Rozdział 48

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓛𝓾𝓷𝓪

– Ani trochę mi się to nie podoba – wyszeptała Keres.

Bezszelestnie i w całkowitej gotowości do walki przemierzaliśmy kolejny korytarz, wypełniony gnijącymi ciałami i smrodem śmierci. Wszystko wokół było martwe. Grube złote zasłony przestały lśnić bogactwem, obrazy na ścianach zbladły, a jasne dywany przesiąknęły ciemną posoką, sączącą się z wszechobecnych trupów. Cały Zewnętrzny Pałac emanował śmiercią i cierpieniem, co wywoływało agresywne dreszcze, biegające po moich plecach i szarpiące napięte do granic możliwości nerwy.

Miałam ochotę odpowiedzieć, że mi także, ale nie odważyłam się wypuścić z ust jakiegokolwiek słowa.

Byliśmy przygotowani na Słoneczną Straż, wypełniającą każdy zakamarek pałacu, próbującą odnaleźć porywaczy syna Złotej Korony, może nawet na obecność samego króla. Tymczasem po przedostaniu się przez wąskie i niskie jaskinie, w których bliskość ciała Dagana przeszkadzała mi jeszcze bardziej niż wtedy, gdy napierał na mnie swoim muskularnym torsem, ochraniając mnie przed upadkiem, wiatrem oraz gałęziami, w które wbiegał niedźwiedź, okazało się, że Zewnętrzny Pałac był pusty.

Całkowicie, niezaprzeczalnie pusty.

Dagan poinformował nas o tym w chwili, w której nasze stopy stanęły na kamiennej posadzce w piwnicy, łączącej się z podziemnym tunelem. Zapewne był czymś w rodzaju awaryjnej drogi ucieczki dla władcy. Chciałam zapytać go, skąd może to wiedzieć, ale gdy tylko na niego spojrzałam, dostrzegłam cienie, tańczące wokół jego ciała. Nie słyszałam tego, a jednak miałam wrażenie, iż szeptały mu do ucha wszystkie informacje, które udało im się zdobyć. Były niczym żywe istoty, szpiedzy wysłani na zwiady. Nie odstępowały go ani na krok. Nawet teraz widziałam ich czarne macki, nieustannie gotowe do walki.

Ciężko było mi uwierzyć w fakt, iż pałac stał całkowicie pusty, ale równie ciężko było mi się spierać z tym, co widziałam. Przemierzane przez nas pomieszczenia sprawiały wrażenie, jakby od czasu rzezi, urządzonej przez Księżycowych, nie było tam nikogo.

Echo tamtych wydarzeń odbijało się od zakrwawionych ścian i mebli, uderzając we mnie odgłosem urwanego krzyku, łamanych kości, rozrywanego mięsa i cichego, pozbawionego jakiejkolwiek nadziei szlochu. Jakby dusze umarłych z jakiegoś powodu nie mogły opuścić murów książęcej rezydencji. Nie odważyłam się spytać, czy ktoś jeszcze słyszał to, co ja. Nie chciałam znów zastanawiać się nad kondycją swoich zmysłów.

Zastanawiałam się, czy król w ogóle zdawał sobie sprawę z faktu, iż jego syn został pojmany przez największych wrogów Edanii? A jeśli wiedział, czy w ogóle go to obchodziło?

– Na blask Księżyca – sapnął Draven, z zirytowaniem wpatrując się w następne schody, rosnące przed naszymi oczami. – Do treningów naszej armii powinniśmy włączyć wspinaczkę po niewygodnych schodach. Te są niemal zabójcze.

– Od kiedy masz tak kiepską kondycję? – zapytała Keres, wspierając się dłonią o balustradę. Niemal odezwałam się, aby powiedzieć, że jej dłoń spoczęła na ciemnej plamie, zapewne będąca zakrzepłą krwią.

– Pewnie od momentu, w którym nie miałem w ustach niczego od kilku dni. Nawet wody.

Dostrzegłam, że Dagan, poruszający się zaraz za mną, zmarszczył brwi, słysząc te słowa, jednak nie odezwał się, wciąż prąc naprzód. Keres zacisnęła wargi, które aż pobielały od siły, jaką włożyła w ten grymas i szybkim krokiem ruszyła przed siebie. Wyglądała, jakby chciała mieć to wszystko za sobą.

Draven wspomniał o problemie, o którym najwyraźniej wszyscy inni obawiali się mówić. Jakby bali się, że wtedy stanie się on jeszcze bardziej realny. Przecież był wojownikiem, szkolonym od wielu, wielu lat do swojej roli, nieustannie będącym w ruchu i walce. Nieważne, jak wiele stopni prowadziło do wieży przeznaczonej na książęce komnaty, nie powinny one stanowić dla niego żadnego problemu. Ani dla Keres. Dagan także wydawał się zmęczony, a po moim czole w normalnych warunkach na pewno płynąłby pot.

Każdy ruch był kolejnym wyzwaniem, chociaż nie tak bardzo, jak powinien. Gdy obudziłam się rano, z zaskoczeniem odkryłam, iż stan moich pleców był zaskakująco... dobry. Nie bolały, nie sączyła się z nich ropa ani krew.

Oddychanie drażniło suche niczym piach gardło. Od początku domyślałam się, co było przyczyną pulsowania w samym środku mojej czaszki, ale odsuwałam od siebie te myśli. O ile podczas wędrówki przez las co jakiś czas wpychałam do swoich ust napotkane liście, co do których miałam pewność, iż nie są wypełnione trucizną, o tyle nie mogło mi to zastąpić wody.

Przestałam nawet marzyć o kąpieli, o zmyciu z siebie zapachu wszystkich poprzednich dni i wydarzeń. Zapachu Dagana.

Susza w moich ustach, w oczach i na skórze była niemal bolesna. Skłamałabym, mówiąc, iż nie rozważałam wypicia krwi, płynącej w mijanych przez nas strumykach.

Ostrożnie, uważając, aby nie stanąć na czymkolwiek poza posadzką, miejscami widoczną pomiędzy śmierdzącymi kończynami i rozszarpanymi ciałami, parłam naprzód, nie mogąc doczekać się momentu, w którym w końcu opuszczę to straszne miejsce i odetchnę świeżym powietrzem.

Poruszaliśmy się tą samą trasą, którą pokonałam wraz z Ardenem i Nevanem podczas balu. Co kilka kroków dostrzegałam nieruchome twarze mężczyzn, którzy umarli, broniąc mnie i księcia przed osobami, idącymi teraz u mojego boku. Pomiędzy nimi widziałam zakrwawione peleryny Księżycowej Armii. Co jakiś czas Keres przystawała na dłużej, by spojrzeć na oblicze kogoś, kogo znała.

Czy to, że teraz byliśmy tu razem, oznaczało, że każda z tych śmierci poszła na marne? Czy gdybym znów zaufała Księżycowym byłoby to niczym splunięcie w twarz każdemu, kto leżał na marmurowych posadzkach pałacu?

Czy byłam zdrajczynią? Czy Dagan był zdrajcą?

Zatrzymałam się przed ostatnim zakrętem. Doskonale wiedziałam, co za nim czekało, ale podejrzewałam, że choćbym miała kilkaset długich lat, nie byłabym w stanie się na to przygotować.

Gdyby nie odór, unoszący się wokół, wzięłabym głęboki oddech, aby dodać sobie odwagi. Nie mogłam tego zrobić, ledwo znosząc smród gryzący mój nos. Gdy tylko minęłam róg, moje ciało znieruchomiało. Przede mną, pomiędzy pociętymi ciałami, leżał zakapturzony mężczyzna. Z jego ciała, w drwiącym z kruchości życia geście, wystawał miecz, ale nie to było najgorsze. Cała jego szyja... nie przypominała szyi. Wyglądał, jakby napadło na niego dzikie, wściekłe zwierzę, uzbrojone w cały arsenał długich, ostrych kłów, które przeorały każdą napotkaną po drodze tkankę lub kość. Jego głowa ledwo trzymała się reszty ciała, a ja...

Nie. Nie mogłam na to patrzeć. Przyspieszyłam kroku, z gulą w gardle minęłam zmasakrowane zwłoki, nie chcąc nawet patrzeć na reakcję Keres, Dravena i Dagana. Przecież doskonale wiedzieli, że to właśnie ja zrobiłam to... coś.

Każdy krok przybliżał mnie do dwóch bezgłowych ciał, leżących w już na zawsze otwartych drzwiach, prowadzących do książęcych komnat.

Szepty za mną ucichły. Przez jedno uderzenie serca wpatrywałam się w nieruchome oblicze Nevana, rozmyślając o tym, jak cudowną przyjaźń mogliśmy stworzyć. O wszystkich chwilach, które ze mną spędził. O wszystkich krzywych spojrzeniach, które kierował w stronę mojego nieudolnego uchwytu na rękojeści sztyletu.

Moim ciałem wstrząsnęły torsje. Zgięłam się w pół, wiedząc, że jest to tylko wyuczony odruch mojego organizmu. Mój żołądek od dłuższego czasu był pusty, a to, co byłam w stanie zwymiotować, zalegało już w niższych korytarzach. Moje oczy szczypały, jakby wciąż miały nadzieję, że napłyną do nich łzy.

Właśnie tak skończył Nevan. Rozczłonkowany przez Dagana, z pozbawioną świadomości miną, niepożegnany ani jedną łzą.

– Przepraszam – wyszeptałam. – Tak bardzo przepraszam. Zasługiwałeś na wiele, wiele więcej.

Ostatni raz wstrzymałam oddech, mając nadzieję, że po moim policzku spłynie chociaż jedna, jedyna łza, mogąca pożegnać leżącego u moich stóp mężczyznę. Kiedy jednak nic takiego się nie wydarzyło, przepełniona żalem, goryczą i nienawiścią, przestąpiłam próg, robiąc krok ponad jego ciałem.

W komnatach Ardena panował bałagan, ale nie miał on żadnego związku z masakrą w całej reszcie pałacu. Był to bałagan stworzony przez mężczyznę, który nocami przesiadywał nad księgami, wciąż mając nadzieję, że uda mu się pokonać Klątwę, wyzwolić mieszkańców Wyspy Słońca, a co najważniejsze – zapobiec wojnie. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek uda nam się osiągnąć wszystkie te trzy cele.

Jedynym dowodem, że wszystko tak bardzo się zmieniło, była krwawa plama na podłodze, powstała w miejscu, gdzie książę niemal się wykrwawił.

Spojrzałam na księgi porozrzucane na mahoniowym stole, kartki pokryte zapiskami i wszystko to, co wtedy budziło we mnie niepokój. Może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby udało mu się odczytać Mowę Mroku przed balem.

Keres i Draven od razu skierowali się w stronę obitych skórą tomów. Dagan przez chwilę spoglądał na ciało leżące w progu. Powoli, bardzo powoli, uniósł wzrok i skierował go na mnie. Wyglądał jak ktoś, kto chciałby coś powiedzieć, a ja byłam kimś, kto nie miał zamiaru słuchać. Odwróciłam się na pięcie, wchodząc do komnaty sypialnej.

Uderzył mnie cytrusowy zapach, zmieszany z ciężką wonią palonego tytoniu. Cała komnata, zmierzwiona pościel na łóżku, zasłony, nawet dywan – wszystko pachniało Ardenem. Nie czułam niczego innego, zapomniałam nawet o odorze rozkładających się ciał. Świat zawirował od nadmiaru wrażeń, mój nos swędział, a moje ciało zaprotestowało, nie chcąc odbierać tak wielu bodźców.

Możliwe, że Keres jednak nie pomyliła się aż tak bardzo.

Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Uśmiechnęłam się lekko, dostrzegając niedbale rozrzucony strój, który przywdziewałam na każdy z treningów z Nevanem. Zamknęłam za sobą drzwi, ignorując zaciekawione spojrzenia Keres. W kilku szybkich ruchach pozbyłam się szat podarowanych mi przez Dravena. Co prawda byłam za nie wdzięczna, ale nie mogłam znieść myśli, że towarzyszyły swoim właścicielom podczas śmierci.

Dotyk znajomego materiału na skórze miał w sobie coś magicznego, uspokajającego. Dodającego pewności. Ciężar brązowej, skórzanej peleryny, spoczywającej na ramionach sprawiał, iż czułam się mocniej przykotwiczona do podłoża, a może nawet do całej otaczającej mnie rzeczywistości.

Już miałam wrócić do głównego pomieszczenia, gdy ujrzałam miskę. Porcelanową, różową miskę, wypełnioną krystalicznie czystą wodą.

Nigdy nie sądziłam, że tak bardzo ucieszę się na widok tak podstawowej, codziennej rzeczy. Drżącymi dłońmi oplotłam naczynko, a moment, w którym chłodna ciecz zalała moje usta, był jednym z najpiękniejszych momentów w całym życiu. Wzięłam kilka łyków, gotowa wypić wszystko, aż do dna, gdy coś mnie tknęło. Z wielkim trudem odsunęłam miskę od ust, a jeszcze więcej wysiłku kosztowało mnie przemierzenie pomieszczenia i ustawienie naczynka na biurku Ardena, tuż przed trójką osób, całkowicie skupioną na notatkach sporządzonych przez księcia.

– W życiu nie widziałem niczego piękniejszego – wymamrotał Draven, spoglądając na Keres, łapczywie spijająca kolejne łyki z miski. Jego zielone oczy lśniły, przypominając intensywną barwę lasu po od dawna wyczekiwanym deszczu.

Kiedy on także się napił, podał naczynie Daganowi. Król złapał je niedbale i nie biorąc ani jednego łyka, od razu wyciągnął dłoń w moją stronę. Uniosłam ręce, aby zaprotestować, powiedzieć coś o sprawiedliwości i równym podziale, ale nie powiedziałam nic. Zamilkłam, gdy usłyszałam słowa, wypływające z ust Dagana.

– Nie wiedziałaś, że udało mu się to wszystko rozszyfrować?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro