Rozdział 39

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓛𝓾𝓷𝓪

– Proszę, wróć – łkałam, przełykając łzy, niestrudzenie płynące po moich rozgrzanych od żalu policzkach. – Nie wiem, co robić.

Wnętrze mojej głowy wypełniała przerażająca pustka. Nie było we mnie nic, żadnego życia, żadnego westchnienia, a co najgorsze – ani jednego słowa. Napawało mnie to strachem większym niż wszelkie krzyki, rozdzierające karmazynowy mrok. Spojrzałam w dół, na sunące wraz z wiatrem szkarłatne smugi. Zaczynałam rozumieć, dlaczego Daganowi z taką łatwością przychodził sen tuż nad Szczeliną i Mgłą.

Można było do tego przywyknąć. Zaczynało przepełniać mnie przeświadczenie, że wszyscy byliśmy w stanie przywyknąć do największego koszmaru, w jaki powoli przemieniało się życie na Wyspie Słońca. Nie zauważylibyśmy, nawet gdyby ktoś podłożył ogień pod krew, w której tonęliśmy. Ugotowalibyśmy się żywcem.

Powoli przeniosłam wzrok na bladą twarz księcia. Posoka zakrzepła na jego rozczochranych lokach, a wąska rana przecinała skroń. Jakaś nieprzyjemna gula zacisnęła się na moim gardle. Nie potrafiłam na niego patrzeć. Nie chciałam, żeby umarł, żeby jego posoka splamiła me ręce, ale świadomość, że mógł przeżyć kosztem Księżycowego Króla... Tego wszystkiego było zbyt wiele, bym mogła samotnie to unieść. Moje barki były zbyt słabe, na tak ogromny ciężar. 

Miałam dość obwiniania się o śmierć innych. To nie ja byłam odpowiedzialna za Klątwę, nie ja sprowadziłam ją na ten świat.

– Nie rozumiem, dlaczego zniknąłeś. – Wbiłam palce w szorstką korę, przytulając się do pnia. – Jeśli czymś cię uraziłam... Jeśli miałeś dosyć moich sprzeciwów i nieposłuszeństwa... Przepraszam, Głosie.

Przygryzłam policzek od środka, rozglądając się wokół. Kilka srebrzystych wstęg zakołysało się wokół mnie. Gdyby mój odwieczny towarzysz wciąż był ze mną, na pewno wiedziałby, cóż z nimi począć. Machnęłam dłonią, próbując je odgonić, lecz ich blask tylko się wzmógł, a po mojej skórze przemknęło dziwne znajome uczucie, jakby lśniąca magia była jednocześnie chłodna i gorąca.

Chciałabym powiedzieć, że mój wzrok przemknął na Dagana całkowicie mimowolnie, lecz byłoby to kłamstwem. Nieustannie szukałam go w mroku, jednocześnie próbując uniknąć nawiązania kontaktu wzrokowego.

Tym razem król nie próbował pochwycić mojego spojrzenia. Skupiony był na Libitinie, rozłożonej na gałęziach z taką nonszalancją, jakby upadek wcale nie groził śmiercionośnym uściskiem Mgły. Zastanawiałam się, kim dla niego była... Zamknęłam powieki, gdy jej dłoń zbliżyła się do jego policzka.

– Błagam... Powiedz mi, co mam robić. Przez całe życie byłeś moim sumieniem, rozumem i drogowskazem – szeptałam, pozwalając, by wiatr niósł me słowa. Miałam nadzieję, że zaniesie je prosto w ramiona tego, który pozostawił mnie samą, z ziejąca pustką w samym środku umysłu. – Zawsze podejmowałeś wszystkie decyzje za mnie. Nawet sprzeciwianie się twoim słowom było łatwiejsze niż ta cisza... Jeśli wrócisz, będę ci posłuszna. Tylko nie zostawiaj mnie samej z tymi wszystkimi dylematami i emocjami, których nie potrafię zrozumieć. Nie zostawiaj.

Noc wypełniał szum krwi, uderzającej o brzegi pobliskiego potoku. Suche liście kołysały się w rytm umierającej natury, krzyki konających i Mglistych wirowały wokół. Przez czerwoną poświatę nie przebijała się żadna z gwiazd, ani nawet księżyc.

Wszędzie wokół była tylko krwawa nicość, taka sama, jak ta we mnie.

– Skąd mam wiedzieć, co mam zrobić?

Nic, tylko cisza. Wiedziałam, że moje błagania były żałosne. Wiedziałam, jak żałosna się stałam, ale musiałam spróbować. Czułam się, jakby ktoś wyrwał część mojego serca.

Byłam zagubiona. Tak samo, jak spadająca gwiazda, mknęłam przed siebie, nie znałam celu swej podróży, do której zostałam zmuszona. Nie wiedziałam nawet, czy zdołam ją przeżyć, czy jest to mój ostatni blask, zanim pochłonie mnie mrok.

– Proszę, Głosie. Wróć i mi pomóż.

Nie wrócił. Nie odpowiedział.

Po raz pierwszy w życiu dotarło do mnie, że zostałam całkiem sama i że wszystko, co zrobię, będzie zależało już tylko ode mnie.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro