Rozdział 6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓛𝓾𝓷𝓪

Obudził mnie nienaturalnie głośny odgłos szybkich, niespokojnych kroków, tętent nieustannie poganianych końskich kopyt, uderzających o zmarzniętą ziemię, przyśpieszony oddech, w którym moje uszy dosłyszały nawet ciche, charczące oznaki zmęczenia. Uniosłam, zaskakująco lekkie, powieki, pozwalając jaskrawemu Słońcu porazić moje oczy. Świat zdawał się być zbyt jasny, zbyt głośny i zbyt... bezbolesny.

Rozejrzałam się zmrużonymi oczyma, próbując dostrzec osoby odpowiedzialne za nieprzerwany jazgot. W zasięgu mojego zamglonego wzroku nie dostrzegłam żadnego ruchu, niczego, co wyróżniałoby się na tle oślepiającej bieli śniegu. A jednak słyszałam, że ktoś się zbliżał. Odgłosy kroków nadciągały z dwóch różnych kierunków.

Ignorując szok, wywołany pobudką, spróbowałam podnieść się na skostniałych od zimna ramionach. Zamrugałam zaskoczona, gdy nie poczułam żadnego, najmniejszego okruchu bólu, jeszcze wczoraj rozsadzającego każdy fragment mojego ciała.

Wiatr przyniósł ze sobą mróz, wbijający nieśmiałe igiełki chłodu w moją całkowicie odsłoniętą skórę. Każdy włosek poruszył się, próbując jakkolwiek ogrzać moje nagie ciało, pokryte grubą warstwą świeżego śniegu. Odetchnęłam z ulgą, widząc, że biała pierzyna zatuszowała ślady moich bosych stóp.

Chwila.

Nagie ciało?

Może ostatnie dni przysłaniała szkarłatna kurtyna bólu i rozpaczy, ale jednak mimo wszystko byłam pewna, że wciąż miałam na sobie te nieszczęsne, całkowicie przesiąknięte posoką, niegdyś białe jedwabie, które przyodziałam z myślą o... nim. Zaskakujące, jak wiele zmieniło się w ciągu tak krótkich, ulotnych chwil. Jeszcze nie tak dawno moje życie wypełnione było monotonnymi dniami. Jakiekolwiek zmiany w mojej rzeczywistości trwały tygodniami, jeśli nie miesiącami lub latami. A teraz czułam, jakbym miała już nigdy nie być tamtą osobą.

Jedynie przez sekundę zastanawiałam się, jakim cudem udało mi się nie zamarznąć, nie przemienić się w martwy sopel lodu, będąc zdaną na pastwę tak okropnego mrozu. Potem rozejrzałam się, w poszukiwaniu zniszczonego odzienia, które mogłoby chociaż trochę odgrodzić mnie od panującego w lesie zimna. Uznałam, że całkiem prawdopodobnym może być fakt, iż, kierowana bólem, pozbyłam się tkaniny nieustannie drażniącej rany, pokrywające całą powierzchnię mojej skóry. Skóry, która wydawała się całkowicie... zdrowa. Jakby podczas nocy zniknęły ogromne, wciąż otwierające się rany.

Obróciłam się, a moja dłoń natknęła się na coś chłodnego, nieprzyjemnie lepkiego i miękkiego.

W tamtej chwili wolałabym, aby mój wzrok pozostał zamglony, jednak on niespodziewanie wyostrzył się, pozwalając mi ujrzeć coś, co już na zawsze pozostało w mojej pamięci. Nigdy nie powinnam była ujrzeć tego, czego dotykała moja drżąca ręka. Nikt nigdy nie powinien być skazany na taki widok, nawet najokropniejsza osoba na świecie.

Na zakrwawionym śniegu, tuż obok mnie, leżało martwe, zmasakrowane ciało. Niemal całe pokryte było ropnymi, głębokimi ranami, jakby ktoś żywcem obdzierał je ze skóry. Na głowie zachowały się jedynie nieliczne, długie, pokryte zakrzepłą krwią włosy. Niemożliwe było dostrzeżenie ich pierwotnego koloru. Kończyny dziewczyny wygięte były pod dziwnymi, nienaturalnymi kątami, a jej kości z pewnością nie mogły pozostać całe. Klatka piersiowa zapadła się, jakby wnętrzności trupa wypełniała jedynie pustka. Z wykrzywionej w bolesnym grymasie twarzy ziały dwa puste oczodoły, będące niczym dwa permanentnie uśpione wulkany.

Włożyłam wiele wysiłku w powstrzymanie krzyku, pragnącego wydobyć się z wnętrza mojej krtani. Zagryzłam zaciśniętą pięść, czym prędzej odskakując od przerażającej nieboszczki.

Jakim cudem się tu znalazła? Czy to możliwe, że to ja zrobiłam jej krzywdę? Nie, na pewno nie. Chyba. W końcu już drugi raz obudziłam się otoczona śmiercią i to w jej najbardziej przyziemnej, namacalnej i przerażającej formie.

Odór siarki i rozkładającego się mięsa uderzył we mnie ze zwielokrotnioną siłą, jakby próbując nadrobić zaległe sekundy, podczas których nic nie czułam. Nie potrafiłam, a może nawet nie chciałam, powstrzymać gorzkich wymiocin, wędrujących w górę mojego przełyku. Z moich ust wypłynął sam kwas, bowiem mój żołądek od dawna wypełniony był jedynie pustką i bólem. Zwymiotowałam prosto na swoje dłonie.

W tamtym momencie mój wzrok padł na szczupłe palce nieboszczki. Miała na sobie pierścień rodowy, ten sam, który podarowała mi Tari podczas naszego pożegnania, zapewne z myślą, iż uda mi się przehandlować go na jedzenie lub informacje. Ja jednak pilnie go strzegłam, wiedząc, że to moja jedyna i ostatnia pamiątka po życiu w Dzielnicy Słońca. Założyłam go wtedy w komnacie, czekając na Dagana.

Miałam wtedy też na sobie jedwabną suknię, dokładnie tą samą, której zakrwawione strzępki oplatały nieruchome ciało kobiety.

Kobiety, w której rozpoznałam siebie.

Patrzyłam na moje własne, martwe ciało.

Mój oddech stawał się coraz płytszy, w płucach rozgościł się ogień, a w umyśle wątpliwości. Pierwszym, bezwarunkowym odruchem była ucieczka. Po prostu rzuciłam się przed siebie, pragnąc czym prędzej oddalić się od... samej siebie. Jednak z każdym kolejnym pośpiesznym krokiem pojawiały się nowe pytania i myśli.

Czym byłam, skoro moje nieruchome, pokiereszowane ciało pozostało daleko za mną, porzucone na wieczną samotność w gęstwinie lasu? Pierwsza myśl, podpowiedziana mi przez umysł, dotyczyła niemal transparentnych zjaw, występujących w historiach opowiadanych szeptem po zapadnięciu zmroku. Ale czy gdybym była duchem, możliwe byłoby odczuwanie panującego dookoła mrozu? Czy stopy, utkane jedynie z duszy, zostawiałyby wyraźne ślady w bieli śniegu?

Czy właściwe było pozbawienie się możliwości powrotu do dawnej powłoki? Nie miałam pojęcia czy było to w jakikolwiek sposób możliwe, ale im dalej byłam, tym mniej rozsądna wydawała mi się moja emocjonalna decyzja o ucieczce.

W moich trzewiach zagościły także gorzkie wyrzuty sumienia, raz za razem wypominające mi okropność pozostawienia ciała bliskiej osoby na pastwę dzikiego lasu i Księżycowych Elfów, a co dopiero samej siebie.

Wciąż jednak słyszałam męskie głosy, nieubłaganie zbliżające się w moim kierunku. Nieustannie były na moim tropie, nieważne, w którą stronę prowadziły mnie zmarznięte stopy.

Zaklęłam, gdy następny, wypełniony ogromem wątpliwości krok, natrafił na przeszkodę. Straciłam równowagę, uderzając w cuchnące ciało, pokryte cienką warstwą świeżego puchu. Odór gnijącego mięsa powitał mnie czule, niczym starego przyjaciela. Czym prędzej podniosłam się z zamiarem kontynuowania szaleńczej, zapewne skazanej na porażkę, ucieczki, ale jednak jakaś pozostałość mojego umysłu wciąż pozostała opanowana i rozsądna.

Kilka razy zwymiotowałam, kolejny raz podrażniając pusty już żołądek, zanim udało mi się oswobodzić martwego elfa z jego odzienia. W duchu dziękowałam Słońcu za niegdyś białą opończę ozdobioną herbem Edanii, która zapobiegła przemoknięciu wszystkich warstw jego odzienia. Wełniana koszula przyjemnie oddzielała mnie od panującego w lesie mrozu, a spodnie i buty, pomimo iż o wiele rozmiarów za duże, zdecydowanie ułatwiały pokonywanie kolejnych kilometrów. Wyszeptałam przeprosiny w stronę martwego mężczyzny, po czym rzuciłam się dalej, z zatrwożeniem uświadamiając sobie, że głosy były bliżej niż jeszcze kilka chwil temu.

Nie powinnam była się zatrzymywać, ale ile zdołałabym przeżyć całkowicie naga, zanim moje nowe ciało zamieniłoby się w niebieskawy sopel lodu?

Zdążyłam jeszcze przeskoczyć nad niewielkim strumykiem, krzywiąc się, gdy uświadomiłam sobie, że to, co wypełniało jego brzegi, niewiele wspólnego miało z wodą, zanim zza drzew, które minęłam niewiele więcej niż sekundę temu, wyłonił się postawny mężczyzna. Odziany był w ciemne szaty Księżycowego Królestwa. Jego ciemne rękawice zdobiła krew, a na brązowym zaroście dostrzegałam srebrzysty szron, jakby od wielu dni człowiek ten nie zaznał ciepła.

Rozglądał się czujnie i chyba jedynie cud sprawił, iż mnie nie dostrzegł. Ukryłam się za najbliższymi drzewami, otoczonymi nagimi zaroślami.

Skupione spojrzenie skierował w stronę śladów pozostawionych przez moje stopy, prowadzących prosto w stronę mojej kryjówki. Niemal zaśmiałam się z własnej głupoty, uświadomiwszy sobie, że cała ta ucieczka skazana była na porażkę od samego początku. Nie wiedziałam, na co liczyłam, sądząc, że uda mi się uciec przed samym Księżycowym Królem. A potem, tuż nad swoją głową, dojrzałam złamaną gałąź, opierającą się o sąsiednie drzewo. Gdyby udało mi się na nią dostać, mogłabym przemknąć, chociaż te kilka metrów dalej, nie pozostawiając za sobą żadnych śladów. Albo w ogóle w dalszą drogę wyruszyć w koronach drzew. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam? Może jakimś cudownym zbiegiem wydarzeń to wystarczyłoby, aby zgubić pościg. Mężczyzna z jakiegoś powodu zatrzymał się, ale jego wzrok skupiony był na naruszonym przeze mnie śniegu. Gdyby tylko coś odwróciło jego uwagę...

– Tu coś jest! – Spomiędzy pokrytych śniegiem zarośli dobiegł męski głos.

– Tak – odpowiedział mężczyzna. – Widziałem. Ciało elfa.

– Niemal nagie ciało – odparła niewidoczna dla mnie postać. – Jakby całkiem niedawno ktoś go rozebrał. I najwyraźniej sprawiło to temu komuś całkiem sporo trudności.

– Nic dziwnego. Kupa mięśni. – Człowiek odwrócił się i powolnym krokiem ruszył w stronę swojego towarzysza.

Wiedziałam, że to musiał jakiś cholerny łut szczęścia, a ja zamierzałam z niego skorzystać. Wspięłam się na drzewo, przeklinając w duszy, gdy za duże buty ześlizgiwały się z oszronionej kory, raniąc plątające się w nich bose stopy. Przebiegłam po gałęzi, a gdy byłam już gotowa wskoczyć na następne drzewo, usłyszałam męski głos. Zadał pytanie, mrożące krew w moich żyłach.

– Słyszałeś?

W pośpiechu zsunęłam się po pniu, mając nadzieję, iż niewielka zaspa, uformowana tuż obok drzewa, wystarczy jako kryjówka. Niemal położyłam się w śniegu, zanurzając się w nim aż po nos, i z zapartym tchem obserwowałam przez niewielką szczelinę, pomiędzy uginającą się gałęzią a śnieżną czapą, jak spomiędzy drzew wyłaniali się kolejni mężczyźni. Każdy następny wydawał się coraz to bardziej uzbrojony.

Serce w mojej piersi zdawało się oszaleć, pragnęło wyrwać się z mojej klatki, uciekać, aż nadszedł moment, w którym zamarło. Był to ten sam moment, kiedy spomiędzy ośnieżonych sosen wyłonił się mężczyzna, którego widok wypełnił mnie całym stadem sprzecznych emocji. Obietnica złożona Mgle rozszalała się w mojej krwi, pragnąć, bym jej dopełniła. Zagryzłam wargi tak mocno, iż poczułam na języku charakterystyczny, metaliczny smak.

Czarne włosy miał w nieładzie, pokryte brudem i krwią. Spod niegdyś nieskazitelnej, opalonej skóry, przebijały czarne żyły, dokładnie tak jak wtedy, gdy niczego nieświadoma ratowałam go przed trucizną. Niemal żałowałam, że mu wtedy pomogłam.

Jego ciemne odzienie było całe brudne, wygniecione, a miejscami potargane. Pod zmęczonymi, przekrwionymi oczami, wypełnionymi czarnymi tęczówkami, w których nawet pomimo dzielącej nas odległości, nie dostrzegałam ani grama hipnotyzującego granatu, widniały ciemnofioletowe sińce, jakby od wielu nocy nie zaznał kojących ramion snu.

Nie wyglądał, jak ten czuły mężczyzna, który rankiem tulił mnie do swojej gorącej piersi, odganiając moje koszmary. Nie wyglądał nawet jak król. Raczej jak szaleniec.

Czułam napływające do oczu łzy.

Tuż za nim kroczył Draven, dzierżący w dłoni pokryty posoką miecz. Uważnie rozglądał się na każdą stronę. On również nie wyglądał najlepiej. Cała jego potężna sylwetka zdawała się poruszać zbyt wolno, jakby naprawdę bardzo mocno potrzebował odpoczynku. Na jego wykrzywionej w grymasie twarzy widziałam coś, czego zupełnie nie spodziewałam się tam dostrzec – zrezygnowanie.

Dopiero wtedy odkryłam, że dokładnie to samo uczucie wymalowane było na obliczu samego króla.

Ruchy Dagana były szybkie, nerwowe. Powietrze dookoła jego ciała zdawało się przybierać ciemniejszą barwę, odcinającą się od bieli otaczającego nas zimowego krajobrazu.

Wyglądał jak nagi, nieokiełznany żywioł.

– Trop się urywa – zawyrokował brodaty mężczyzna, gdy dotarli do miejsca, w którym wspięłam się na gałąź. Byli tak niebezpiecznie blisko, iż obawiałam się, że elfie uszy Dagana wyłapią nerwowe uderzenia mojego serca.

– Tak, zauważyliśmy – odparł Draven, rozglądając się dookoła. – Może powinniśmy wrócić do miejsca, gdzie trop się rozwidla?

– Nie.

Niski, zachrypnięty głos Dagana stracił swoją ciepłą barwę, która niegdyś koiła moje zszargane nerwy. Pozostał jedynie chłód i coś, co docierało do mojej duszy. Czułam, jak każda wypowiedziana przez niego litera odgrywała koncert w moim wnętrzu.

Im dłużej na niego patrzyłam, tym szybciej krew krążyła w moich żyłach. Czułam promieniujące z naczyń krwionośnych ciepło, rozlewające się po moim ciele, gdy mój umysł raz za razem przywoływał krwawe sceny zemsty – te same, które stworzyłam, gdy brnęłam przez Mgłę nad Jezioro. Powoli, kropla za kroplą, moje wnętrze wypełniało się pragnieniem zemsty. Chciałam, aby Dagan cierpiał.

Żeby ktoś odebrał mu wszystko.

Szkoda, że w tej chwili tym kimś nie mogłam być ja. Nie miałam nawet żadnej broni.

Draven zmrużył oczy, wpatrując się w Dagana. Machnął dłonią, co musiało być jakimś sygnałem, bowiem towarzyszący im mężczyźni zaczęli przetrząsać pobliskie otoczenie.

– Nie wydaje mi się, aby była gdzieś w pobliżu – zaczął dowódca księżycowych wojsk, wpatrując się w swojego króla. – Uważam, że...

– Nie pytałem, co uważasz – warknął Dagan, z niebezpiecznym zawzięciem wpatrując się w punkt zatrważająco blisko mnie. Jakby czuł, że gdzieś tam byłam. – Macie ją znaleźć. – Słowom, opuszczającym jego usta, towarzyszył zimny pot, oblepiający moje ciało. Powietrze gęstniało, a ja już wiedziałam, że miało to związek z mocą, którą dysponował.

Z przerażeniem obserwowałam, jak Dagan stawiał pierwszy krok w moim kierunku, a jego spojrzenie ślizgało się po śniegu. Skuliłam się, rezygnując z podglądania. Nie mogłam ryzykować, że ciekawość sprawi, iż zostanę zauważona.

Przez ułamek sekundy rozważałam ucieczkę, ale wiedziałam przecież, że nie miałabym żadnych szans. Na własne oczy widziałam, jak szybko potrafił się poruszać.

Nie mogłam też dłużej udawać przed samą sobą, że nie słyszę końskich kopyt, zbliżających się z przeciwnej strony.

Byłam otoczona. To już był mój koniec.

Wstrzymywałam oddech, skupiając się na odgłosie trzeszczącego śniegu. Z każdą sekundą Dagan był coraz bliżej. Niemal słyszałam krew płynącą w jego żyłach. Ciężkie powietrze lepiło się do mojej skóry.

Zamknęłam oczy, modląc się do Słońca, aby jeszcze ten jeden, ostatni raz, uchroniło mnie przed tym potworem, dla którego biło moje nieposłuszne serce.

Ziemia zadrżała. Tętent końskich kopyt rozbrzmiał tuż obok mojego ucha. W moją twarz uderzył wzburzony śnieg. Nie odważyłam się unieść powiek, wiedząc, iż to, co nadejdzie, będzie już definitywnie moim końcem. Żadna, nawet najmniejsza cząstka mnie, nie miała już nadziei, iż Księżycowi pozwolą mi żyć.

– Daganie – rozległ się niski, obcy mi głos. – Chyba się zapominasz.

Zapadła kilkusekundowa cisza, aż po brzegi wypełniona napięciem. Emocje pełzały po mojej skórze niczym węże, paraliżując całe ciało.

– Ardenie. – Żadnego powitania, ciepłych słów, ale też żadnych rozkazów. Tylko imię, a ton, jakim wypowiedział je Księżycowy Król, podszyty był namacalną, chłodną odrazą i gorzką rezerwą.

Zmusiłam swoje powieki do pracy. Tuż obok mojego skulonego w śniegu ciała zatrzymała się kara klacz. Ze zdobionego, z pewnością wartego fortunę, siodła zwisał szeroki pas materiału, oznaczony herbem tak dobrze mi znanym, a jednak tak przerażającym. Ten sam symbol zdobił białą opończę jeźdźca, który z zaciętą miną wpatrywał się w Dagana.

Nieco dalej, w pełnym szacunku odstępie, zatrzymywali się kolejni jeźdźcy. Wszyscy odziani w szaty Słonecznych. Na ich plecach dostrzegałam kołczany, wypełnione złotymi strzałami, a ich dłonie spoczywały na łukach. Widziałam, że w każdej chwili gotowi byli do ataku. Ich mięśnie drgały, a z twarzy nie ustępowało całkowite skupienie.

Sama nie wiedziałam, czy powinnam się cieszyć na ten widok, czy może jednak uciekać prosto w ramiona Dagana. Na razie jednak niezdolna byłam do wykonania jakiegokolwiek ruchu. W moich żyłach płynął czysty, niczym nieskażony strach.

– Musiałeś zauważyć, że przekroczyłeś granicę. To już nie jest twoje terytorium. – Jeździec mówił niezwykle spokojnie, ale nawet ja wyczuwałam stanowczość każdego słowa. Zeskoczył z konia, lądując tuż obok moich podkulonych nóg.

– Twoje też nie. To ziemia niczyja. – Słyszałam kolejne kroki, najwyraźniej Dagan wcale nie zamierzał okazywać żadnej uległości.

– Owszem – mężczyzna obok mnie przytaknął, ani na moment nie spuszczając wzroku z Księżycowego Króla. – Ale żaden z moich ostatnio wysłanych patroli nie powrócił, a twoja obecność tutaj każe mi myśleć, iż masz z tym coś wspólnego. Nie chcę wtrącać się w nie swoje sprawy, ale nie wydaje mi się, aby to była dla ciebie odpowiednia chwila na konfrontacje.

Gdy tylko Arden wypowiedział te słowa, łucznicy za jego plecami, w kilku zgrabnych ruchach, naciągnęli cięciwy, gotowi w każdej chwili naszpikować Dagana i jego poddanych strzałami.

Tylko przez ułamek sekundy pomyślałam, że wcale bym tego nie chciała. Potem, zgorszona własną słabością, musiałam przekonać samą siebie, iż myśl ta pojawiła się tylko dlatego, że chciałabym sama, własnoręcznie, zemścić się na Daganie za wszystkie krzywdy, które mi wyrządził.

– Nie chcemy problemów – wtrącił się Draven. – Szukamy kogoś.

Blondyn obok mnie zmarszczył brwi, wpatrując się złowrogo w swoich rozmówców.

– Kogo?

– Nie twoja sprawa.

– Zbiega.

Odpowiedzi Dagana i Dravena wybrzmiały niemal jednocześnie. Bardzo chciałabym okłamać samą siebie, wmówić sobie, że słowo zbieg wcale nie pozostawiło w mojej duszy kwaśnego posmaku. Właśnie tym dla nich byłam. Zbiegiem. Nikim istotnym, jedynie kimś, kto nie powinien był przeżyć.

Przełknęłam gorzkie łzy, wpatrując się w twarz Ardena. Jego oblicze było dumne i nieprzeniknione, a ja zastanawiałam się, czy kiedy już wiedział, kim byłam, zdecyduje się wydać mnie prosto w ręce moich oprawców.

Nagle zrozumiałam, jak bardzo samotną istotą się stałam.

Żałowałam, że się obudziłam. Wolałabym zostać w tamtym ciele, już na zawsze spać pod ośnieżonym drzewem.

Mężczyzna rozglądnął się ostentacyjnie, powoli prześlizgnął wzrokiem po mojej twarzy, aż w końcu obrócił się wokół własnej osi, unosząc dłonie w górę w teatralnym geście.

– Tutaj nikogo nie ma – powiedział w końcu, na powrót stając twarzą w twarz z Księżycowymi.

– Mimo wszystko chcielibyśmy przeszukać ten teren – odparł Dagan, a ja z przerażeniem odnotowałam, że dostrzegłam czubek jego buta. Jeszcze jeden krok, a moja obecność przestałaby być tajemnicą.

Arden najwyraźniej też to zauważył, bowiem on także wykonał kolejny krok, wymuszając w Daganie cofnięcie się. W powietrzu rozbrzmiało ciche, zwierzęce warknięcie. Widziałam ciemne, niemal transparentne macki, unoszące się w przestrzeni dookoła nas.

Tylko czyste zło mogło władać tak potężną, mroczną magią. Dagan był czystym złem.

– Nie mogę się na to zgodzić – syknął mój wybawiciel. Uniósł dłoń, a kolejni, uzbrojeni aż po zęby wojownicy, wyłonili się zza drzew. Ci już nie dosiadali koni. Stali twardo na ziemi, w dłoniach dzierżąc ciężkie, gotowe skrócić każde napotkane życie, miecze.

Ciekawa byłam, jak wiele osób czaiło się dookoła. Czy aż tylu zbrojnych potrzebnych było do pokonania Dagana? Po moich plecach przebiegły ciarki, gdy uświadomiłam sobie, jaka potęga towarzyszyła mi na każdym kroku. Przebywałam z nim sam na sam, wśród dzikich lasów, całkowicie nieświadoma zagrożenia, jakie stanowił. Próbowałam go zabić.

– Ardenie, ukrywasz coś?

Jasnowłosy przekrzywił lekko głowę, co było jedyną odpowiedzią na zadane przez Dagana pytanie. Jeden z łuczników, widząc ten ruch, wypuścił strzałę. Przeszyła powietrze, a jedyną dla mnie oznaką, że dosięgnęła celu, było głośne przekleństwo, wymamrotane przez obcy, męski głos.

– Czyli tak – skwitował Dagan.

Do moich uszu dotarł cichy odgłos stali, wysuwanej ze skórzanej pochwy. Byłam pewna, że zaraz dookoła mnie rozpęta się piekło.

Zanurzyłam się głębiej w śniegu, gdy jedna z macek utkanych z mroku i najczarniejszych koszmarów, niemal otarła się o moją twarz. Nie byłam tego pewna, ale podejrzewałam, że wtedy Dagan od razu odkryłby moją obecność.

– Zawsze miałem cię za mądrego. Najwyraźniej się myliłem. – Głos Ardena wypełniony był rozbawieniem, a jednak jakimś cudem wyczułam delikatny strach, wspinający się wzdłuż jego kręgosłupa. Był obstawiony kilkudziesięcioma zbrojnymi, a mimo to obawiał się konfrontacji z Księżycowym Królem?

– Daganie... – zaczął Draven, ale już po chwili zamilkł. Wyobrażałam sobie, że Dagan uciszył go jednym ruchem dłoni. Zapewne tak właśnie było.

Gdzieś w oddali odezwała się sowa, a dźwięk ten, pomimo iż całkowicie naturalny, przeszył mnie jeszcze większym strachem.

– Masz rację – powiedział Dagan, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu. – To nie jest najlepszy czas na konfrontację. Jestem ciekawy, skąd o tym wiesz?

– Słyszałem, że drzewa mają oczy. I uszy.

– Wrócę, jeśli nie znajdę tego, czego szukam. – Dagan wycofał się. Nasłuchiwałam jego oddalających się kroków, a coś w moim sercu zapragnęło za nim pobiec.

– Radziłbym najpierw posprzątać ten bałagan – odparł Arden, ale już nikt nie udzielił odpowiedzi na jego uszczypliwy komentarz.

Bałam się ruszyć, jakkolwiek zdradzić swoją obecność. Nie widziałam, co się działo, nie wiedziałam, czy Księżycowi oddalili się już wystarczająco daleko. Dlatego wciąż pozostawałam nieruchomo, próbując uspokoić rozedrgany oddech. Całe moje ciało drżało, jakby dopiero teraz dotarł do niego wszędobylski mróz.

Arden także się nie ruszał, czujnie obserwując wszystko to, co działo się za mną. Dopiero po kilku dłuższych chwilach odetchnął głęboko, kierując swoje błękitne oczy na mnie. Wyraźnie dostrzegałam w nich pytanie, którego jednak nie zadał. Zamiast tego przykucnął tuż obok, cały czas utrzymując dystans. Jakby obawiał się, że jakikolwiek gwałtowniejszy ruch lub głośniejszy odgłos mógłby mnie wystraszyć.

– Jestem Arden – szepnął. Przez krótką chwilę zapewne czekał, aż także się przedstawię, ale nawet nie wiedziałam, co miałabym powiedzieć. Musiałam wymyślić jakieś wiarygodne wytłumaczenie, kim byłam, co tam robiłam, dlaczego ścigał mnie sam Księżycowy Król, a moje ramiona okrywała poplamiona krwią opończa Strażnika Słońca. Jeśli zawiódł go brak odpowiedzi, nie dał tego po sobie poznać.

– Zabierzemy cię z tego mrozu, dobrze? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro