Rozdział 50

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓓𝓪𝓰𝓪𝓷

– Zbierzcie wszystko, co nadaje się do jedzenia i picia – rozkazałem. – Potem zaczekaj na zewnątrz – rzuciłem w stronę Dravena, przystając na początku zakrwawionych schodów. Keres nawet się nie obejrzała, całkowicie skupiona na wydanym jej rozkazie. Zawsze tak działała. Zapominała o otaczającym ją świecie, skoncentrowana tylko i wyłącznie na celu. Wiedziałem, że kiedy opuszczę Zewnętrzny Pałac, ona już będzie w drodze do Zatoki Kości.

Nie czekałem na odpowiedź mężczyzny. Odwróciłem się, aby obserwować, jak Luna przyklękała nad ciałem kogoś, kto chyba był dla niej ważny. Szeptała coś, a ja wcale nie zamierzałem podsłuchiwać. To była jej sprawa, nijak niezwiązana ze mną.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że żałowałem zabicia tego elfa. Widziałem w jej spojrzeniu, że chciała, abym okazał się lepszy. Abym żałował. Ale to była jedna z tych rzeczy, których nie mogłem jej dać.

Wszystko w nim wskazywało na to, iż był wojownikiem. Strój, potężne, przygotowane do walki ciało, arsenał broni u pasa. Zapewne już od dzieciństwa szkolony był do walki i przygotowywany do wizji śmierci, zupełnie tak, jak ja. Zbyt rzadko się o tym mówi – nikt nie stanie się dobrym wojownikiem, dopóki nie pogodzi się z faktem, że któregoś dnia przyjdzie mu umrzeć za ideę, dla której w całości się poświęci.

Nowością przy tych rozważaniach był dla mnie fakt, iż na powrót musiałem się zmierzyć ze swoją własną śmiertelnością. Poczucie bezpieczeństwa, towarzyszące mi przez ostatnie kilka stuleci, okazało się niebywale zgubne.

Kobieta, dla której biło moje zatrute serce, wyprostowała się, ale nic na jej twarzy nie zdradzało, jak bardzo musiała cierpieć. Chwilami miałem wrażenie, jakby wszystkie te uczucia, z którymi walczyła, przedostawały się do mojego ciała i atakowały moją duszę.

Szła szybko, pewnie, niemal dumnie. W jej dłoni lśnił sztylet, należący do zmarłego. Nie spojrzała nawet na ciało rozszarpanego Księżycowego, będące jasnym potwierdzeniem wszystkich moich domysłów. Na mnie też nie spojrzała. Spoglądała prosto przed siebie, a jej oczy lśniły blaskiem gwiazd. Kiedy przechodziła tuż obok mnie, prawie uderzając we mnie swoim ramieniem, poczułem, jak powietrze wokół niej gęstniało i wibrowało.

Doskonale znałem to wewnętrzne drżenie, które musiało jej teraz towarzyszyć. Powoli, aby pozostać w tyle, szedłem za nią. Obserwowałem jak kolejne srebrne macki, utkane z lśniących drobinek, niewielkich gwiazd skradzionych z nieba, oplatały jej ciało, tańczyły pomiędzy włosami. Niemal oślepiały swoim blaskiem.

Wystarczyło jedno moje spojrzenie na magię, jaką emanowała, aby Mrok rozjuszył się do granic możliwości. Wylewał się z mojego wnętrza, domagając się spotkania z blaskiem Luny. Powstrzymywałem go, obserwując i czekając na to, co miało się wydarzyć.

Z łatwością i swobodą, charakterystyczną tylko dla mieszkańców danego miejsca, przemieszczała się pomiędzy korytarzami i pomieszczeniami. Kilkukrotnie zatrzymywała się, otwierając jakieś meble, grzebiąc w paleniskach i krzywiąc swoje piękne oblicze w jawnym niezadowoleniu. Gdy obracała się bokiem, umożliwiając mi ujrzenie jej twarzy, dostrzegałem także srebrne, a może przezroczyste, jakby wykute z diamentu, kły wysuwające się spomiędzy jej pełnych warg. Zastanawiałem się, czy w ogóle je zauważała. Wyglądała, jakby w całości pochłonęły ją emocje, od których przy każdym jej kroku drżała posadzka.

Skręciła w kolejny, szeroki korytarz, wyłożony zakrwawionym marmurem i trupami. Po kilku krokach zatrzymała się, wpatrując się w drzwi wyrwane z zawiasów. Po jej obliczu przebiegły emocje, zbyt odległe i nieuchwytne, bym mógł, lub w ogóle chciał, je rozpoznać. Z lekkim tylko zawahaniem przekroczyła próg pomieszczenia. Pozostałem na miejscu, wsłuchując się w hałasy, które dobiegały zza ściany, ale nie zaglądałem.

Nie wiem, jak długo to trwało. Wyczułem, że Draven i Keres opuścili mury pałacu. Czekałem. Byłem tam dla niej.

Po długich chwilach, wypełnionych ciszą i niepokojem, z komnaty wyłoniła się jej lśniąca twarz.

Na Matkę. Jej oczy były niczym dwa ogromne Księżyce, oślepiające blaskiem. Srebrne macki unosiły się wokół niej, kąsając powietrze niczym wściekłe węże.

Była piękna. Najpiękniejsza.

I nie moja.

W stabilnej, pewnej dłoni, trzymała coś, co mogło być fragmentem roztrzaskanego mebla. Drewno płonęło nieśmiałym ogniem.

Miałem wrażenie, jakby w jednej chwili Luna była w kilku miejscach jednocześnie. W jednym momencie podpalała bogaty arras zdobiący ścianę, w następnej jej dłoń kierowała płomienie ku ciężkim zasłonom, witających go z otwartymi ramionami, a jeszcze w innej wrzucała płonące drewienko pomiędzy gnijące ciała.

Przystanęła kilka kroków ode mnie, obserwując swoje dzieło. Płomienie lizały coraz to większą powierzchnię, a do moich płuc wdzierał się odór palonego mięsa. Najgorszy smród świata.

Kiwnęła głową, nie kryjąc zadowolenia i obróciła się, aby spojrzeć prosto w moje oczy. W tamtej chwili ujrzałem czystą złość, zabójczą nienawiść, żywy gniew. Nieposkromioną potęgę, ukrywaną cały ten czas gdzieś głęboko pod płaszczem strachu i niepewności. Wypełzała na zewnątrz, ukazywała swe szpony, gotowa rozerwać świat na strzępy.

Uśmiechnąłem się, a ona drgnęła, widząc ten grymas. Nie spodobał jej się. A potem powoli, bardzo, bardzo powoli, odwzajemniła gest, ale nie było w tym nic przyjaznego. Nie była to oznaka sympatii ani radości. Jej uśmiech był rycerską rękawicą, rzuconym wyzwaniem.

Ruszyła przed siebie, prowadząc nas prosto do wyjścia. Główne wrota otworzyły się przed nami i zaledwie jedno uderzenie serca później za nami rozległ się huk walącego się stropu, zapewne jednego z tych, które zbudowane zostały z drewna. W tym jednym dźwięku zawarta była cała, niezbyt już długa, przyszłość Zewnętrznego Pałacu.

Zostawiliśmy za sobą cmentarzysko, które Luna przemieniła w płonący stos.

– Niech pochłonie ich Ciemność – wyszeptał Draven, gdy zatrzymałem się tuż przy jego boku.

– I Światło – dodała zachrypniętym głosem Luna.

– I Światło – zawtórowałem, sam nie wiedząc dlaczego. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro