Rozdział V

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kanarkowa tapeta odrywała się płatami od ściany, a słabe światło żarówki oświetlało wymalowane na niej koguty. Łóżko skrzypiało w miarowym rytmie wskazówki sekundnika, poruszającej się po zegarze. Skulona postać obejmowała rękami kolana i kiwała się w przód i tył. Chłopiec siedział na kremowej pościeli, miejscami naznaczonej pożółkłymi plamami. Smród amoniaku nie zwietrzał od poprzedniej nocy.

Trzask drzwi wprawił w ruch żarówkę zwisająca z sufitu. Chybotała się na boki, w przeciwieństwie do chłopca, który zamarł z przerażenia. Mimowolnie spojrzał na kalendarz wiszący na ścianie, który stanowił jedyną ozdobę ciasnego pokoju. 27 marca zakreślono czerwonym serduszkiem.

Krok

Grzechotanie

Krok

Grzechotanie

Kroki na schodach prowadzących do piwnicy ucichły. Klucze zagrzechotały po raz ostatni. Zamek przeskoczył. Drzwi otworzyły się z jękiem.

Kobieta weszła do pomieszczenia, niosąc w dłoni talerz z kawałkiem tortu, w drugiej prezentową torebkę. Zaczesała za ucho kasztanowe włosy i wyciągnęła z opakowania małą, czarną figurkę w kształcie misia. Ustawiła ją na ziemi, pod kalendarzem, obok pięciu innych

– Coraz lepiej mi wychodzą. To dla ciebie, słoneczko – odparła, stojąc przodem do ściany. Dzióbnęła ciasto widelcem i z tęsknotą spojrzała na kalendarz, na którym widniało zdjęcie małej dziewczynki.

– Jaka ona śliczna. I te cudowne kasztanowe loczki – odparła i oblizała widelczyk z kremu. – Oczy dostaliście po ojcu.

Chłopiec nie odzywał się, nie ruszał. Oddychał płytko i patrzył na przeciwległą ścianę.

– Lila obchodziłaby dziś jedenaste urodziny, ale musiałeś... musiałeś ją popchnąć – westchnęła. – Dlaczego?

Milczał. Wiedział, że musi odpowiedzieć, ale nie potrafił wydusić słowa. Próbował, nabrać powietrza, ale struny głosowe nie chciały wydać dźwięku.

– Dlaczego?

Chłopak wcisnął się w ścianę i otarł plecami o podartą tapetę. Poczuł dreszcz i niemal realny ból w bliznach, którymi co roku naznaczyła go matka. Wodził oczami za widelczykiem. Trzy małe szpikulce, sprawiające tyle cierpienia.

– Dlaczego!?

– Śmiała się ze mnie! – wykrzyknął. Zadrżał, jakby przeraził go dźwięk własnego głosu. – Chciała mi wyciąć znamię nożyczkami. Nastawiła przeciwko mnie inne dzieci. Wszyscy mnie bili, popychali! Mówiła, że jestem ohydny.

– Mówiła prawdę – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Podejdź do lustra. Sam zobacz.

Chłopiec nie potrafił się sprzeciwić. Od sześciu lat, w każdą rocznicę urodzin i zarazem śmierci siostry, odgrywali ten sam scenariusz. Zsunął bose stopy na pofalowane linoleum i podszedł do lustra zawieszonego na ścianie.

Oglądał na swoje odbicie z odrazą, jakby patrzył oczami należącymi do jego bliźniaczki. Widział chudego chłopca z białym znamieniem na czole, wyglądającym jak postrzępiona korona. Niemal słyszał jej szyderczy śmiech.

– Ba... zy... li... szek! – wołała śpiewnie. – Jesteś paskudny... ble. I to coś na głowie wygląda jak kupa bociana!

Widział oczami wyobraźni, jak siostra stoi przed lustrem i ocenia nową sukienkę. Jak zaczesuje włosy za ucho, a mama całuje ją w czoło. Jego nigdy nie całowała. Nawet w dniu urodzin, na torcie pisano tylko imię siostry. Jego nigdy się nie mieściło.

Szczęk widelca odkładanego na talerz wyrwał chłopca z zamyślenia. Powiódł wzrokiem za matką, gdy zbliżała się do niego wolnym krokiem. Stanęła tuż za nim. Czuł na sobie słodkawy zapach oddechu, gdy pochyliła się do jego ucha. Zmierzyła go spojrzeniem pełnym odrazy i nienawiści. Lila patrzyła na niego tak samo, zanim ją popchnął. Skąd mógł wiedzieć, że matka zapomniała ją zapiąć, gdy jechali wagonikiem na diabelskim młynie? Czy mógł przewidzieć, że zawiasy w drzwiach okażą się krzywe i Lila wypadnie z koła?

Matka złapała go za ramiona i ścisnęła tak, że musiał zagryźć wargi, żeby nie jęknąć. Wyszeptała:

– Urodziłeś się jako potwór, Bazyli. A potwory zasługują na cierpienie. 

-ˋˏ ༻༺ ˎˊ-

Czasem ciężko określić, kto jest potworem a kto ofiarą.

✮✮✮✮✮

W XIX-wiecznej wersji legendy przytoczonej przez Romana Zmorskiego czytamy, że bazyliszek miał zamieszkiwać piwnicę przy ulicy Krzywe Koło, która biegnącą od Rynku Starego Miasta do ulicy Nowomiejskiej. Co ciekawe, podziemia są dziś częścią kamienicy, w której mieści się siedziba Archiwum Państwowego.

W jeszcze późniejszych wersjach legendy postać Ślązaka jest zastępowana albo dzielnym krawczykiem albo dziewczynką, której na imię Magda (wykorzystałam jej imię w opowiadaniu). Niezmienne pozostaje natomiast zakończenie – pokonany własnym spojrzeniem Bazyliszek, w końcu daje spokój udręczonym mieszkańcom Warszawy.

Bazyliszka przedstawiano, według średniowiecznych bestiariuszy, jako hybrydę o ciele i głowie koguta z krogulczym dziobem drapieżnego ptaka, z naroślą w kształcie korony na łbie, ze skrzydłami nietoperza i ogonem węża w górę zadartym. Zabijał swoim oddechem, spojrzeniem żółtych, ropuszych oczu i dotykiem ogona. Syk bestii obracał ludzi w popiół i powodował szaleństwo.

Nasz bohater:

 ✮ ma jasne znamię na czole.

✮  ma skórzaną, zieloną kurtkę i irokeza na głowie :)

✮ nosi pęk grzechoczących kluczy.

✮ mieszkał w piwnicy.

✮ umiera po spotkaniu z lustrem.

Podejrzewano, że w istocie w grę mogły wchodzić jakieś trujące gazy, działające zabójczo na żywe organizmy.

Zapewne każdy z was kojarzy meduzę, która również zabijała swoim wzrokiem i zamieniała ludzi w kamień. Wykorzystałam jej historię jako uzupełnienie fabuły i zarazem zmyłkę, żebyście zbyt łatwo nie odgadli legendy, którą naprawdę się inspirowałam :)


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro