Rozdział 57

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓛𝓾𝓷𝓪

Przewróciłam się na drugi bok, próbując zmusić sen, by wpuścił mnie w swoje ramiona, lecz nic nie zapowiadało, iż miałoby się to rychło wydarzyć. Droga nad Jezioro Matki prowadziła nas niemal tym samym szlakiem, którym niegdyś podróżowaliśmy do Oazy, a ja miałam wrażenie, jakby tamte wydarzenia miały miejsce co najmniej kilka stuleci temu. Zatrzymaliśmy się wśród koron drzew, na utkanym z lin posłaniu, prawie takim samym, jak wtedy. 

Ignorowałam uczucie strachu, rosnące w moim sercu, gdy tylko myślałam o tym, jak wiele kosztowała Dagana wspinaczka po drzewach. Starał się to ukryć, lecz dostrzegałam to w każdym zawahaniu, drżeniu rąk czy w każdym ruchu, który powinien być szybszy i pewniejszy. Cierpiał, a rany wciąż znaczyły jego ciało. 

Wiedziałam, że powinnam się przespać, aby mieć siłę wyruszyć w Święte Góry, a jednak od dłuższego czasu jedynym, co robiłam, było powstrzymywanie krzyku, płaczu i szukanie wygodnej pozycji.

Pod osłoną nocy, dotarło do mnie wszystko to, co uczyniłam. Zrozumiałam, że wszystkie zmasakrowane ciała, których nie dało się nawet zidentyfikować, były moją winą.

Krew może i nie splamiła moich rąk, ale za to zalała całą duszę, barwiąc ją już na zawsze.

Fakt, iż tuż po popełnieniu tamtej zbrodni poczułam się potężna, napawał mnie strachem tak ogromnym, że niemal przewyższał kumulująca się we mnie nienawiść do samej siebie. Czułam się jak potwór zasługujący na stryczek za wszystkie zbrodnie, których się dopuścił. Nie miało dla mnie nawet znaczenia, że uczyniłam to, broniąc siebie i Dagana. Nic nie mogło usprawiedliwić tego, jak wiele osób zabiłam.

Przy każdym uderzającym we mnie wspomnieniu, przedstawiającą krwawą miazgę, jaką po sobie zostawiłam, moje ciało pokrywała kolejna warstwa lepkiego, zimnego potu. Przecież pod tymi złotymi, przerażającymi maskami były żywe, rozumne istoty – takie same jak ja. Różniliśmy się jedynie tym, komu wierzyliśmy i czyje rozkazy tańczyły między naszymi myślami.

Powoli wzięłam głęboki oddech, po raz chyba setny przewracając się na drugi bok, przodem do leżącego po drugiej stronie posłania mężczyzny.

– Przestań.

Drgnęłam, zaskoczona słowem, które dotarło do mnie przez gęstą ciemność. Nie byłam pewna, czy była ona naturalnym wytworem nocy, czy może osłoną przed światem, utkaną przez Dagana.

– Wybacz – wyszeptałam, próbując zabrzmieć tak, jakbym wcale nie płakała od dłuższego czasu. – Sądziłam, że zasnąłeś.

– Rzucasz się tak bardzo, że nawet martwy by się obudził.

Zasznurowałam usta, wiedząc, że w innej sytuacji uznałabym ten tani tekst za całkiem zabawny. Tymczasem zmuszona byłam do powstrzymywania szlochu, świadoma, iż mężczyzna obok od razu by go usłyszał.

– Prosiłem, żebyś przestała – powiedział, po chwili przepełnionej ciszą i mrokiem, podczas której nawet nie drgnęłam.

– Przecież nic nie robię – zawarczałam, zadowolona z odległości między nami, będącą wynikiem wybuchu mojej złości i nienawiści podczas wędrówki pomiędzy koronami drzew.

– Nie kłam. – Konstrukcja pod moimi plecami zadrżała, zdradzając mi, iż Dagan wykonał gwałtowny ruch, którego nie mogłam dostrzec. Towarzyszył temu cichy syk, przepełniony bólem. Przypomniał mi o wszystkich ranach na ciele króla, o których on sam nie wspomniał ani jednym słowem. – Doskonale wiem, co robisz. Nie zaprowadzi cię to nigdzie indziej niż prosto ku wrotom szaleństwa.

– Taki jesteś mądry? – zasyczałam zirytowana, zaplatając dłonie na piersiach. – Co takiego niby twoim zdaniem robię?

– Wmawiasz sobie, że jesteś potworem – powiedział szeptem, znajdując się zdecydowanie bliżej niż przed chwilą. Byłam niemal pewna, że czułam jego ciepły oddech na twarzy. – Ciągle powtarzasz sobie, że się nienawidzisz. Wypominasz sobie wszystkie swoje zbrodnie, przekonana, że nie zasługujesz na to, aby twoje stopy dłużej stąpały po tej ziemi. Żałujesz, że nie możesz cofnąć czasu, wierząc, że wtedy zrobiłabyś wszystko inaczej, lepiej. Myślisz o trupach, zaścielających miejsca, w których się pojawiłaś. Raz za razem w twojej głowie od nowa odgrywa się krwawy spektakl, z tobą w roli głównej.

Całe zirytowanie uleciało, gdy usłyszałam te słowa, jednak nic nie wpłynęło na jego miejsce. Zostałam tylko ja, pusta powłoka, pozbawiona uczuć.

– Wcale sobie tego nie wmawiam – szeptałam tak cicho, iż nie byłam pewna, czy moja wypowiedź dotarła do króla. – Wiem, że nim jestem. Wiem, że jestem potworem.

– Nie, nie jesteś.

– Skąd możesz to wiedzieć? Widziałeś, co zrobiłam.

Dagan głośno westchnął, a po moim plecach przebiegł dreszcz przerażenia. Obawiałam się tego, co miałam zaraz usłyszeć. Nienawidziłam siebie. Bałam się, że jeśli Dagan potwierdzi moje obawy, oskarży mnie o bycie złą osobą, to nagle stanie się to jeszcze bardziej realne. Nie wiedziałam, czy będę umieć żyć z taką świadomością.

– Gdybyś była potworem – mówił, ważąc każde słowo – nie zastanawiałabyś się teraz nad tym, tylko smacznie spała. Wiem też, że gdybyś była potworem, ja też bym już dawno nie żył, chociaż muszę przyznać, że chyba bym to zrozumiał. Przecież zasłużyłem.

– Ale... – zaczęłam, szukając słowa. – Ale ja ich zabiłam.

– Wiem.

– Więc jak mogę mieć na swoich rękach elfią krew i jednocześnie nie być potworem?

– Zrobiłaś to, co musiałaś zrobić. Broniłaś się. Gdyby oni przeżyli, ty już dawno gryzłabyś ziemię i proszę, nie mów, że to byłoby lepsze. Nie mogę się z tym zgodzić.

Przez kilka, trwających całą wieczność, chwil analizowałam to, co właśnie powiedział.

– Nie prawda.

– Co takiego? – Mogłabym przysiąc, że w głosie Dagana wybrzmiało lekkie, łaskoczące zaskoczenie.

– Nie broniłam siebie, a ciebie.

– Owszem, ale gdybyś tego nie zrobiła, to ja bym ich zabił. Tak czy siak, by umarli.

Zacisnęłam dłonie na przedramionach i podciągnęłam nogi, zwijając się w kłębek. Chciałam zniknąć, stopić się w jedność z mrokiem nocy i już nigdy nie musieć go opuszczać. Gdzieś w oddali powietrze przecięło uderzanie skrzydeł i przez jedną chwilę zastanowiłam się, czy był to zwyczajny ptak, czy może Mutant.

– Wolałabyś, abym to ja ich zabił, prawda?

– Tak – wyszeptałam, czując jak kolejne, ciepłe łzy pojawiają się pod moimi powiekami.

– Bo wtedy mogłabyś nienawidzić mnie, a nie siebie?

– Tak – powtórzyłam, wycierając dłonią nos.

– Żałujesz, że to zrobiłaś, bo przeraża cię śmierć, którą zadałaś, czy może boli cię to tak bardzo, bo byli Słonecznymi? – Wciągnęłam powietrze, słysząc zadane pytanie. Doskonale wiedziałam, do czego zmierzał. Przed moimi oczami pojawiło się wspomnienie rozszarpanego gardła, głowy ledwo trzymającej się tułowia odzianego w szaty Księżycowej Armii.

– Zabiłam jednego z twoich.

– Owszem.

– Zmasakrowałam jego ciało.

– Widziałem.

Przerażały mnie te krótkie, zdawkowe odpowiedzi. Każde wypowiedziane przez Dagana słowo było szybkie i ostre niczym wystrzelona do celu strzała.

– Nienawidzisz mnie za to? – zapytałam, zaciskając dłonie tak mocno, iż pomimo kilku warstw odzienia poczułam, jak paznokcie wbiły się w moje ciało.

– Nie.

– Dlaczego?

– Zrobiłaś to, co musiałaś. Wybór był dosyć prosty: życie jego lub twoje.

Nie wiedziałam, co miałabym odpowiedzieć. Pociągnęłam nosem, odwracając twarz ku niebu, którego nie byłam w stanie zobaczyć. Przez gęsty mrok nie dostrzegałam nawet karmazynowej połaci.

– Luno... – Dagan odezwał się po dłuższej chwili, kiedy sądziłam już, że rozmowa dobiegła końca. – Żyjemy w okrutnym świecie i na pewno w bardzo okrutnych czasach. Mam nadzieję, że kiedyś się to zmieni, ale teraz śmierć jest na porządku dziennym. Czasem dyktowana jest samoobroną, czasem intrygami, innym razem jest to sposób do osiągnięcia władzy lub szacunku. Czasem przynosi ulgę, gdy kierowana jest żądzą zemsty. Nie będę kłamał, mówiąc, że nigdy nie wykorzystywałem jej jako narzędzia. Mimo to nie uważam się za potwora, ciebie tym bardziej. Stałabyś się nim, gdyby zabijanie zaczęło przynosić ci przyjemność. Gdybyś zabijała dla samego zabijania, nie mając w tym żadnego celu. A ja wiem, że nie byłabyś do tego zdolna. Masz w sobie dobroć, która promienieje z twoich oczu. Czasem mam wrażenie, że jest ona w stanie rozjaśnić cały mrok i zło we mnie.

Pustka we mnie powoli, z każdą literą wypływającą z jego ust, znikała, rozpływała się. Jej miejsce zajmowało coś ciepłego, miękkiego, rozgrzewającego mnie od środka. Wierzchami dłoni starłam resztki łez, ślizgające się po wilgotnych policzkach.

Chciałam mu podziękować, powiedzieć, jak wiele te słowa dla mnie znaczyły, ale bałam się, że cokolwiek bym wymyśliła, nie byłoby odpowiednie. Wyciągnęłam dłoń w jego stronę, sunąc nią po prowizorycznym posłaniu, całkowicie świadoma, iż Dagan znajdował się zbyt daleko, abym mogła go dotknąć. Wiedziałam też, że odległość ta pojawiła się tam na moje własne życzenie. Dlatego drgnęłam, zaskoczona, gdy natrafiłam palcami na szorstką, pokrytą bliznami i ranami skórę.

Jedna z jego dłoni tam była, ta względnie zdrowa, nieowinięta strzępami odzienia, mającymi imitować opatrunek. Gotowa w każdej chwili przynieść mi otuchę. Istota we mnie na chwilę znieruchomiała, by po chwili zamruczeć gdzieś w środku mojego wnętrza. Delikatnie wplotłam swoje palce pomiędzy jego, uważając na wciąż gojące się opuszki. Gdy tylko to uczyniłam, jego dłoń się zamknęła, witając mnie w ciepłym, kojącym uścisku. Palce muskały moją skórę, w pieszczocie tak delikatnej, iż niemal niewyczuwalnej.

– Skąd wiedziałeś?

– Co takiego?

– Skąd wiedziałeś, o czym myślałam?

– Też tam byłem. Też straciłem zbyt wiele dni i nocy na rozmyślaniu o tym, jak bardzo nienawidzę samego siebie za wszystko, co robiłem – szeptał, a jego słowa były zimne niczym mroźny, górski poryw wiatru. – Przeżył to każdy, kto zmuszony był do zabijania. Nie każdy powrócił stamtąd taki sam, niektórzy wracali odmienieni, złamani. Nie pozwolę, aby spotkało to także i ciebie.

Na potwierdzenie jego słów szorstka dłoń mocno zacisnęła się na moich palcach, zupełnie jakby Dagan powstrzymywał mnie przed upadkiem w ziejącą przepaść.

༺•°✮°•༻

Odór gnijącego mięsa dotarł do gardła, powodując kolejny napływ mdłości. Czarne skały wokół nieruchomej toni Jeziora Matki wciąż zasłane były stosami trupów, jednak teraz stanowiły one jedynie rozkładającą się masę. Spomiędzy gnijącego mięsa wystawały jasne, połamane kości. Dostrzegłam kilka dziwnych, powykrzywianych istot, których pyski zanurzone były w lśniących wnętrznościach zmarłych, a które uciekły, gdy tylko zauważyły naszą obecność. Wcale nie chciałam zastanawiać się nad tym, dlaczego w tym miejscu nawet Mutanty zdawały się przerażone, wyczulone na każdy, nawet najmniejszy ruch.

Wiedziałam już, dlaczego obudziłam się pomiędzy martwymi elfami. Pomimo zaawansowanego rozkładu dokładnie widziałam uderzające podobieństwo z ranami, które odniósł oddział Słonecznych kilka dni temu.

Ile mogło być tu ciał? Czterdzieści? Pięćdziesiąt? Sto?

Nie wiedziałam, a teraz, gdy trupy były już tylko cuchnącą breją, nie sposób było ich przeliczyć. Może to nawet i lepiej – wolałam nie znać ogromu zła, które uczyniłam.

Dagan stał kilka kroków dalej, uważnie mnie obserwując, ale nie mówił ani słowa. W milczeniu spoglądał na każdą z łez, które płynęły po mojej twarzy, gdy pozwalałam, aby ten makabryczny widok na zawsze wyrył się w mojej pamięci, bym już nigdy nie zapomniała, co mnie tu spotkało, ale też, do czego byłam zdolna.

Ale mimo to wszystko, w jakiś wypaczony sposób, byłam z siebie dumna. Dziwnym ciepłem napawała mnie myśl, co potrafiłam. Nie byłam jeszcze pewna, co to oznaczało ani czy powinnam polubić się z tym uczuciem. Nie wiedziałam jeszcze, dokąd mnie zaprowadzi i kogo ze mnie uczyni. 

– Przepraszam – wyszeptałam, a wiatr porwał to słowo i owinął je wokół zmarłych. Wiedziałam przecież, że nic to nie znaczyło, nic nie zmieniło i nie miało żadnej wartości, ale poległe tu elfy i ludzie zasługiwali, chociaż na to, aby to usłyszeć. Miałam nadzieję, że wiatr dotrze także do ich dusz, którym da trochę ukojenia. Odetchnęłam głęboko, przełknęłam gulę stresu zgromadzoną w gardle i spojrzałam na mężczyznę, którego wzrok wwiercał się w sam środek mojego jestestwa. Mięśnie jego ciała pracowały, jakby w każdej chwili powstrzymywał się przed podejściem do mnie.

– Kontynuujmy. – Kiwnęłam głową, dając mu do zrozumienia, że sobie radzę, chociaż nie byłam pewna, czy faktycznie tak było.

Dagan drgnął, jakby zaskoczyło go brzmienie mojego głosu. Jakby słowo, które umknęło spomiędzy moich warg, było nieproszonym, nieoczekiwanym gościem.

Ruszyłam w stronę brzegu, uważnie stawiając każdy krok pomiędzy trupami. Zatrzymałam się tuż przed krwawą tonią, czekając, aż Dagan stanie u mojego boku. Lekki, ledwo zauważalny, grymas wpływał na jego twarz przy każdym ruchu i każdym kroku. 

– Zanim tam wejdę...

– Wejdziemy. – Dobitnie podkreślił końcówkę wypowiedzianego przez siebie słowa. Spieraliśmy się o to całą drogę i jak dotąd żadne z nas nie ustąpiło.

Wzięłam głęboki oddech, czując powolne ruchy, wybudzającej się istoty w moim wnętrzu. Ona także wyczuwała to dziwne, mroczne coś, co wisiało w powietrzu i oplatało wilgotną od potu skórę.

– Zanim tam wejdziemy – wymamrotałam, poddając się – chcę poznać prawdę. Całą prawdę, nie jej urywki, nieprzeinaczone fragmenty.

Odwróciłam się, by spojrzeć w czarne oczy, skierowane ku mnie. Nie wiedziałam, dokąd zaprowadzi mnie ten trop, co znajdę w jeziorze i kogo tam spotkam, ale co najważniejsze – nie wiedziałam, czy kiedykolwiek stamtąd wyjdę. Jeśli kobieta, którą spotkałam po śmierci faktycznie była Ithil i znała sposób na złamanie Klątwy... Jeśli tym sposobem naprawdę była moja śmierć, to podejrzewałam, że właśnie przeżywałam ostatnie chwile swojego nędznego życia.

– Twierdzisz, że nigdy nie chciałeś mojej śmierci, a jednak twoje działania do niej doprowadziły. Opowiedz mi wszystko. Od początku.

Przez jego twarz przemknął cień, kilka emocji, zbyt gwałtownych, aby nawet on zdołał je zakamuflować. Coś drgnęło na jego szczęce, jakiś mięsień, który nie potrafił zachować spokoju. Dagan wyciągnął zdrową dłoń ku jednej z moich zaciśniętych pięści. Cofnęłam się, nie pozwalając na dotyk. Nie mogłabym go znieść, nie teraz.

Król westchnął, po czym zaczął mówić.

Drżącym od emocji głosem opowiadał o spotkaniach z Eleanor i moim ojcem, o drobiazgowo ułożonym planie, który miał raz na zawsze przełamać Klątwę i pozwolić mieszkańcom Wyspy Słońca na normalne życie. Mówił o swoim bezbrzeżnym zdziwieniu, gdy uciekłam z domu, pomimo że według planu nie powinnam jeszcze wtedy wiedzieć o miejscu, w którym była Eleanor. Gdy dotarł do coraz to większych wątpliwości, które zaczęły się w nim rodzić za każdym razem, kiedy jego oczy spoczywały na mnie, czułam, jak w moim sercu pojawiała się niewielka, acz bolesna rysa. Szybko zmieniła się w ogromną wyrwę, niemal rozszarpującą mnie na pół, gdy mówił o kłótniach z Kręgiem, wątpliwościach i poczuciu zdrady.

– Zostaliśmy zaatakowani – pod koniec swojej wypowiedzi szeptał, jakby brakło mu już sił – ktoś ranił mnie zatrutym ostrzem, odbierając mi dostęp do Mroku. Widziałem, jak moje królestwo trawił ogień, a mimo to odwróciłem się do niego tyłem, aby ruszyć na ratunek kobiecie, która miała zginąć przeze mnie. Byłem gotów zrobić wszystko... Kiedy widziałem, jak Eleanor wbija sztylet w twoje ciało, wiedząc, że nie mogę nic zrobić, aby to powstrzymać, poczułem, że... że tak naprawdę byłem gotów oddać Vanowi całe to cholerne królestwo, byleby tylko cię oszczędził. Byłem gotowy oddać wszystko. Bo przecież właśnie na tym zawsze mu zależało. Nigdy nie chodziło o Klątwę. Ona miała być tylko pretekstem, sposobem, aby pokazać wszystkim, że to właśnie on zasługuje na tron, nie ja. Jednocześnie miałem wrażenie, że zdradzam wszystkich swoich bliskich, że zdradzam samą Noc, której obiecywałem wierność, ale najbardziej przerażał mnie fakt, że zdradziłem ciebie. W lochach zastanawiałem się nad oddaniem korony... – Drżący oddech wemknął się pomiędzy jego słowa. – Wizja roztrzaskania sobie głowy o skalną ścianę była dużo piękniejsza, niż perspektywa życia w świecie, w którym ciebie już nie ma. Od setek lat nikogo nie pokochałem, a kiedy w końcu to się stało wszystkie moje wybory i czyny nie dość, że sprawiły, że stałem się złym władcą, to jeszcze doprowadziły do śmierci tej osoby. Nie wiem, co sprawiło, że mimo wszystko wciąż tu jesteś, wciąż oddychasz, chociaż nie tymi samymi płucami... Nie wiem, czym zasłużyłem na to, że twoje oczy patrzą teraz w moje, ale jestem za to wdzięczny tak bardzo, że...

Urwał, unosząc wzrok ku szkarłatnemu niebu. Widziałam, że z tym walczył, a mimo to kilka zabarwionych na czarno łez popłynęło po jego policzku. Zatrzymały się na srebrnej bliźnie, by wznowić swoją podróż wzdłuż niej. Jego grdyka drżała, niemal tak samo mocno, jak całe moje ciało. Wokół mnie unosiły się srebrne iskierki, tańczyły na wietrze, muskały skórę króla. Wszystko we mnie rozpadało się na małe kawałeczki, ale...

Ale coś, co zagnieździło się w mojej krwi, obietnica złożona Mgle, wciąż domagała się zemsty, zupełnie jakby żadne ze słów Dagana nie miało najmniejszego znaczenia. W mojej głowie pojawiały się krwawe sceny. Wciąż nieustannie pragnęłam śmierci mężczyzny, a może to Mgła jej pragnęła, który zawładnął całym moim sercem, gdy wyznał, że mnie kocha. A może zawładnął nim dużo, dużo wcześniej, w momencie, gdy po raz pierwszy nasze spojrzenia się spotkały.

Byłam niemal pewna, że gdyby uczucie, które wydawało mi się, że do niego żywiłam, było szczere i prawdziwe, pragnienie zemsty uleciałoby ze mnie niczym przestraszony ptak. Tymczasem ono wciąż wbijało swoje karmazynowe kły w moje ciało. Nienawidziłam go niemal tak mocno, że rozrywało to moją duszę. Nie miało to najmniejszego sensu, ale... nienawiść była tym, co wygrywało walkę wewnątrz mnie.

A przecież ta miłość, która szalała w moim sercu...

Nie zdołałam skończyć myśli, gdy Mgła zatańczyła w moim umyśle, gdy odgoniła wszystko to, co chciałam powiedzieć, co chciałam mu wyznać.

– Dziękuję – wyszeptałam tylko, głosem chwiejnym i niepewnym niczym zmęczony tancerz. Zacisnęłam pięści i wbiłam paznokcie w skórę, szukając ukojenia wewnętrznego cierpienia w bólu cielesnym.

W jego oczach zaszła zmiana, gdy wypowiedziałam to słowo, jakby coś z nich zniknęło. Bezpowrotnie. Przez kilka uderzeń serca po prostu staliśmy, milcząc i pozwalając, aby jego mrok i mój blask mieszały się ze sobą. Nie dotykały się jednak, jakby wiedziały, że gdy to zrobią, oddalenie się od siebie będzie zbyt trudne.

– A więc chodźmy – powiedziałam w końcu, odwracając się w stronę tafli jeziora. W jej ciemnym, nieruchomym obliczu odbijały się zabójcze, białe szczyty Świętych Gór. Niewyraźnie majaczyły, jakby w oddali, i nawet śnieg, pokrywający czarne skały wysoko ponad horyzontem, wydał się zabarwiony czerwienią. Czarne szramy przecinały białą pokrywę, upodabniając góry do oblicza Dagana, ubranego w pajęczynę ciemnych żył, przebijających przez jasną skórę.

– Tak, chodźmy.

Karmazynowa toń tylko przy pierwszym moim kroku pozostała nieruchoma. Dopiero kolejny ruch wprawił ją w lekkie drgania, malując na tafli rozpływające się okręgi, z każdą chwilą coraz to większe. Powoli parłam naprzód, czując, jakbym wkraczała w coś, co było żywą istotą. Mogłabym przysiąc, że krew wypełniająca jezioro oplatała się wokół moich nóg, witając mnie chłodnym, bolesnym uściskiem, a zarazem w przyjemnej, delikatniej pieszczocie.

– Luno... – Odwróciłam się i spostrzegłam, że Dagan, pomimo iż znajdował się zaraz za mną, nie mógł zanurzyć się w toń. Coś go odpychało, nie pozwalało wejść. Tafla krwi wokół niego pozostawała niewzruszona, nieruchoma niczym skały wokół nas, pnące się ku niebu w swojej wiecznej wspinaczce.

Wyciągnęłam ku mężczyźnie dłoń, a gdy jego palce dotknęły mojej skóry, poczułam, iż coś w świcie uległo diametralnej zmianie. Łaskoczące uczucie przemknęło po mojej skórze, dotarło aż do niego, by zagłębić się w jego duszy. Dno pod moimi stopami zadrżało, szkarłatna toń wzburzyła się, zawibrowała wokół jego ciała, którego ruchy utworzyły kilka niewielkich zmarszczek.

Dagan zanurzył się głębiej.

Został wpuszczony.

Cały czas, trzymając silną dłoń króla, parłam powoli na przód. Wzięłam głęboki oddech, wyraźnie widząc, iż kolejny krok zaprowadzi mnie pod powierzchnię. Zamknęłam oczy, czując, jak palce Dagana mocniej zacisnęły się na mojej dłoni, dodając mi odwagi.

Wszystko wokół przysłoniła gęsta krew. Wpływała do mojego nosa, uszu, nawet do moich ust, mimo iż zaciskałam je z całych sił. Pojawiała się w płucach, w każdym możliwym miejscu wewnątrz mojego ciała. Uczucie to było przerażająco znajome, niemal bolesne, a jednak niosło ukojenie.

Fale owijały się wokół mnie, ciągnąc w dół. Były przewodnikami, wskazywały nam drogę. Prowadziły coraz to głębiej i głębiej.

Prowadziły ku Przeznaczeniu.

Witaj, fillsa dahlua.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro