Rozdział IV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tarkowska nie spodziewała się, że jej upierdliwy kolega posiadał tak lotny umysł. Zaproponował użycie mapy satelitarnej i po dwóch godzinach wytypowali kilka potencjalnych kryjówek porywacza. Po raz drugi zdziwiła się, gdy nie zanegował jej intuicji, porwał z biurka kluczyki i w środku nocy zbiegł schodami na parking.

Samochód prowadził z wprawą kierowcy rajdowego i mknął objazdówką, zgrabnie lawirując między nielicznymi pojazdami. Zjechali w boczną drogę, która wiła się przez pustkowia między polami fasolki. Gdyby chcieli pozostać niezauważeni, musieliby zaparkować dwa kilometry dalej i biec, więc zgodnie porzucili tę myśl. Artur wyłączył światła i zaparkował przed bramą lunaparku, który bardziej przypominał upiorny skansen.

– Czy to panele fotowoltaiczne? – zapytała Tarkowska. Wskazała ręką na moduły ustawione na stelażach. – Mówiłeś, że lunapark nie działa od dwudziestu, a solary wyglądają na nowe.

– Dziwne. – Artur potarł podbródek i zapatrzył się na park rozrywki. Dopiero po chwili spojrzał na Tarkowską, która świdrowała go wzrokiem.

– Nie usykamy nakazu – stwierdziła.

– Nie.

– Naczelnik nie oddzwania.

– No, nie.

– Trochę ciemno.

– Trochę

Zmierzyła Artura wzrokiem, jakby widziała go po raz pierwszy. Uśmiechnęła się i wysiadła z samochodu.

Brama wjazdowa okazała się zamknięta, ale kilkadziesiąt metrów dalej znaleźli dziurę w płocie, przez którą bez problemu się przecisnęli. Przemknęli między zabudowaniami na ugiętych nogach, trzymając się jak najbliżej atrakcji turystycznych. Ciemność działała na ich korzyść, chowając przygarbione sylwetki policjantów w swoich objęciach.

Tarkowska przykucnęła i pochyliła się ku ziemi, wskazując dłonią ślady opon prowadzące do starego namiotu magika. Poruszali się bezszelestnie, ostrożnie stawiając stopy na piaszczystym podłożu. Artur rozsunął ciężki, gumowy materiał, a ich oczom ukazała się zwyżka. Wytarty napis pogotowia energetycznego widniał na pordzewiałej burcie pojazdu.

– Identyko – wyszeptał policjant z satysfakcją.

Metaliczny szczęk rozległ się w oddali.

Dźwięk przesuwanej dźwigni poniósł się echem po okolicy.

Obydwoje zastygli w bezruchu. Rozejrzeli się, próbując przebić wzrokiem panującą ciemność.

Skrzypienie.

Trzask.

Jęk pordzewiałych zębatek ocierających się o siebie, rozbudził wesołe miasteczko. Szum maszyn i silników słyszeli nawet od strony kolejki górskiej. Karuzela z konikami pozbawionymi głów kręciła się w koło i jazgotała, jakby każdy ruch wywoływał cierpienie. Majestatyczne sylwetki łabędzi o wygiętych szyjach mknęły przez ciemność. Unosiły się w górę i dół. Płynęły w mroku, oświetlane nikłym blaskiem księżyca.

Śmiech szaleńca rozbrzmiał z jednego ze straganów. Ciemna sylwetka poruszała się na boki i machała do nich. Dreszcze pełzające po plecach Tarkowskiej, dotarły aż do karku i pobudziły ją do działania. Sięgnęła po broń i wysunęła ją przed siebie, gotowa by jej użyć. Artur złapał ją za ramię i wyszeptał:

– To tylko klaun.

Policjantka odetchnęła i powoli opuściła pistolet ku ziemi, ale nie luzowała uchwytu.

Wesołe miasteczko ożyło.

Kolorowe światła na karuzelach, straganach i kolejkach rozbłysły w jednej chwili. Ogromny reflektor zaświecił im prosto w twarz i oślepił tak mocno, że odruchowo zasłonili się rękami.

– Dywers...

Nie dokończyła. Usłyszała szelest i poczuła uderzenie w potylicę.

Kolorowe światła zatańczyły jej przed oczami, gdy upadała w objęcia ciemności.

-ˋˏ ༻༺ ˎˊ-

Dudniło jej w uszach. Ból z tyłu głowy pomagał polcjantce wybudzić się z otępienia.

Nie otwierać oczu – napomniała się w myślach. – Zlokalizować napastnika.

W powietrzu unosił się zapach kurzu, wymieszany ze stęchlizną. Jakby odpoczywała na plaży, zwiedzała kopalnię piasku albo leżała na brudnej ulicy, na którą opadały pierwsze krople rzęsistego deszczu.

Coś ciepłego spływało jej po karku.

Krew.

Spróbowała poruszyć rękami, ale okazały się odrętwiałe i wygięte do tyłu pod nienaturalnym kątem. Nagła fala bólu przeszyła jej ramiona, kiedy tylko napięła mięśnie i nieznacznie się poruszyła. Klęczała na czymś metalowym, a cały ciężar ciała naciągał jej ręce i wyrywał z barków. Skrępowano Tarkowskiej nadgarstki czymś szorstkim, najpewniej sznurem.

Lunapark skrzypiał, jakby budził ją ze snu, ale poza szumem silników karuzeli, nie słyszała nic. Powoli otworzyła oczy, które wydawały się dwa razy cięższe niż zazwyczaj. Oślepiona światłem lamp dojrzała zarys sylwetki i po chwili rozpoznała Artura, którego głowa opadała bezwładnie na pierś. Ktoś go przywiązał metalowymi łańcuchami do kolorowego koła fortuny, ustawionego w głębi obszernego pomieszczenia. Na wszystkich ścianach widniały karykaturalne malowidła i maski potworów z najgorszych dziecięcych koszmarów. Tylko jedna ściana za jej plecami wyróżniała się wyglądem. Idealnie gładka i lśniąca powierzchnia, przypominała taflę czarnego lustra.

Dom strachów.

Tarkowska próbowała zachować trzeźwość umysłu, tak jak ją uczyli na szkoleniach, ale panika przejęła nad nią władzę. Krew płynęła przez ciało, niczym rwąca rzeka i napędzała serce do katorżniczej pracy.

Z całych sił zacisnęła zęby, starając się nie krzyknąć, gdy ujrzała, gdzie ją przywiązano. Klęczała na platformie pokrytej czarną folią, nad metalowym pojemnikiem, wypełnionym pyłem. Gumowy wąż chował się w suchym, grafitowym betonie i wił po posadzce aż do beczki ustawionej obok. Drogocenne sekundy mijały, a jej umysł powoli wchodził na wyższe obroty.

Agregat prądotwórczy szumiał złowieszczo, lecz po chwili do tej makabrycznej melodii dołączył dźwięk pompy i silników. Ogromny pojemnik poruszył się ociężale. Obracał niczym karuzela i kiwał góra dół, jak kolejka górka, obsypując metalowe ściany cementem. Beczka zabulgotała, jakby tonęła i wydawała z siebie ostatnie porcje powietrza. Wąż zasyczał. Wypluł z siebie wodę, która powoli wsiąkała w cement, tworząc z niego czarną breję.

Nie skończę jako posąg!

Szarpnęła rękami i zawyła, gdy ból poraził jej ramiona. Z trudem dźwignęła się z kolan i odciążyła obolałe barki, chociaż każdy ruch generował falę cierpienia. Potarła o siebie nadgarstki. Poczuła, że sznur się luzuje, więc przyspieszyła. Kręciła dłońmi i zaciskała zęby, gdy więzy podrażniały jej skórę. Nawet spływająca po palcach krew nie sprawiła, że się zatrzymała, ponieważ wyczuła wyślizgującą się z więzów dłoń.

Usłyszała grzechotanie.

Metaliczny dźwięk rozbrzmiał kilka razy w powolnym, ale miarowym rytmie i zamilkł.

Spanikowana spojrzała w kierunku wejścia, ale w świetle reflektorów dostrzegła tylko niewyraźny kształt. Wyższy i szerszy od przeciętnego mężczyzny, z dziwnym grzebieniem sterczącym z głowy niczym pióra koguta✮. Tarkowska próbowała przekonać sama siebie, że to złudzenie, wymysł jej skołowanego umysłu, albo ogromny przedmiot zniekształcony przez łzy napływające jej do oczu. Niestety to, co majaczyło jej przed oczami, idealnie pokrywało się z opisem dziewczynki, który przeczytał jej Sobiewski.

Przekręciła nadgarstek, nie zważając na piekący ból w miejscach, gdzie sznur rozdarł skórę. Wyswobodziła dłoń, wyszarpnęła drugą i skoczyła z platformy. Jej odrętwiałe ciało nie wytrzymało siły upadku. Poturlała się po piachu z jękiem. Krew zaszumiała jej w głowie, a fala potwornego bólu otumaniła. Tarkowska wiedziała, że tkwi na skraju omdlenia. Dudnienie ziemi i brzdęk pobudził ją do działania. Kątem oka ujrzała ogromny kształt i głośne sapnięcie połączone ze zwierzęcym pomrukiem. Przeturlała się na bok, gdy coś ciężkiego uderzyło w miejsce, w którym leżała sekundę wcześniej.

Napastnik wziął zamach i uniósł nad głowę gruby, metalowy przedmiot. Bezbronna kobieta instynktownie zacisnęła dłoń na piachu i sypnęła nim w kierunku głowy z kogucim grzebieniem. Nawet nie jęknął, nie zamarł, nie zatrzymał się na sekundę. Machnął metalicznym prętem na oślep, ale Tarkowska zdążyła przekoziołkować w bok i poderwać się do biegu.

Żeby dobiec do wyjścia, musiałby minąć napastnika, dlatego rzuciła się w kierunku przejścia w ścianie, które wcześniej dostrzegła. Wbiegła na kręty korytarz pogrążony w mroku. Obijała się o ściany i obszukiwała kieszenie, ale napastnik pozbawił ją wszystkich przydatnych przedmiotów. Echo ciężkich kroków odbiło się od kamiennych ścian tunelu, więc gdy ujrzała schody, od razu się na nie skierowała. Wiedziała, że bieg w głąb budynku na wyższe kondygnacje to jedna z gorszych opcji. Liczyła na uśmiech losu albo okno, z którego mogłaby wyskoczyć.

Wbiegała po trzy stopnie, aż wreszcie ujrzała drzwi. Gdyby musiała, wyważyłaby je barkiem, rozdrapała paznokciami albo wyciągnęła z zawiasów, żeby tylko uciec z tego przerażającego przejścia, ale klamka ustąpiła pod naciskiem dłoni.

Srebrzysty blask niemal w nią uderzył. Przysłoniła twarz rękami i na oślep obmacała drzwi, ale nie znalazła zamknięcia. Zamrugała kilkukrotnie i poczuła falę narastającej paniki. Pełzła po jej ciele niczym nicienie kłębiące się w jelitach. Przejmowała nad nią kontrolę. Zniewoliła nawet oddech, który zamarł w sparaliżowanych płucach kobiety.

– Labirynt luster – wyszeptała, bezwiednie wypowiadając słowa na głos.

Odgłos kroków dobiegający z korytarza, pobudził ją do szaleńczej ucieczki. Biegła z rękami wyciągniętymi przed twarzą. Wpadała w tafle luster oświetlonych jasnym blaskiem LEDów, wprawiając w drganie jej własne odbicia. Drzwi za jej plecami otworzyły się z łoskotem, ale napastnik poruszał się bezszelestnie. Tarkowska chciała skręcić w kolejny tunel, zamiast tego uderzyła w szklaną powierzchnię, która ustąpiła pod naporem jej ciała.

Lustro się przesunęło.

Znalazłam wyjście?

Sekunda triumfu uleciała w niepamięć, gdy ujrzała kolejne odbicia własnej twarzy. Powiodła wzrokiem po pomieszczeniu i spostrzegła, że w tej części labiryntu w podłodze i suficie wmontowano prowadnice, umożliwiające przesuwanie luster. Jęknęła z rozpaczą i pobiegła przed siebie, ocierając łzy, które znów spływały jej po policzkach. Lustra skrzypiały, gdy je przemieszczała, ale żadne nie ukazywało wyjścia. Obmacywała ściany przy łączeniach z ziemią w poszukiwaniu podmuchu powietrza, ale szybko zrozumiała, że jest w potrzasku.

Dziwiła się, że napastnik jej nie gonił, a po chwili dotarło do niej, że nie musiał. Wiedział, że tutaj ją dopadnie. Czekał aż się zmęczy, aż ogarnie ją panika. Uderzyła w tafle wiele razy, ale żadna się nie rozbiła. Nie mogła liczyć, na obronę odłamkiem. Broń także jej zabrał. Przesunęła kilka luster, tak by znaleźć się w środku. Osłaniały ją z czterech stron. Kucnęła i przycisnęła dłoń do twarzy, by zagłuszyć przyspieszony oddech. Spojrzała na swoje odbicie w tafli, z nadzieją, że dziewczyna patrząca na nią załzawionymi oczami podpowie, jak się uratować.

I podpowiedziała.

Ujrzała swoje wysokie czarne oficerki i przypomniała słowa swojego trenera.

Wszystko może być bronią. Ogranicza cię tylko wyobraźnia.

Rozsupłała wiązanie i zaczęła wyszarpywać długie sznurówki. Trwało to niemal wieczność, ale w końcu oswobodziła obie, skręciła je razem i naprężyła między dłońmi. Zgrzyt lustra sunącego po starej prowadnicy obwieścił nadejście napastnika.

Krok.

Grzechotanie.

Krok

Grzechotanie.

Zastygł. Szukał jej.

W uszach rozbrzmiewały słowa małej dziewczynki opisującej jego wygląd. Potwór z głową koguta, z ciałem pokrytym wężową łuską, grzechoczący w dziwny metaliczny sposób.

To tylko człowiek – napomniała się w myślach. – Tylko człowiek.

Krok.

Grzechotanie.

Krok.

Grzechotanie

Usłyszała, że przechodzi obok i zobaczyła minimalny cień padający przez prześwit między lustrami. Pchnęła skrzydło z całej siły i natrafiła na opór. Zaskoczyła go. Jęknął i odbił lustro w jej kierunku, ale zdążyła wysunąć się z kryjówki. Stał tyłem, więc instynktownie rzuciła się mu na plecy. Oplotła jego szyję sznurówkami i pociągnęła, używając całego ciężaru ciała. Charczał i sięgał do niej dłońmi. Zdołał złapać ją za kurtkę, ale nie potrafił się od niej uwolnić. Ryknął i rzucił się na plecy, uderzając Tarkowską o lustra. Raz, drugi, trzeci, aż puściła.

Wskoczyła za kolejną taflę w momencie, gdy na nią natarł. Złapał ją za rękaw kurtki i szarpnął w swoim kierunku.

Zachwiała się.

Upadała w jego ramiona. Wykorzystała impet, ugięła nogi i wymierzyła silne uderzenie w krocze. Warknął jak rozjuszony niedźwiedź i otoczył ją rękami, ale okazał się zbyt wolny.

Hak w szczękę.

Zęby zachrzęściły. Przed oczami mignęła jej ludzka twarz wykrzywiona w grymasie bólu i wściekłości.

Prosty w brzuch.

Trafiła w splot słoneczny. Zapowietrzył się i machnął ręką, ale zdążyła zrobić unik.

Sierpowy z lewej.

Krew z rozbitego nosa ochlapała lustro. Mężczyzna złapał policjantkę w żelazny uścisk, unieruchamiając ją tyłem do siebie z rękami zwisającymi wzdłuż ciała. Szarpała się, ale ramiona napastnika zaciskały się coraz mocniej. Miażdżył jej żebra i blokował przeponę, jakby chciał wydusić z niej ostatnie tchnienie. Podwinęła nogi i skuliła się do przodu. Napastnik zachwiał się, gdy ciężar jej ciała spoczął w jego ramionach, ale nie poluzował uścisku.

Tarkowska przypadkowo złapała za pęk grzechoczący przy jego biodrze. Zerwała go i przekręciła w dłoni, by znaleźć najdłuższy klucz. Unieruchomiła go między palcami i z całej siły dźgnęła mężczyznę w udo. Wrzasnął i poluzował uchwyt. Złapał ją za ramiona i rzucił w powietrze, jakby ważyła tyle co pluszowa zabawka.

Świat przemknął kobiecie przed oczami, gdy leciała niczym bezwładna kukła. Uderzyła w lustrzaną ścianę obolałym barkiem. Zawyła z bólu. Szklana powierzchnia trzasnęła. Pojawiły się na niej pęknięcia przypominające splot pajęczyny. Pociemniało policjantce przed oczami, jakby otoczyła ją czarna mgła, gęstsza od rażących świateł ledów. Mimowolnie zsunęła się po tafli i upadła na kolano.

Kątem oka spostrzegła, że napastnik ruszył w jej kierunku i zamachnął się nogą. Wiedziała, że ten kopniak połamałby jej kości. Rzuciła się do przodu i zmusiła sparaliżowane mięśnie do podcięcia nogi mordercy. Poleciał przed siebie i grzmotnął o lustro. Runął w to samo miejsce, co chwilę wcześniej Tarkowska. Szklana tafla nie wytrzymała i pękła z hukiem. Mężczyzna poleciał w przepaść. Upadł z łoskotem, a echo metalicznego dźwięku zagłuszył gardłowy jęk.

Kobieta powoli podniosła się z podłogi. Zbliżyła do krawędzi i niepewnie wyjrzała przez dziurę, jakby się spodziewała, że napastnik wyskocz z niej wbrew prawom grawitacji.

Morderca upadł z wysokości pierwszego piętra na swoją własną konstrukcję. Połowa jego ciała zanurzyła się w czarnym betonie. Ręce rozrzucone na boki zwisały bezwładnie poza krawędź metalowego pojemnika, wraz z głową odrzuconą do tyłu. Krew sączyła się z poszarpanej twarzy mężczyzny. Broczył na podłogę, tworząc wokół karmazynową mozaikę z kropli. Posoka spływała po łysej głowie, zwieńczonej absurdalnie wysokim irokezem. Jego ciałem wstrząsnęły konwulsje, usta rozchyliły się wydając ostatnie tchnienie, a oczy opadły w głąb czaszki.

Morderca umarł tak, jak zabijał.

Pokonały go lustra. 

-ˋˏ ༻༺ ˎˊ-

Przemoc rodzi przemoc...

W ostatnim podsumowującym rozdziale znajdziecie rozwinięcie tej myśli i podsumowanie historii.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro