, który krył się w moim Mroku, rozlewającym się po sali. Najpierw całe moje królestwo, łącznie ze zdrajcami, którzy wątpliwi w swojego króla, musiało, zobaczyć kim był ten, któremu postanowili zaufać.

A był on tym wszystkim, czym nie powinien być władca.

Nie znaczyło to, że ja tym byłem. Ja przynajmniej znałem swoją powinność wobec poddanych. Wiedziałem, że muszę ich chronić, karmić, a kiedy przyjdzie taka potrzeba – walczyć o nich.

Gdzieś w głębi serca czułem też coś dziwnego, czego w żaden sposób nie mogłem porównać do niczego, co czułem kiedykolwiek. Coś szarpało moim Mrokiem, przyciągało go i kusiło. Przyspieszało bicie serca, odbierało powietrze. Gorąc rozlewał się po moim ciele, a ja niemal zakląłem, gdy poczułem, jak krople potu wystąpiły na moje czoło.

Wierzchem dłoni przetarłem twarz, przywołując na usta najgroźniejszy uśmiech, do jakiego tylko byłem zdolny i z satysfakcją obserwowałem, jak odcięte, zmasakrowane głowy Słonecznych toczą się po stole, przyprawiając wszystkich zgromadzonych o zielonkawy odcień skóry i nadchodzące torsje, szarpiące ich ciałami.

– Poznajesz? – Uśmiechnąłem się szeroko, patrząc na bladego syna Rhetta. Zastanawiałem się, dla kogo właściwie była ta cała szopka. Doskonale wiedział, kto był Księżycowym Królem. Niejednokrotnie mieliśmy ze sobą do czynienia, a jednak twierdził, że zaproszenie nie było skierowane do mnie.

Owszem, jasne było to, że w jakiś dziwny sposób współpracował z Vannevarem, a ja zapewne wszedłem właśnie w coś, co miało zaraz stać się moim pogrzebem, a jednak poszczególne elementy układanki nie do końca do siebie pasowały. Coś mi umykało, a to drażniło mnie bardziej, niż cokolwiek innego.

– Jesteś potworem. – Musiałem przyznać, że książę doskonale panował nad swoim głosem. Zadrżał jedynie przez sekundę, by już po chwili mówić pewnie i głośno. – Właśnie dostarczyłeś nam dowód na to, jak brutalny i dziki jesteś ty i twoi pobratymcy.

– Jeden Słoneczny posłaniec za każdego Księżycowego, którego zabiliście podczas Krwawej Trójnocy. Jeśli podobno tak bardzo zależy ci na pokoju, to nie rozpętuj wojny. Nie możesz zabijać moich poddanych i sądzić, że przyjdę z pochylona głową, błagając o litość. Bo jeśli dojdzie do walki, nie ja z naszej dwójki będę tym, który o nią załka. – Przechyliłem głowę, obserwując, jak moje słowa wpłynęły na tę marną replikę władcy. Doskonale słyszałem, jak szybko galopowało jego serce. Mówiłem głośno, by każdy zgromadzony na tej sali usłyszał me słowa. – Możemy uznać, że na ten moment rachunki zostały wyrównane.

– Grozisz mi? – Żyła na szyi Ardena pulsowała, zdradzając strach, pełzający po jego kościach.

– Ależ skąd. – Uśmiechnąłem się szeroko, wbijając w niego wzrok, by pojął znaczenie moich słów. – Ostrzegam.

Książę nie odpowiedział, a przynajmniej nie od razu. Sprawiał wrażenie, jakby się zastanawiał, w jaki sposób pokierować rozmową, ale gdy uchylił usta, wszedłem mu w słowo.

– Powiedz mi, przed kim właściwie grasz? – Ta myśl, że udawał, że stworzył drobiazgowe przedstawienie, nie dawała mi spokoju. Była brakującym elementem.

– Może po prostu jest głupi? – Pytaniem na pytanie odpowiedziała mi Libitina, wciąż męcząca zarumienionego po sam czubek łysej, grubej głowy elfa.

Zignorowałem ją. Nawet na nią nie spojrzałem.

Przekrzywiłem głowę, rozciągając spięte mięśnie szyi i pragnąc powiadomić Ardena, iż Księżycowi dostali się już do każdego zakamarka pałacu, a jego plan zabicia mnie niestety nie przewidział pewnych trudności, gdy kątem oka ujrzałem, lub bardziej wyczułem – ostrzeżony przez cienie – jak ktoś, kto na pewno nie był moim poddanym, a jednak z jakiegoś powodu noszący granatowe szaty Księżycowej Armii, wypuścił strzałę prosto w szyję następcy Słonecznego Tronu.

Wtedy wszystko stało się jasne.

Wojna i tak miała nadejść, a ja miałem zostać obarczony winą za jej rozpętanie.

W tym samym momencie drobna, białowłosa kobieta, cuchnąca synem Rhetta, który zapewne naznaczył całe jej ciało milionem pocałunków, do tej pory ukrywająca się za jego ramieniem, wydała z siebie zduszony, przerwany w połowie jęk.

Nie zwracałem na nią większej uwagi, z góry zakładając, że jest to jedna z dziewczyn z Mniejszego Haremu, należącego do księcia. Vatreni słynęli z zamiłowania do cielesnych uciech, nie widząc nic złego w posiadaniu na własność kilkunastu kobiet, z których nieliczne wciąż nadal były zbyt młode, aby robić im to, co robili oni.

Kobieta z przerażeniem w oczach wpatrywała się w jedną z odciętych głów, leżącą prawdopodobnie na jej talerzu. W oczach, które doskonale znałem i nie mógłbym pomylić z żadnymi innymi, wirował strach. Jak zawsze lśniły blaskiem Księżyca w pełni, światłem miliona gwiazd i nadzieją na coś, co miało nigdy nie nadejść. W pamięci raz za razem przywoływałem twarz Luny, na zawsze pozbawioną tego, co miała ta kobieta.

Przecież... przecież to nie mogła być ona. Własnoręcznie podłożyłem ogień pod zmasakrowane ciało kobiety, którą kochałem.

Musiałem się pomylić. Tęsknota i ból igrały z moimi zmysłami. Oszalałem i nie myślałem racjonalnie.

Zapewne mógłbym domagać się odpowiedzi, ale zapanował chaos tak ogromny, iż byłem pewien, że każdy ze Słonecznych Strażników zorientował się już, że z każdej strony otaczali ich Księżycowi.

Śmierć księcia nie była tym, co nam pomoże, a wręcz przeciwnie – mogłoby zaszkodzić. Nie mogłem pozwolić, aby rozpętała się kolejna wojna. Nie wtedy, kiedy moi poddani umierali z głodu, pragnienia lub kończyli rozszarpani przez bezlitosne szpony Mutantów.

– Zaatakowali księcia – ryknął ktoś za moimi plecami, a ja doskonale wiedziałem, jaka będzie dalsza część wypowiedzi. – Na nich! Zabić każde Księżycowe ścierwo!

Cóż, to było do przewidzenia.

Nie przewidziałem jednak, że nagle, z sekundy na sekundę, postanowię zasłonić Ardena własnym ciałem. Stal wdarła się w moje wnętrzności, a mimo to próbowałem zrobić wszystko, aby odszukać w panującym dookoła chaosie kogoś, kto kiedyś był moim bratem.

Jego szeroki uśmiech mignął pomiędzy ramionami zbrojnych. Wpatrywał się we mnie z zadowoleniem w oczach.

Zrobiłem krok w jego stronę, lecz moje myśli wciąż wirowały wokół dziewczyny o srebrnych oczach. Miałem wrażenie, jakby tysiące, miliony niewidzialnych, transparentnych nici przyciągało mnie do niej, wyrywało fragmenty mojej skóry i nakazywało zmienić kierunek.

– I co poczniesz, bracie? – zapytał cicho, lecz wystarczająco głośno, by jego szept dotarł do moich uszu. – Zabijesz mnie?

Chciałem odpowiedzieć, że tak. Że pokażę wszystkim, jakim jest śmieciem, a potem rozszarpie jego ciało na strzępy, lecz nie powiedziałem nic, gdy gdzieś pomiędzy walczącymi i umierającymi zauważyłem białe włosy, które już po chwili krótszej, niż sekunda, zniknęły.

Musiałem za nią iść. Mrok wyrywał się z mojego serca, nawet powietrze zdawało się napierać na mnie, poganiać, zmuszać, bym za nią pobiegł.

Jakby dokładnie tego chciał cały świat. Jakby samo Przeznaczenie mówiło mi, co mam robić.

Powietrze przecinały setki strzał, dookoła tryskała krew, a zbroczone nią klingi raz za razem przecinały powietrze lub rozgrzane walką ciała. Marmurową posadzkę zaścielał dywan utkany z trupów, rozszarpanych wnętrzności, wylewających się z rozoranych klatek piersiowych i brzuchów.

Gruby mężczyzna, który jeszcze chwilę temu czerwienił się zgorszony zachowaniem Libitiny, uderzył o kamienną posadzkę. Jego gardło rozszarpane było tak bardzo, iż pulchna głowa ledwo trzymała się ciała.

Tak samo, jak on, powinien skończyć każdy złoty skurwysyn.

Ktoś zamachnął się mieczem w moją stronę, lecz już po chwili Mrok w jego umyśle sprawił, że jego własna broń zanurkowała w jego brzuchu. Upadł na podłogę, dołączając do krwawej masy.

Przedzierałem się przez przerażonych gości, wykonywałem kolejne cięcia. Zabijałem, nie czując przy tym nic.

Szukałem białych włosów i złotej maski.

Aż w końcu ją dostrzegłem.

Otoczona była gromadką uzbrojonych po zęby gwardzistów. Białą suknię pokrywała ciemna plama krwi, sączącą się ze wspartego na niej Ardena. Więc jednak oberwał.

Strażnicy wyprowadzili ich niewielkimi, drewnianymi drzwiami, prowadzącymi do jednego z licznych korytarzy, przeznaczonych dla służby.

Jak dobrze, że Keres wykradła plany Zewnętrznego Pałacu.

Ignorując niepokojący ból, promieniujący od miejsca w mojej piersi, w której wciąż tkwił grot strzały, ruszyłem na spotkanie z uciekającym księciem i... z nią, kimkolwiek była.

Zatrzymałem się na sekundę, pozwalając cieniom zakończyć żywot każdego, kto w tamtej chwili stał na mojej drodze. Byłem gotowy użyć wszystkich znanych mi sposobów, aby wyciągnąć ze słonecznego ścierwa odpowiedź na każde plątające się w mojej głowie pytanie.

A miałem ich naprawdę wiele.

Nie wiedziałem jeszcze, co pocznę z kobietą o srebrnych oczach.

Nic nie rozumiałem, a nachalne myśli w mojej głowie nie miały sensu.

Luna nie żyła. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro