Rozdział 37

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓛𝓾𝓷𝓪

Coś wyrwało mnie ze snu. Nie byłam pewna co, ale wiedziałam, że nie obudziłam się samoistnie. W komnacie panował mrok, rozświetlony jedynie przez światło świec, zapalonych w korytarzu. Wkradało się do sypialni przez szczelinę pomiędzy uchylonymi drzwiami i futryną.

Uchylonymi.

A przecież zamknęłam je przed wsunięciem się pod kołdrę, aby chociaż trochę odciąć się od gwaru dyskutujących na parterze żołnierzy. Rozejrzałam się uważnie, byłam sama, a jednak miałam wrażenie, że coś było nie tak. Wszystko wokół zdawało się szeptać, ostrzegać. Wygrzebałam się spomiędzy pościeli i unikając skrzypiących desek, które znałam już na pamięć, powolnym krokiem wyszłam na korytarz.

Nie słyszałam żadnych, nawet najcichszych dźwięków. Cały dom pogrążył się w niewinnym śnie.

Wypełniło mnie dziwne, jakby nienależące do mnie przeczucie, że zbliża się coś bardzo, bardzo złego. Powietrze było zbyt gęste, ciężkimi masami osiadało na ramionach. Był w nim jakiś zapach, drażniący mój nos. Nie podobał mi się. Przypominał to, co czułam w lochach, ale był dużo bardziej intensywny.

W jakiś sposób wiedziałam, że miał związek z czymś potężnym, prastarym, czego już od dawna nie powinno być na tym świecie. Srebrne smugi zatańczyły wokół mnie, jakby chciały coś przekazać. Szkoda, że zupełnie ich nie rozumiałam.

Uniosłam najbliższą świecę, wmawiając sobie, że światło doda mi otuchy i powoli ruszyłam przed siebie. Czułam pod nogami dziwne, nienaturalne zimno. Miałam wrażenie, jakbym stąpała po lodzie, a przecież pod moimi bosymi stopami znajdowało się drewno.

Dreszcz przebiegł po moich plecach, a sekundę później dom jęknął. Coś zadrżało pode mną. A potem świat się zachwiał.

Podłoga się przechyliła. Dookoła rozległ się ryk pękających desek, roztrzaskującego się szkła i rozrywanej skały. Wolałabym udawać, że pomiędzy tymi dźwiękami nie usłyszałam jeszcze czegoś. Pierwotnego ryku, przepełnionego głodem i pulsującym gniewem.

Uderzyłam głową o ścianę, lądując na posadzce. Syknęłam, gdy płomień upuszczonej przeze mnie świecy zatańczył przy mojej nodze.

Wokół zapanował chaos. Żołnierze wybiegali z pomieszczeń, wspinali się po przekrzywionej podłodze. Jedni w pełni odziani, a inni w samych spodniach, w bieliźnie, ale jednak z mieczami przy pasie lub łukami, linami i kołczanami w rękach.

Dookoła rozbrzmiewało słowo ucieczka.

Wsparłam się na dłoniach i walcząc o równowagę, ruszyłam w stronę hallu. Dom wciąż zdawał się pochylać, swoimi ruchami utrudniając stawianie kroków. Świece turlały się pomiędzy ścianami, płomienie przeskakiwały na drewno.

W końcu ujrzałam schody, prowadzące do wyjścia, ale nie udało mi się na nich stanąć. Pod moimi stopami powstała wyrwa. Miałam wrażenie, jakby budynek rozpadał się na dwie części, obie spadające w dwie różne strony. A ja znalazłam się w samym jego środku.

Spadałam. Połamane deski, wystające z rozerwanych na strzępy stropów, raniły skórę. Upadłam na kamienną posadzkę, jakieś... trzy piętra niżej. Przetoczyłam się po podłodze, zasłaniając twarz rękami, próbując chronić się przed odłamkami. Wylądowałam na ścianie. Towarzyszył temu dźwięk rozbijanego szkła. Zignorowałam ból, gdy fragmenty szklanej witryny poraniły moje nogi.

Stanęłam na ścianie, która była teraz dużo bardziej pozioma niż przed chwilą i wzięłam głęboki oddech. Przez otwarte drzwi widziałam, że w sąsiadującym pomieszczeniu znajdowało się okno. Wystarczyłoby, abym się do niego dostała. Musiałam wydostać się z tej śmiertelnej pułapki, zanim wraz ze mną rozpadnie się na kawałki.

Udało mi się dostać do rogu pomieszczenia. Po drodze kilka razy raniłam skórę o kawałki wszystkiego, co przed chwilą uległo zniszczeniu. Starałam się nie patrzeć w górę. Na wyższych kondygnacjach, które dostrzegałam przez pęknięcie w stropach, widziałam ogień, powiększający się wraz z każdym oddechem. Strach wraz z dymem wsiąkał do płuc.

Podskoczyłam, zaplatając palce na futrynie. Wbijałam bose palce stóp pomiędzy kamienie w ścianach i jakimś cudem udało mi się przedostać przez otwór drzwiowy. Zsunęłam się, wpadając prosto na roztrzaskany regał.

Od okna dzieliło mnie kilka boleśnie długich kroków wspinaczki po zsuniętych meblach. Wdrapałam się na starą, zniszczoną kanapę, pokonując tym samym połowę odległości.

Dom znów ryknął. Świat znów się zachwiał. A ja znów spadałam.

Uderzyłam twarzą w szybę, świszczący oddech opuścił moje usta. Okno zadrżało pod moim ciężarem. Potem zadrżało drugi raz, gdy w naszą stronę zsunęła się kanapa, a w nią uderzył kolejny, drewniany mebel. Wszystkie rozbite wcześniej słoiczki poszybowały prosto na mnie, a pomimo niewielkich, podłużnych ran, ucieszyłam się, że nie były to ciężkie, zabójcze księgi.

Spojrzałam w dół. Wyraźnie czułam, jak kruche i delikatne było szkło, na którym leżałam. Dopiero po chwili dotarło do mnie, na co patrzyłam.

Za cienką, drżącą z wysiłku szybą, ziemia pękała, tworząc Szczelinę.

Najwolniej, aby żadnym gwałtownym ruchem nie przyczynić się do zniszczenia cienkiej szyby, przeczołgałam się kawałek dalej. Ciężko dysząc, uzmysłowiłam sobie, że dom zapadał się w Szczelinę, a ja znajdowałam się na samym dole, najbliżej śmierci. Z każdą chwilą kolejne konary i korzenie w ścianach pękały, wysuwały się. Byłam coraz to niżej i niżej.

Mogłabym krzyczeć, błagać o pomoc, ale w panującym dookoła ryku ledwo docierało do mnie znaczenie słów, wykrzykiwanych przez osoby na wyższych kondygnacjach. Mogłabym jednak przysiąc, że usłyszałam męski głos, wołający moje imię.

– Tutaj! – krzyknęłam, wkładając w ten wrzask ogrom sił, lecz nie usłyszałam nic, co mogłoby być odpowiedzią.

Byłam zdana na siebie. Ruszyłam w drugą stronę, czołgając się po połamanych meblach. Musiałam wrócić do pomieszczenia, z którego przyszłam. Z tego nie było żadnego innego wyjścia.

Powietrze, gęste i drapiące w płuca, po raz kolejny przeszył wrzask i odgłos łamanego drewna. Cała roślinność, wpleciona w konstrukcję budynku, zdawała się ryczeć z bólu i rozpaczy, niczym żywa istota.

Roztrzaskana ściana, znajdująca się ponad moją głową, runęła prosto na mnie. Wszystko wokół chwiało się i bujało. Z wyrwy spadła burza rudych loków, a ich właścicielka upadła prosto na mnie, wbijając łokieć w mój żołądek. Srebrne klamry jej butów raniły moją twarz.

Budynek zachwiał się ponownie. Przetoczyłyśmy się na bok.

Tym razem szkło nie wytrzymało.

Bardziej poczułam, niż zobaczyłam, co się wydarzyło. Keres wypadła przez okno. Jakiś cud sprawił, że ja wciąż pozostawałam w pomieszczeniu, a drugie skrzydło pozostało całe.

Dłoń Keres zaciskała się na mojej ręce, a jej oczy patrzyły prosto w moje. Widziałam, że się bała. Bała się, że ją puszczę. Nie, nie że ją puszczę. Że jej nie złapię, albowiem to jej palce zaciskały się na moim nadgarstku. 

Wcale nie musiałam się zastanawiać nad tym, co zamierzałam uczynić. Nie chciałam, żeby zginęła. Nie tak. Była wojowniczką, powinna zginąć w walce, a nie w Szczelinie, będącej chorym tworem Klątwy. Sięgnęłam ku niej drugą ręką.

– Musimy się tam dostać – krzyknęła, aby jej słowa mogły się przedostać poprzez wibrujący dookoła jazgot. Ruchem głowy wskazała na coś w górze.

Zamarłam, gdy też to zauważyłam. Dom już dawno zatonąłby w Szczelinie, gdyby nie potężne drzewo, wokół którego został zbudowany. To ono wciąż walczyło. Konar zawiesił się pomiędzy dwoma brzegami nieustannie rozszerzającej się Szczeliny.

Biegali po nim żołnierze, niosąc w swoich ramionach rannych lub nieprzytomnych. Inni, stojąc na brzegu, wysyłali w stronę rozpadającego się domu strzały z przymocowanymi linami.

Wokół unosił się smród dymu, siarki i śmierci.

– Nie dam rady cię podciągnąć – jęknęłam, czując ostre kawałki szkła, wbijające się w moją skórę. Nawet gdyby nie one, nie byłam na tyle silna, aby wciągnąć ją z powrotem do pomieszczenia. Moje ręce zawsze były zbyt słabe.

Keres zmarszczyła brwi, wpatrując się w materiał mojego odzienia, nasiąkający krwią. Rozejrzała się, szukając jakiegokolwiek sposobu na przeżycie.

– Mogliby posłać nam linę, ale... – Jej głos zadrżał, gdy spojrzała na baldachim wokół nas, spleciony z fragmentów desek i zerwanych konarów. – Ale nas nie widzą – mówiła bardziej do siebie niż do mnie.

– Mam pomysł – krzyknęła w końcu, patrząc mi głęboko w oczy. Jej twarz pokryta była potem i krwią, ale nie dostrzegałam na niej strachu. Była zdeterminowana, aby przeżyć. – Ale będziesz mi musiała zaufać. I bardzo, bardzo mocno trzymać linę. Dobrze?

Wszystko w moim umyśle krzyczało, że wcale nie powinnam tego robić i że skończy się to moją rychłą śmiercią. Zagryzłam wargi, odganiając te natrętne myśli. Szybko podjęłam decyzję.

Kiwnęłam głową.

– Zsuniesz się w dół. Puścisz moją rękę, żebym mogła wystrzelić strzałę z liną, a ty złapiesz się mojej talii, nogi, czegokolwiek. – W jej głosie słyszałam spokój, jakby wcale nie kazała mi skoczyć w Szczelinę, a przecież wystarczyło, żebym ją puściła. Wtedy nie musiałabym tak ryzykować. Mogłabym próbować przedostać się przez resztki budynku i jakoś dostać się na górę. – Mam w kołczanie dwie strzały z linami i diamentowymi grotami. Muszą nam wystarczyć.

– Jaka jest szansa, że lina utrzyma nasz ciężar...?

– Spleciono ją ze specjalnych włókien z dodatkiem kamienia księżycowego, właśnie po to, by się po niej wspinać... Radzi sobie z ciężarem męskiego, umięśnionego ciała, a my... dobrze, że obie jesteśmy szczupłe.

Widziałam, jak próbowała zmusić usta do uśmiechu. Powoli, aby nie poranić się jeszcze bardziej, przeczołgałam się w jej stronę. Wzięłam głęboki oddech, żegnając się z życiem.

Runęłam prosto w Szczelinę.

Krew w żyłach huczała, odcinając mnie od wszystkich innych dźwięków. Oczy łzawiły, smagane kolejnymi uderzeniami chłodnego powietrza.

Ale udało mi się. Złapałam udo Keres, wbijając w nie palce tak mocno, jak tylko potrafiłam. Włosy wirowały wokół mojej głowy, więc nie widziałam wyczynu kobiety, który uratował nasze życia. Wiedziałam, że się jej udało, gdy zatrzymałyśmy się, zamiast kontynuować śmiertelny upadek.

Dłonie Keres zaciskały się na linie, a zęby zaciskała na łuku. Mimo to śmiała się dziko, pierwotnie. Napotkała moje spojrzenie. Czułam, jak moje usta też wygięły się w uśmiech.

Ogromny konar obsunął się gwałtownie w dół. Lina zachwiała się, a koło nas przeleciało kilka płonących desek, zniszczone meble i rozszarpane ciało. Z twarzy elfki zniknął uśmiech.

– Dasz radę się po mnie wspiąć?! – Wiatr i drewno w ustach deformowały jej słowa, ale mi udało się wyłapać, a może bardziej wyczuć, ich znaczenie.

Powoli, walcząc z krzyczącymi mięśniami, unosiłam dłonie i wbijałam je w jej ciało. W normalnej sytuacji zapewne byłoby mi wstyd, gdy moje ręce wędrowały po dolinach i krągłościach jej sylwetki.

Moja twarz znalazła się na tej samej wysokości co jej, a zrozumienie wypowiadanych przez nią słów nie było już tak trudne. Wyciągnęłam łuk z jej ust.

– Musimy wspiąć się wyżej, żeby kolejna strzała z liną dosięgnęła tamtego, głównego konaru – mówiła szybko, drżącym głosem. – Oddaj łuk, poradzę sobie.

Zrobiłam to, co kazała. Dłoń za dłonią, ręką po ręcę, wspinałyśmy się wyżej. Każdy ruch bolał, szarpał nie tylko za mięśnie, ale i za płuca. Wiedziałam, że to Keres wykonywała większość roboty, podciągając nas coraz to bliżej płonącego budynku, lecz wkładałam w to wszystkie swe siły.

– Złap linę – rozkazała. W głowie miała ułożony cały plan i nie dopuszczała szansy, iż cokolwiek mogłoby się nie udać. – Oplotę cię nogami. Muszę mieć wolne dłonie, by wycelować w to cholerne drzewo.

Zacisnęłam palce i ryknęłam z bólu, gdy Keres poluzowała swój chwyt i ciężar jej ciała, pociągnął nas w dół. Przez chwilę zsuwałyśmy się w dół, niwecząc wcześniej wykonaną pracę. Wyraźnie czułam, jak ciało wojowniczki pracowało, gdy naciągała cięciwę. Wypuściła idealnie wycelowaną strzałę.

Drzewo pękło. Wszystko wokół zatrzęsło się, skalne i drewniane ściany ryczały. Pękały, a pęknięcia rozrastały się.

Poszybowałyśmy w dół wraz z osuwającym się budynkiem. Jakaś jego część oderwała się i z krzykiem osób, wciąż w niej uwięzionych, spadła w otchłań śmierci, nie usłyszałam huku uderzenia, jakby nigdy nie przestała.

Strzała chybiła. Nigdy nie dotarła do celu, ale nie to było najgorsze. Drewniana belka, w której tkwił grot utrzymujący nas przy życiu, złamała się.

Nasze krzyki splotły się w jeden, rozdzierający wrzask przerażenia.

W poczuciu zbliżającej się śmierci jest coś, do czego nie sposób przywyknąć. Nieważne ile razy przemknie się tuż pod kosą kostuchy, zawsze towarzyszy temu dziwna, niepokojąca cisza, wydzierająca się z samego dna duszy. Pomimo panującego wokół ryku i chaosu doskonale czułam ten specyficzny bezruch. Znajome zimno witało duszę.

Uderzały w nas kolejne fale chłodnego, gęstego powietrza, przez które się przebijałyśmy. Cały świat przysłoniły mi rude loki Keres. Sądziłam, że będziemy spadać tak całą wieczność, aż w końcu o dno wyrwy uderzy jedynie proch, pozostały z naszych kości.

Niespodziewanie lina, wciąż opleciona dłońmi wojowniczki, która kierowana chyba resztką nadziei wciąż ją trzymała, naprężyła się. Szarpnęło mną w górę i w dół, żołądek podpłynął mi aż do gardła, każdy mięsień zabolał, ale zatrzymałyśmy się.

Nie spadałyśmy. Ba! Powoli wznosiłyśmy się ku płonącej, okrytej dymem i krzykami pułapki, w jaką zmienił się dom. Przez całą drogę w górę czułam, jak dłonie Keres coraz to mocniej zaciskały się na moim ciele. Widziałam, jak na jej usta wpełzał niepewny uśmiech, gdy raz za razem odrywała wzroku od drugiego końca liny, ginącego teraz gdzieś pomiędzy zniszczonymi deskami.

– Wszystko będzie dobrze – wyszeptała.

Chciałam, żeby miała rację.

Kiedy znalazłyśmy się na wysokości, gdzie dym otaczał nas z każdej strony i ranił płuca, sięgnęłam ku wystającym deskom i podciągnęłam się. Wylądowałam na czymś, co kiedyś było sufitem, o czym świadczył rozbity, srebrny żyrandol tuż przy moich stopach.

Dagan nie krzyczał, nie oddychał, po prostu zaciskał dłonie na sznurze, który uratował nasze życie i patrzył na mnie. Strach, zgromadzony w jego oczach dosłownie oślepiał. Wszystko w tym mężczyźnie drżało, a jego twarz i dłonie pokrywały rany, sadza i pot.

– Szybko! – wrzasnęła Keres, popychając mnie do przodu. – Zaraz to wszystko rozpadnie się w cholerę!

Nie zdenerwowało mnie to, że silna, męska dłoń zacisnęła się na moim nadgarstku i ciągnęła mnie w stronę rozłupanej ściany. Kilka kroków, dwa skoki, którym pilnie przyglądał się król, sprawiający wrażenie, jakby gotów był po prostu wziąć mnie na ręce, abym nie spadła w otchłań, i znalazłam się na jęczącym, pękniętym konarze.

Biegłam przed siebie, ale nieustannie rozglądałam się za złotymi lokami i białą koszulą.

Złote loki i biała, brudna koszula. Złote loki.

Nigdzie ich nie było.

Istniała szansa, że już dawno udało mu się wydostać i uciekł wraz z większością osób, które były do tego ponaglane, ale... kiedy ostatni raz go widziałam, jego ruchy znów krępowały łańcuchy. Może nie był tak dobry, za jakiego się podawał. Może nie powinnam mu ufać, ale...

Nie zasługiwał na śmierć, a już na pewno nie na taką. Znalazł się tam przeze mnie, przez to, że zostałam w jego pałacu i pozwoliłam sobie na słabość. Jego śmierć byłaby moją winą, a ja nie chciałam mieć na rękach więcej krwi. Tylko ja byłam skłonna mu pomóc. Wszyscy wokół byli jego wrogami, w dodatku zajętymi ratowaniem swoich przyjaciół.

Keres pobiegła dalej, z gracją zeskoczyła z konaru i od razu skierowała się w stronę łuczników, wciąż wysyłających strzały z linami. Kątem oka widziałam, jak bez wahania pochwyciła łuk i dołączyła się do akcji ratunkowej. Zatrzymałam się gwałtownie, całkowicie ignorując jęki i trzaski pękającego pod moimi nogami drewna. Odwróciłam się, spoglądając na Dagana. Stał zaraz za mną, ciężko dysząc.

– Arden? – spytałam niemal bezgłośnie. Po jego obliczu przemknęło jakieś niewyraźne uczucie, a potem rozejrzał się dookoła. – Gdzie jest Arden?!

Nie wiedział. Widziałam to w jego oczach. Ani przez sekundę nie pomyślał o spiętym kajdanami księciu.

– Arden! Arden, gdzie jesteś?! – Odwróciłam się od króla, mając nadzieję, iż odnajdę księcia wśród osób zgromadzonych w lesie. Każdy, kto napotkał mój wzrok, kręcił głową.

Wzięłam głęboki oddech, odgoniłam strach i po prostu zawróciłam. Ktoś złapał mnie za rękę. Chciałam się wyrwać, biec, ale silne dłonie uniosły mnie nad ziemię. Król postawił mnie przed sobą, zagradzając mi drogę.

– Zostań tutaj – mówił Dagan, patrząc wszędzie, ale nie w me oczy. – Ja pójdę.

– On nie może...

– Wiem – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Nic mu nie będzie. Obiecuję.

Obserwowałam, jak przemykał w dół korzeni, by po chwili zniknąć w jednej z dziur w ścianie, za którymi dostrzegałam jedynie tańczące płomienie i śmierć.

W tamtej chwili poczułam się jak najbardziej bezużyteczna osoba na świecie. Od razu pożałowałam tego, że pozwoliłam mu zawrócić. Zagryzłam policzek od środka i rozejrzałam się. Z każdej strony otaczali mnie ranni, uciekający lub pomagający innym żołnierze.

Podbiegłam do kruszącego się brzegu. Uklękłam i nachyliłam się, naśladując innych, pomagających dostać się do góry każdemu, kto z jakichś przyczyn wylądował na rozsypujących się półkach skalnych. Zakrwawione palce mężczyzny zacisnęły się na mojej dłoni. Jego drugie ramie wisiało bezwładnie, wygięte pod dziwnym, nienaturalnym kątem.

Nie był w stanie wspiąć się samodzielnie. Sięgnęłam ku niemu drugą ręką i z całych sił próbowałam go wciągnąć. Kamienie obsuwające się spod jego nóg nieustannie nas poganiał.

– Kurwa – syknęłam, gdy spróbowaliśmy kolejny raz. Byłam już gotowa wezwać kogoś na pomoc, ale blade, kobiece palce oplotły moje.

– Z całych sił – sapnęła Izel ponad moim ramieniem. Posłuchałam, a kiedy tułów mężczyzny leżał już na wypłowiałej, szarej trawie koło moich nóg, zaczerpnęłam powietrza. Wieszczka pomogła mu wstać i w międzyczasie posłała ku mnie oskarżycielskie spojrzenie.

Wiedziałam, że myślała o królu, który wciąż nie wracał.

Z zaciśniętym gardłem czekałam, aż ujrzę go ponownie.

Następną osobą, której pomogłam wygrzebać się ze Szczeliny, była kobieta. Sznur zerwał się w nieodpowiednim momencie, a ona upadła na występ skalny. Jej nogi przypominały zmasakrowaną, krwawą bryłę. Była niewysoka, drobna, jej ciężar nie mógł mnie pokonać. Bez większego zastanowienia zeskoczyłam do niej.

– Trzymaj się mocno – rozkazałam, wskazując na swoje ramiona. Oplotła mnie silnymi rękami. Sapiąc, dysząc i przeklinając, udało mi się ponownie wspiąć na górę i od razu obok nas pojawił się ktoś, kto czym prędzej przechwycił ode mnie ranną. Zanim odeszła, odwróciła się, by wykrzyczeć w moją stronę podziękowania. Zrobiłam to, co należało.

Rozpacz i niecierpliwość zaczynały przejmować nade mną kontrolę. Gotowa byłam rzucić się biegiem w stronę płomieni i śmierci, ale zawahałam się, gdy powietrze przeszył wrzask.

– Mgła! – Krzyczał jakiś mężczyzna, którego twarz nagle stała się blada niczym mleko. – Uciekać! Wszyscy uciekać!

Stałam zaraz przy krawędzi i przez chwilę, lub dwie, nie chciałam spojrzeć w dół, obawiając się, że sprawi to, iż słowa elfa staną się rzeczywistością.

A potem spojrzałam. Karmazynowe obłoki tańczyły pomiędzy skalnymi ścianami Szczeliny. Sączyły się z mroku, wypełniającego jej dno.

Musiałam biec po Dagana. Musiałam go ostrzec i ponaglić. Byłam już prawie na konarze, gdy poczułam, jak moje serce zamarło.

Z szarych obłoków, pokryty sadzą, potem, krwią i nadpalonymi ubraniami wynurzył się Dagan. W jego ramionach wisiał bezwładny Arden. Na jego czole dostrzegłam grubą, czerwoną ranę, z której sączyła się krew. Próbowałam przekonać samą siebie, że książę żył. Nie mógł być kolejną osobą, która zginęła przeze mnie.

Ręce króla pokrywały rany, jakby dosłownie nagimi dłońmi wyrwał księcia z ramion śmierci.

Wykonałam w ich stronę dwa kroki, zatrzymując się przed korzeniami, drżącymi z wysiłku. Doskonale widziałam, jak pomiędzy potężnymi pędami pojawiały się rysy. Widziałam też, jak korzenie zrywały się, odbierając Daganowi kolejne, cenne chwile, potrzebne do ucieczki.

Zbliżał się do powiększającego się pęknięcia w drzewie, które zdawało się największą przeszkodą. Ziemia zadrżała, po czym usunęła się spod moich stóp. Spadłabym w otchłań razem z nią, gdyby coś ciężkiego, ciemnego i włochatego nie skoczyło prosto na mnie, ratując moje życie.

Siłą uderzenia poleciałam w bok, lądując zaraz za granicą osuwiska. Ogromny, czarny kot, który był chyba tylko wytworem mojego szalonego umysłu, warknął i spojrzał na mnie swoimi dzikimi, fioletowymi oczami, by po chwili pobiec dalej i zlać się w jedność z mrokiem nocy. Zniknął tak szybko i niespodziewanie, jak się pojawił.

Dagan biegł, stawiając idealnie wyważone kroki na coraz to szybciej obsuwającym się konarze. Poruszał się zwinnie i prędko niczym wiatr, ale nawet to nie było wystarczające.

Ziemia zdawała się drżeć z przerażenia. Szczelina znów się poszerzyła. Korzenie wystrzeliły z ziemi, rozpadający się budynek stracił jakiekolwiek podparcie.

Król zamachnął się i rzucił księciem, jak workiem mięsa. Widziałam, że złapał go jakiś mężczyzna, ale nie miało to najmniejszego znaczenia.

Nie widziałam Dagana.

Wiedziałam, co to oznaczało. Wiedziałam, że nie zdołam go uratować, jeśli właśnie w tym momencie spadał w Szczelinę, ale musiałam coś zrobić, jeśli była jakakolwiek szansa. Nienawidzenie go było łatwe, gdy nic mu nie groziło. W tamtym momencie ból szarpał za moje serce.

– Nie! – usłyszałam swój głos. – Nie, nie, nie...

Zerwałam się do biegu, srebrny blask wirował wokół mnie. Nie słyszałam krzyków, pękającego drewna ani odgłosu rozpadającego się domu, roztrzaskującego się o ściany rozpadliny. Słyszałam tylko huk krwi.

Byłam gotowa zrobić wszystko, nawet dobić targu ze śmiercią, Słońcem, Księżycem czy kimkolwiek innym. Bestia we mnie szalała, wyrywała się z mojego ciała. Wszystko wibrowało, nawet włosy i paznokcie.

Ziemia pod moimi stopami osunęła się. Straciłam równowagę, ześlizgując się w dół wraz z kamieniami, zbitymi bryłami suchej ziemi i popękanymi, umierającymi korzeniami. Uderzyłam twarzą w twarde, gorące ciało. Potężne ramiona owinęły się wokół mnie, zasłaniając moją głowę przed odłamkami skalnymi. 

Dagan wcale nie spadł w przepaść. Zatrzymał się na półce skalnej, której nie mogłam dostrzec z góry.

Żył.

Był tam, tuż obok mnie i zamykał mnie w zadziwiająco czułym uścisku. W uścisku, który był jak dom. Nie ten dom, który zostawiłam za sobą w Edanii, wypełniony samotnością i brutalnością, ale dom, o jakim zawsze marzyłam. Nie powinnam czuć się tak w ramionach kogoś, kogo nienawidziłam.

Nie powinnam, a jednak tak było.

– Jestem tu – szepnął, wtulając twarz w moje włosy. – Jestem. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro