Rozdział 27

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓛𝓾𝓷𝓪

Do komnaty wpłynął mrok. Wił się po ścianach, suficie i podłodze, zagarniając wszystko na swojej drodze. Chwyciłam Ardena za ramiona, próbując odsunąć go od cienistych macek, pełznących w moją stronę, ale jego ciało było zbyt ciężkie, a moje dłonie zbyt poranione i słabe.

Doskonale wiedziałam, kogo zapowiedzią była mroczna ciemność, a jednak, gdy zobaczyłam, jak wchodził do pomieszczenia, cały pokryty krwią, bez utkanej z cieni maski, przedtem zakrywającej jego twarz, w moim wnętrzu wybuchł pożar. Nie był to zwykły, niosący ciepło i ukojenie ogień. To była czysta nienawiść. Mroczna, zrodzona z najgorszych, najstraszniejszych koszmarów nienawiść.

Zasłoniłam Ardena własnym ciałem, jakby miało to cokolwiek zmienić, a Księżycowy Król zatrzymał się w drzwiach. Jego ciemne oczy błądziły po naszych postaciach, jakby próbował coś z nas wyczytać.

– Oszczędź chociaż jego, proszę. – Usłyszałam swój własny głos i od razu znienawidziłam samą siebie za to, że błagałam tego potwora o cokolwiek. Jednak czy miałam jakiekolwiek szanse?

– Nie zależy mi na jego śmierci.

Dostrzegłam ułamane strzały, wystających z ciała Dagana. Kilka z nich tkwiło w piersi, a przeze mnie przebiegła kolejna, wzburzona fala nienawiści. Dlaczego on, zraniony aż tyle razy, wciąż stał przede mną i nie sprawiał wrażenia, jakby cokolwiek go bolało, a Arden powoli żegnał się z życiem, ugodzony tylko jednym grotem?

– Ściągnij maskę – powiedział Księżycowy Król, zanim zdążyłam cokolwiek pomyśleć, odpowiedzieć lub zrobić. Jego wzrok błąkał się po złotej ozdobie, wciąż zakrywającej moją twarz.

Chciał widzieć moje oblicze przepełnione strachem, kiedy będzie mnie zarzynał niczym świnię?

– Nie.

– Nie poproszę drugi raz.

– I tak nic by to nie zmieniło – wysyczałam i splunęłam w jego stronę. Miałam wrażenie, jakbym już kiedyś to przeżywała. Bez problemu uchylił się przed wydzieliną, zmieszaną z krwią, a cienie zatańczyły wokół mnie.

Przez sekundę wyglądał, jakby się nad czymś zastanawiał. Delikatnie przekrzywił głowę, a już po chwili jego palce spoczęły na moich policzkach. Mogłabym przysiąc, że czułam, jak delikatne drżały, jakby mężczyzną targało zbyt wiele emocji. Dzieląca nas odległość przemierzył tak szybko, iż niemal nie zauważyłam jego ruchów. Poczułam się jak bezwładna, nic nieznacząca zabawka.

Bo przecież tym właśnie dla niego byłam.

Jego wzrok wędrował od moich ust, poprzez oczy aż do uszu. Nie potrafiłam dostrzec w jego tęczówkach ciemnego granatu, koloru nocnego nieba, który nawiedzał mnie po nocach.

Widziałam tylko mrok. Tylko czyste, nieprzeniknione zło.

Drugą dłonią złapał za maskę i zerwał ją z mojej twarzy, tym samym ruchem wyrywając niewielki kosmyk białych włosów.

Syknęłam, a uścisk jego dłoni zelżał. Potem całkiem zniknął.

Dagan odsunął się, jakby mój widok całkowicie go zaskoczył, a może nawet zabolał. Nie dostrzegłam jednak żadnego, nawet najdelikatniejszego uczucia na jego twarzy.

Zamarłam, gdy Księżycowy Król się zachwiał, a już po chwili jego kolana uderzyły w marmurową posadzkę.

Dagan upadł na kolana.

Przede mną. Jakby nagle opuściły go wszystkie siły.

Mrok wokół nas gęstniał. Nie było już nic, nie widziałam nawet konającego Ardena. Tylko ciemność i on, jej król.

– Luno... – wyszeptał, bardziej do siebie, niż do mnie. – Ty... ty żyjesz.

Wszystko we mnie drżało. Wężowa bestia w moich trzewiach jeszcze nigdy wcześniej nie domagała się aż tak bardzo wypuszczenia jej na zewnątrz.

– Zaczekaj tutaj. – Gdzieś z oddali dotarł do nas głos Nevana i niewyraźna, wypowiedziana słabym, starym głosem odpowiedź. Dagan zerwał się na równe nogi, obrócił głowę w tamtą stronę, a ja mogłabym przysiąc, że towarzyszył temu cichy jęk i nieznaczne, ledwo zauważalne skrzywienie twarzy.

Mrok rozpłynął się, pozostawiając za sobą jedynie delikatne cienie, tańczące na ścianach. W drzwiach stał Nevan, a za jego ramieniem dostrzegłam pomarszczoną twarz mężczyzny, odzianego w brunatny, teraz pokryty – tak jak wszystko inne dookoła – krwią fartuch. Uzdrowiciel. Udało mu się go sprowadzić. Jak dobrze. Jeszcze wszystko będzie dobrze.

– Wynocha – warknął Dagan. Było w tym coś zwierzęcego. On był zwierzęciem. Dzikim, nieokrzesanym, brutalnym zwierzęciem. Prawdziwym drapieżnikiem.

– Po moim trupie. – Gwardzista ruszył przed siebie, gotowy na zawsze pozbyć się problemu, jakim był Księżycowy Król, ale nigdy nie stoczył tej walki.

– Wedle życzenia.

Jego oczy najpierw zaszły mgłą, a potem czernią. Zatrzymał się, obrócił w stronę całkowicie niewinnego mężczyzny, który przyszedł tu tylko po to, aby udzielić pomocy umierającemu, a jego miecz przeorał szyję staruszka. Siwa głowa upadła na podłogę, a po chwili dołączyła do niej także ta, na której na zawsze zatrzymało się wściekłe oblicze Nevana – efla, który miał być moim przyjacielem, a nie zimnym truchłem drgającym u moich stóp.

– Nie! – Krzyknęłam, rzucając się w stronę kapitana. Ryk drażnił moje gardło, łzy płonęły, a ja tylko patrzyłam na odległość, jaka dzieliła jego tułów od głowy. – Nie, nie nie! Nie zgadzam się!

Jeśli przed chwilą miałam wrażenie, że wszystko drżało, to teraz doświadczyliśmy prawdziwego trzęsienia ziemi. Wszystko we mnie wrzało, płonęło i wyrywało się w stronę potwora stojącego przede mną.

W jego oczach nie było nic.

Jak mogłam wierzyć, że pokochał mnie ktoś, kto nie miał uczuć?

– Jesteś potworem! Najgorszym co mogło przytrafić się tym ziemiom! Powinieneś umrzeć, gnić gdzieś w zapomnianym przez wszystkich bagnie! – Wypluwając z siebie kolejne słowa, sięgnęłam po miecz, którym Nevan zamierzał obronić nas wszystkich przed ucieleśnieniem prawdziwego zła. – Nie zasługujesz na to, aby być królem. Nie zasługujesz nawet na to, żeby żyć!

Zastanawiałam się, dlaczego nie atakował. Dlaczego stał tam nieruchomo jakby zaklęty w kamienny posąg. Po prostu spoglądał na mnie, a jedynym, co się wokół nas poruszało, były jego utkane z mroku macki.

Gdybym go nie znała, pomyślałabym, że tym, co lśniło w jego oczach, były łzy. Dlaczego po prostu mnie nie zabił?

– Czy nie uczyniłeś dość zła na tym świecie? Czy nie zraniłeś już zbyt wielu niewinnych? – Kroczyłam w jego stronę, wlokąc za sobą miecz, którego ostrze zgrzytało o posadzkę. – Nie wystarczyło ci to, co mi zrobiłeś? Musiałeś tu przyjść dokończyć dzieła?

Cisza. Nic więcej, tylko głucha, bezdenna cisza.

– Dlaczego nie odpowiadasz? – Krzyknęłam, a gdy znów nie doczekałam się żadnej odpowiedzi, wrzasnęłam i ruszyłam przed siebie, gotowa odciąć tę cholerną głowę. Jak dobrze, że zdradził mi, w jaki sposób można go zabić. Wtedy nie sądziłam, iż będzie to dla mnie tak niezwykle cenna informacja.

Nieważne, że w moim umyśle pojawiały się nieśmiałe, niewielkie wątpliwości. Pomimo wizji jego twarzy nawiedzających mnie za każdym razem, gdy zamykałam oczy, pomimo tęsknoty, pomimo wszystko, co czułam, mimo że wcale tego nie chciałam – Dagan musiał umrzeć.

Niezdarnie zamachnęłam się mieczem, czując przy tym przeszywający ból w ramieniu, a on nawet nie sięgnął ku swojemu ostrzu. Po prostu wykonał unik. Zawsze wiedziałam, że trenując ze mną, nie dawał z siebie wszystkiego, na co było go stać, ale nie spodziewałam się, że jego ruchy będą aż tak szybkie. Niemal niezauważalne.

– Wszystko ci wytłumaczę, przysięgam – powiedział w końcu. Niemal wybuchnęłam śmiechem, słysząc te słowa. – Ale musisz teraz pójść ze mną.

– Nigdy nigdzie z tobą nie pójdę.

– Luno... to wszystko nigdy nie powinno się wydarzyć. Tak bardzo żałuję... Porozmawiamy, ale nie teraz, nie jesteś tu bezpieczna, musisz iść ze mną...

Mocniej zacisnęłam dłonie na rękojeści, próbując ignorować ból w dłoniach, krew spływająca po moich palcach i zawroty w głowie.

– Nienawidzę cię bardziej, niż sądziłam, że potrafię – wysyczałam, wykonując pchnięcie. Uśmiechnęłam się, czując, jak stal tym razem nie natrafiła jedynie na powietrze, ale na tułów mojego oprawcy. Rana, pomimo iż nie była zbyt groźna, a już na pewno nie śmiertelna, była dla mnie pewnego rodzaju triumfem. Trafiłam, a więc jednak miałam jakieś szanse.

Skrzywił się, ale ręce przyłożył nie do zadanego przeze mnie cięcia, ale do jednej z ułamanych strzał, tkwiącej niebezpiecznie blisko serca. Wtedy zrozumiałam, że jego stan był dużo gorszy, niż początkowo oszacowałam. To dobrze, bardzo dobrze.

Wzięłam głęboki oddech, a pomimo iż uchylił się przed każdym następnym pchnięciem, czułam rosnącą satysfakcję. Dokładnie o to mi chodziło, a on najwyraźniej naprawdę nie zamierzał walczyć i nie spodziewał się, że zrobię to, co zamierzałam.

Już niemal widziałam, jak stal przedziera się przez jego szyję, ale silna dłoń zacisnęła się na moim nadgarstku, uniemożliwiając mi dokończenie ciosu. Ścisnął tak mocno, iż mimowolnie wypuściłam broń.

– Proszę, przestań. Naprawdę nie chcę cię skrzywdzić. Pozwól mi to wszystko wytłumaczyć, błagam – wyszeptał, a jego twarz, pokryta krwią, potem i czarną mozaiką żył, znalazła się blisko, zbyt blisko mojej.

Czułam jego oddech na swoich wargach. Czarne smugi oplatały moje ciało, a mimo że nie czułam ich dotyku, nie potrafiłam się poruszyć. Wydawały się jednocześnie zimne i gorące, a ja wiedziałam, że skądś znałam to absurdalne uczucie.

– Za to ja niczego nie pragnę tak bardzo, jak twojej śmierci – odpowiedziałam, czując, jak łzy płynęły po mojej twarzy. Nienawidziłam tej chwili. Nie chciałam słyszeć jęków umierającego Ardena, znajdującego się tak blisko, a jednak zbyt daleko, abym mogła mu w jakikolwiek sposób pomóc.

– Nie wiesz, o czym mówisz. – Spojrzał na coś, co znajdowało się za moimi plecami, a przez jego twarz w końcu przebiegło jakieś uczucie. Był zaskoczony. – Przestań.

Cokolwiek miał na myśli, wcale nie zamierzałam go posłuchać. Wypełniał mnie ogień, którego już nie potrafiłam znieść. Tak bardzo, bardzo chciałam go uwolnić. Wszystko wewnątrz mnie napierało na moje trzewia, a moje ciało było zbyt małe. Dzika bestia, agresywniejsza niż kiedykolwiek wcześniej, drażniła każdy mój nerw, a ja wiedziałam, że nie byłam w stanie jej powstrzymać.

A co gdybym wcale nie musiała tego zrobić?

Nie wiedziałam, co się wydarzyło. Ręka ściskająca mój nadgarstek zniknęła, tak samo, jak twarz Dagana. 

Wokół mnie rozbłysło światło tak jasne, iż zmuszona byłam zamknąć oczy w obawie, że po raz kolejny stracę wzrok. Wszystko wokół lśniło, jakby nawiedził nas sam księżyc, a po mojej skórze wspinały się upajające dreszcze.

Poczułam, że o coś uderzyłam, albo coś uderzyło we mnie. Zupełnie jakbym cofnęła się w czasie. Jakbym przeżywała tę chwilę już tysiąc razy, wciąż nie rozumiejąc, co się działo.

Straciłam przytomność. 

☽♕☾

Kilka dni temu wrzuciłam prolog do Karmazynowego nieboskłonu  jeśli ktoś go jeszcze nie widział, to zachęcam do zerknięcia. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro