Rozdział 35

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓛𝓲𝓫𝓲𝓽𝓲𝓷𝓪

Od samego początku, gdy tylko usłyszałam o tej dziewczynie, byłam pewna, że będzie drażniła moje nerwy. I cóż, oczywiście miałam rację, jak zawsze. Szybko okazało się, że była kolejnym bezwartościowym śmieciem, niewartym miłości mojego ukochanego króla.

Widziałam w oczach dziewuchy, że była nikim. Niczym.

Z daleka wyczuwałam jej zapach. Ba! Nie zapach, a odór. Cuchnęła strachem tak bardzo, iż musiałam wychodzić z pomieszczenia, aby nie zwymiotować. Okropność. Okropność. Okropność.

Pod smrodem przerażenia było coś jeszcze, czego nie umiałam rozpoznać. Nie podobało mi się to. Przypominało trochę Jego. Było gęste, ciężkie i oblepiało moje zmysły, niczym żywica lub krzepnąca krew. 

Bardzo, bardzo mi się to nie podobało, ale nie zamierzałam się tym przejmować. Musiałam być lojalna wobec Ojca. Musiałam wykonać polecenia. Po to zostałam stworzona. Cóż za zaszczyt.

A każde kolejne zadanie, zbliżające nas do celu, okazywało się banalnie łatwe. Może nawet zbyt łatwe, bym mogła odczuwać satysfakcję.

Zerknęłam przez popękane okno, rozważając zabicie któregoś z Księżycowych, zgromadzonych wokół ogniska. Nuda i monotonność zaczynały mnie przytłaczać. Tęskniłam za torturami.

Zatrzymałam się na jednej z belek pod sufitem, gdy po rezydencji poniósł się ryk mojego króla. Cierpiał przez dziewuchę. Dobrze, bardzo dobrze. Ból szybko sprawi, że to coś w jego oczach, nazywane przez wszystkich miłością, szybko zniknie. Cudownie.

Powietrze zadrżało, a przez korytarz pod moimi stopami przemknęła Nadya. Zapewne rzuciła wszystko, co robiła, gdy tylko usłyszała ten dziki wrzask. Zawsze była tak naiwnie milutka i głupiutka, że aż prawie mnie rozczulała. Jej krew musiała być niesamowicie słodka, a ja już dawno obiecałam sobie, że kiedyś jej spróbuję.

W tamtej chwili musiałam skupić się na czymś innym.

Zeskoczyłam na podłogę, napawając się przyjemnym mrowieniem w ciele, towarzyszącym przemianie. Jeszcze zanim wylądowałam na ziemi, moje stopy zmieniły się w łapy czarnego kota.

Gdyby tylko Ojczulek mógł zobaczyć, jak sprawnie i bezboleśnie udawało mi się przemieniać z jednej formy z drugą. Oj, byłby taki dumny.

Cichutko, niczym wiatr, wemknęłam się do pracowni uzdrowicielki. Panował tam nieład tak ogromny, iż przez chwilę obawiałam się, że nie zdążę znaleźć tego, czego szukałam. Pomalowane na niebiesko regały dzielnie znosiły ciężar magicznych kryształów, pudełek, kuferków, słoiczków i słojów, wypełnionych ziołami, zalanymi w formalinie pięknymi, powykrzywianymi istotami, ususzonymi robakami i dziwną, lśniącą pleśnią. Przemykałam pomiędzy meblami, wdychając przyjemny zapach wiedzy i magii. Tak, tam pachniało ładnie. Ładnie. Ładnie.

Przystanęłam na środku pomieszczenia.

Mrowienie. Ludzka postać. Żałuj Ojczulku, że nie mogłeś zobaczyć mnie w akcji.

Pod ogromnym, wypełnionym witrażami oknem stał stary stół, na żelaznych, lekko zardzewiałych nogach.

Fiolki, wypełnione krwią króla, tak cenną, a jednak niestrzeżoną, leżały na samym środku brudnego blatu. Poczułam się jak dziecko, które właśnie dostało prezent.

Albo raczej jak kociak, któremu rzucono surowy, krwawy przysmak.

Nadya nie powinna plugawić króla. Nie powinna upuszczać jego krwi. Nigdy nie powinna była na niej eksperymentować. Nie powinna też mówić o takich rzeczach, nie upewniwszy się najpierw, czy nikt nie znajduje się na tyle blisko, aby móc usłyszeć każde z jej słów.

Tak, nie powinna robić wielu, wielu rzeczy.

Ale jakże cudownie, że je zrobiła. Cudownie. Cudownie. Cudownie.

Uniosłam trzy fiolki, delektując się przytłaczającym zapachem magii i potęgi. Nawet pomimo trucizny wyczuwałam, co kryła w sobie cenna posoka. Kochałam potęgę. Kochałam władzę.

Kochałam mojego króla. Mojego. Tylko mojego.

Wsunęłam naczynka do kieszeni szaty i zniknęłam stamtąd tak szybko, jakby nigdy mnie tam nie było.

A może wcale mnie tam nie było?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro