Rozdział 30

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓛𝓾𝓷𝓪

– Przebierz się – rozkazała Izel, rzucając przez kraty kilka szat w barwach tak ponurych, jakby próbowały dopasować się do mojej sczerniałej od bólu duszy. Spojrzałam na nie z nieskrywaną pogardą. Czyste ubrania nie mogły niczego zmienić. To były tylko nic niewarte szmaty.

– Może jeszcze powinnam się uczesać i umalować, aby być godną rozmowy z twoim królem? – warknęłam, odsuwając od siebie tkaniny Pożałowałam tego już w pierwszej chwili, gdy moje palce natrafiły na miękką, kuszącą ciepłem wełnę. Ktoś zadbał o to, aby nowe odzienie sprawiło mi przyjemność. – Nie mam zamiaru się dla niego stroić.

Gdyby kobieta miała tęczówki lub chociaż źrenice, mogłabym śmiało powiedzieć, że otaksowała wzrokiem całe moje ciało, zaczynając od włosów, poprzez balową suknię, z której powyrywałam większość pereł, boleśnie wrzynających się w zmarzniętą skórę podczas wielogodzinnej bezczynności na skalnej podłodze, kończąc na pokrytych zakrzepłą krwią i innymi wydzielinami pantofelkach, o barwie tak dziwnej, iż nikt nie domyśliłby się, że kiedyś były białe.

– Jak uważasz. – Wzruszyła ramionami, podchodząc bliżej.

Spodziewałam się, że wyciągnie z kieszeni szafirowej szaty klucz, pasujący do ukrytego zamka, którego nie potrafiłam odnaleźć mimo wielu usilnych prób.

Zamiast tego jej wypielęgnowana ręka po prostu przeniknęła przez kraty, jakby nigdy ich tam nie było. Zmrużyłam oczy, przekonana, że mnie okłamują.

Przez cały ten czas żelazne, pokryte rdzą pręty były iluzją? Przecież je dotykałam, raniłam o nie ręce i łamałam paznokcie, próbując wydostać się z niewoli. Czy istniał inny, łatwiejszy sposób, aby się stamtąd wydostać?

– Chwyć mnie za rękę – poinstruowała, a gdy wykonałam polecenie, przez jej ponurą twarz przemknęło obrzydzenie. Od razu spostrzegłam różnicę pomiędzy naszymi dłońmi. Jej była gładka, o perfekcyjnie przyciętych, czystych paznokciach. Moją pokrywał brud, zapewne będący mieszanką wszystkiego, czego dotykałam od czasu balu, a pod połamanymi paznokciami było dosłownie czarno, z delikatną domieszką fioletu, pochodzącego z sińców i wybroczyn.

Poczułam ukłucie wstydu, ale upomniałam się, że nie miało to najmniejszego znaczenia.

Spodziewałam się uczucia podobnego do tego, które towarzyszyło mi podczas przekraczania Muru, ale przeszłam przez kraty, jakby nigdy ich tam nie było. Nie towarzyszyło temu żadne, nawet najdelikatniejsze uczucie.

Gdy znalazłam się już po drugiej stronie bariery, która jakimś cudem od zewnątrz nie wyglądała już tak solidnie, Izel od razu wyszarpnęła swoje palce spomiędzy moich. Szybkim ruchem wytarła je o długą, czarną spódnicę.

Wieszczka nie powiedziała ani słowa, kiedy robiłyśmy równe dwanaście kroków w stronę grubych, stalowych drzwi. Wciąż milczała, gdy przemierzałyśmy wąskie i niskie korytarze, raz za razem rozwidlające się we wszystkich kierunkach świata. Przez łukowate sklepienia przedzierały się do wnętrza grube, ciemne korzenie drzew, które pełzły po ścianach i podłogach. Wyczuwałam w nich coś dziwnego, jakaś energia, która wykazywała mną nienaturalne zainteresowanie. Byłam przekonana, że gdyby otaczające nas kłącza miały oczy, spoglądałyby na nas z zaciekawieniem, jakby w tym miejscu natura miała swoją własną świadomość i była w pełni rozumnym bytem.

Odgoniłam te dziwne, wywołujące we mnie niepokój myśli i skupiłam się na liczeniu kolejnych zakrętów. Nie mogłam mieć pewności, czy za kilka godzin nie powrócę do swojego więzienia, ale wiedziałam, że do samego końca będę próbowała się wydostać. Dlatego próbowałam zapamiętać drogę, każdy szczegół i wskazówkę, podpowiadającą mi gdzie się znajdowałam.

Każdy krok oddalał nas od dźwięku wody, a w zasadzie krwi, który nieustannie towarzyszył mi w celi, i uznałam, że powinnam to zapamiętać.

Kamienne stopnie prowadziły nas wyżej i wyżej. Powietrze stopniowo przestawało być tak wilgotne i ciężkie, a powoli stawało się coraz to suchsze, aż w końcu oddychanie nim przestało sprawiać mi jakąkolwiek przyjemność.

Kilkukrotnie zatrzymałam się, gdy targnął mną napad kaszlu i nawet to nie spowodowało, iż wieszczka się odezwała. Po prostu przystawała, wciąż odwrócona do mnie plecami, najwyraźniej nie obawiając się, że mogłabym uciec lub ją zaatakować.

Dotarłyśmy w końcu do wąskich, drewnianych drzwi. Izel chwyciła gałkę z mosiądzu, ale jeszcze zanim ją przekręciła, obróciła się delikatnie w moją stronę. Sprawiała wrażenie, jakby chciała coś powiedzieć. Widziałam nawet jak jej pełne, wykrzywione w niezadowolonym grymasie usta, uchyliły się, ale finalnie żadne słowo nie przemknęło pomiędzy pomalowanymi na czarno wargami.

Każde kolejne wnętrze było coraz to większe, zastawione zakurzonymi kuframi, rozpadającymi się regałami i zniszczonymi przedmiotami. W jednym z następnych pomieszczeń czekały na nas splecione z gałęzi kręcone schody. Zaprowadziły nas do hallu, który doskonale znałam i pamiętałam.

Za pierwszym razem budynek zrobił na mnie dużo większe wrażenie. W panującym wokół mroku, przez witraż w ogromnym świetliku nie wpadało światło, barwiące każdą płaszczyznę na fantazyjne barwy. Poprzednim razem rezydencja sprawiała wrażenie dostojnej i szlachetnej, przeznaczonej dla samego króla i członków jego rodziny.

W tamtym momencie przytłoczył mnie bałagan i chaos.

Każdy kąt zagracony był stojakami z bronią, brudnymi pakunkami i ubraniami. Na drewnianej podłodze leżało całe mnóstwo prowizorycznych, zmiętych posłań, a niektóre z nich zabrudzone pokrywały ciemne, szkarłatne plamy. Jakby mieszkała tam niezliczona ilość osób, a jednak nie ujrzałam nikogo.

Za to do moich uszu dobiegały setki głosów, męskich i damskich, a w powietrzu nieśmiało zatańczył charakterystyczny, kojący zapach ogniska. Wraz z nim przybyło wspomnienie nagiej skóry, otulonej ciepłym, miękkim kocem i ramienia Księżycowego Króla, spoczywającego na moich barkach. Zacisnęłam pięści i ruszyłam dalej za Izel. Zmierzała ku ogromnemu, ozdobnemu portalowi. Wyrzeźbiono go na podobieństwo piękna natury, któremu nie sposób dorównać. W zdobionej ramie tkwiły krzywe, zapewne pospiesznie zamocowane drzwi.

– Przecież sam widziałeś, co zrobiła! – Przepełniony złością głos Keres przebił się przez prowizoryczne wrota. Rozmowa z całą pewnością nie była przeznaczona dla moich uszu, jednak nie zamierzałam się tym przejmować. Każda dodatkowa informacja mogła zadziałać na moją korzyść lub nawet uratować mi życie. Byłam gotowa chwytać się każdej z brzytw, unoszących się na powierzchni mojego losu, byleby tylko przetrwać.

– Owszem, widziałem – odparł ktoś, kogo głosu wcale nie chciałam słyszeć.

OBIECAŁAŚ – przypomnienie przemknęło przez mój umysł. Zignorowałam je.

– Cokolwiek się z nią stało, teraz jest cholernie niebezpieczna. Musisz wziąć pod uwagę, że wszystkie te masakry, na które natknęliśmy się podczas poszukiwań, mogły być jej sprawką.

Odpowiedziała jej jedynie cisza. Miałam nadzieję, że Dagan pospieszy się z odpowiedzią.

Wiedziałam, że nasze wejście zakończy tę wymianę zdań, której kontynuacje bardzo pragnęłam poznać. Może było to najgłupsze i najbardziej dziecinne, na co mogłam wpaść, ale po prostu zrzuciłam pantofelek ze stopy i zatrzymałam się, próbując założyć go z powrotem, wcale nie robiąc tego, jak najbardziej powolnie i niezdarnie, jak tylko było to możliwe.

– Mnie jakoś nie traktujesz jak niebezpiecznej bestii. Mnie nie zamykasz w lochach i nie traktujesz jak największego wroga – opowiedział w końcu król, wzbudzając swoim głosem tak wiele sprzecznych uczuć. Każda litera, wypadająca spomiędzy jego ust, uderzała w struny mojej duszy.

– Bo ty... ty jesteś moim królem i nad tym panujesz... a ona jest nieprzewidywalna. Prawie nas wszystkich zabiła, tym swoim... srebrnym wybuchem, czymkolwiek był. Zyskała jakieś umiejętności, których zapewne nawet nie rozumie. Byłeś przecież przy tym, jak Johan opowiadał, co zrobiła Enrowi. Podobno zachowywała się jak zwierzę, a te kły...

– Takie jak te? – Król przerwał podniesionym, nieco zniekształconym głosem.

W tym samym momencie Izel uznała, że ma dość urządzonego przeze mnie przedstawienia.

Syknęła zirytowana, mamrocząc jakieś przekleństwa i oplotła palcami moje ramię. Jej paznokcie wbiły się w skórę, niszcząc pozostałości po pięknej sukni i siłą pociągnęła mnie ku drzwiom.

Pchnęła je energicznie, a one otworzyły się z impetem. Obawiałam się, że zaraz spadną z jęczących, prowizorycznych zawiasów. Wyglądała, jakby miała nakrzyczeć na swojego króla za to, że nie wie, kiedy zamilknąć i kiedy toczyć tak ważne rozmowy, aby nie były podsłuchiwane przez więźniów, ale zatrzymała się tak nagle, że wpadłam na jej plecy, z niezadowoleniem spoglądając na swoją bosą stopę.

Odskoczyła ode mnie natychmiast, jakby niezmiernie brzydził ją jakikolwiek kontakt fizyczny.

Czułam, jak krew w moich żyłach buzowała w rytm nieustannie powtarzanego słowa – OBIECAŁAŚ. Równolegle z tym, bestia zamieszkująca moje trzewia, poruszyła się, a ja odniosłam wrażenie, że uniosłam wzrok tylko dlatego, że to ona tego chciała.

Jakby miała władzę nad moim ciałem.

W zagraconym, brudnym salonie, zastawiony nieprawdopodobną ilości mebli, na których walały się zżółknięte papiery, zakrwawiona broń i dziwne, stalowe przyrządy, o nieznanym mi przeznaczeniu, zastałam cztery osoby.

Keres, Draven i mężczyzna, który ponad wszelką wątpliwość był człowiekiem. Spoglądali na mnie wzrokiem, głoszącym, iż gotowi byli rzucić się na mnie w każdej chwili i wystarczy jeden, nierozważny ruch, aby ich do tego sprowokować. Pomiędzy ich postawnymi, muskularnymi sylwetkami, odzianymi w brudne, granatowe peleryny Księżycowej Armii, na obszernej kanapie siedział Dagan, we własnej osobie.

Spoglądał na mnie wzrokiem przepełnionym bezdenną pustką.

– Wszyscy wyjść – rozkazał, a moje spojrzenie w końcu oderwało się od zmęczonych oczu, które znów nabrały barwy nocnego nieba.

Chciałabym móc powiedzieć, że to nieprawda, ale tęskniłam za nimi. Tak bardzo nie spodobała mi się ta myśl, iż niemal zachłysnęłam się złością, a potem spojrzałam na to, co spowodowało, iż jego głos brzmiał inaczej niż zawsze, jakby litery plątały się w labiryncie niezrozumienia.

Spomiędzy jego kuszących warg, wystawały śmiertelnie groźne, onyksowe kły, niosące ze sobą zbyt wiele obietnic. Obietnicę bólu. Obietnicę krwi i rozszarpanej skóry. Obietnicę długiej, brutalnej śmierci. 

– Ale... – zaczął Draven, ale król nawet na niego nie spojrzał.

– To był rozkaz – warknął, unosząc się z siedziska. – Wynocha! Już!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro