Polska, bliżej nieokreślony rynek, A.D. 1409

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jedzą piją, fajki palą. Wesołość i zniecierpliwienie obecne tylko tam gdzie ktoś za chwile ma zostać stracony. Właśnie w takiej atmosferze miał umrzeć pruski młodzieniec Gilbert Beilschmidt. Nic nie dało wypłakiwanie sobie oczu jego ukochanej, ojciec Felicji Łukasiewicz pozostawał nieugięty, oczywiście pod namową pewnego Litwina, który chciał zdobyć jej rękę. Młodziak miał umrzeć jako winny zabicia chłopa pańczyźnainego. Nie liczyło się, że widziano go gdzie indziej, że starał się zdobyć prezent dla ukochanej, chustę koloru jej oczu. Miał swa głowę oddać w sobotnie południe na placu przed kościołem. Dlatego teraz szedł w paradnym stroju, pozbawiony nadziei na ratunek chciał tylko po raz ostatni spojrzeć w oczy ukochanje.

Tłum ożywił się i rozkołysał. Podawano sobie z ust do ust, że gdyby król był obecny, byłby niewątpliwie ułaskawił młodzianka białowłosego, który, jak zapewniano, nie dopuścił się żadnej winy, zwłaszcza morderstwa niewinnego chłopa pańszczyźnianego. Litwina to jednak nie obchodziło, był on tylko przeszkodą do zdobycia zielonookiej dziewki, która w jego mniemaniu była jego własnością.

Ale wszystko ucichło, gdy dalekie okrzyki oznajmiły zbliżanie się łuczników i halebardników królewskich, między którymi szedł skazany. Jakoż wkrótce orszak pojawił się na rynku. Pochód otwierało bractwo pogrzebowe, przybrane w czarne, do ziemi sięgające opończe i takież zasłony na twarzach z powycinanymi otworami na oczy. Lud bał się tych posępnych postaci i na ich widok umilkł. Za nimi szedł oddział kuszników, złożony z doborowych Litwinów i Polaków , przybranych w łosiowe niewyprawne kubraki. Był to oddział gwardii królewskiej. Z tyłu orszaku widać było halebardy drugiego oddziału, w środku zaś, między pisarzem sądowym, który miał czytać wyrok, a księdzem Stanisławom ze Skarbimierza, niosącym krucyfiks, szedł Gilbert. Czerwone oczy z niewyobrażalnym żalem utkwił w ziemi, która powoli przesuwała się pod jego stopami.

Wszystkie oczy zwróciły się teraz na niego i ze wszystkich okien i przystawek wychyliły się niewieście postacie. Gilbert szedł przybrany w swą biały płaszcz zdobionym w czarny niczym smoła krzyż Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie- i w tym świetnym stroju wydawał się oczom tłumów jakowymś książątkiem albo pacholęciem z wielkiego domu. Ze wzrostu, z barków, widnych pod obcisłym ubraniem, z tęgich ud i szerokich piersi wydawał się być mężem całkiem dojrzałym, ale nad tą postawą męża wznosiła się głowa dziecinna prawie i twarz młoda, z pierwszym meszkiem nad ustami - i zarazem cudna - twarz królewskiego pazia z białym włosiem. Szedł krokiem powolnym ale i równym, z czołem pobladłym. Chwilami patrzył na tłum jakby nieco przez sen, chwilami wznosił oczy ku wieżom kościelnym, ku stadom kawek i ku rozkołysanym dzwonom, które wydzwaniały mu ostatnią godzinę; chwilami wreszcie odbijało mu się na twarzy jakby zdziwienie, że te dźwięki i szlochania niewieście, i cała ta uroczystość, to wszystko dla niego ale ukochanej nigdzie nie wypatrzył. Na rynku ujrzał wreszcie z daleka pomost i na nim czerwoną sylwetkę kata. Wówczas drgnął i przeżegnał się - ksiądz zaś w tejże chwili podał mu krucyfiks do pocałowania. O kilka kroków dalej padł mu pod nogi pęk chabrów rzucony przez młodą dziewczynę z ludu. Gilbert schylił się, podniósł go, a następnie uśmiechnął się do dziewczyny, która wybuchnęła głośnym płaczem. Lecz on pomyślał widocznie, że wobec tych tłumów i wobec niewiast powiewających chustkami z okien trzeba umrzeć odważnie i zostawić po sobie przynajmniej pamięć "dzielnego chłopa", więc wytężył całą odwagę i wolę, nagłym ruchem odrzucił w tył włosy, podniósł głowę jeszcze wyżej i szedł hardo, tak prawie, jak idzie zwycięzca po skończonych rycerskich gonitwach, gdy go prowadzą po nagrodę. Nie chciał wszak zawieść tej jedynej, blond włosej, ukochanej, wyczekanej, zielonookiej nimfy z jego snów. Pierwszej co spojrzała na niego jak na rycerza, a nie krzyżacką świnię. Jedynej, dla której gotów był wyrzec się swych barw i odrzucić czarny krzyż na wieki. Zrobiłby wszystko byleby spojrzała na niego z delikatnym błyskiem w oku, jak wtedy gdy razem pletli wianki, z białych stokrotek i krwistoczerwonych maków. Posuwali się jednak z wolna, gdyż tłum był przed nimi coraz większy i niechętnie ustępujący. Próżno kusznicy litewscy, idący w pierwszym szeregu, wołali co chwila: Eyk szalin! Eyk szalin! (precz z drogi!). Nie chciano się domyślać, co znaczą te słowa - i czyniło się coraz ciaśniej. Jakkolwiek ówczesne mieszczaństwo krakowskie składało się w dwóch trzecich z Niemców - jednakże naokół rozlegały się groźne klątwy przeciw Krzyżakom: "Hańba! hańba! niechby sczezły te krzyżowe wilki, jeśli dzieci gwoli im będą tu wytracać! Wstyd dla króla i Królestwa!" - Litwini, widząc opór, zdjąwszy napięte kusze z ramion, poczęli spoglądać spode łbów na lud, nie śmieli jednak szyć w gęstwę bez rozkazu. Lecz kapitan wysłał naprzód halebardników, halebardami bowiem łatwiej było torować sobie drogę i w ten sposób dotarli aż do rycerzy stojących w kwadrat koło rusztowania.

Ci rozstąpili się bez oporu. Pierwsi weszli halebardnicy, za nimi szedł Gilbert z księdzem i pisarzem. Lecz wówczas stało się to, czego się nikt nie spodziewał. Oto nagle spomiędzy rycerzy wystąpił rycerz tęgi Pan z Taczewa, zaufany wojak ojca zielonookiej, z Felicją na ręku i krzyknął: "Stój!", tak grzmiącym głosem, iż cały orszak zatrzymał się jak wkopany w ziemię. Ni kapitan, ni nikt z żołnierzy nie chciał sprzeciwić się panu i pasowanemu rycerzowi, którego codziennie widywano w zamku, a nieraz w poufnych z królem rozmowach. A tym bardziej nikt nie miał odwagi sprzeciwić się niewieście w błękitnej sukni, której twarz zdobił zacięty wyraz, tak bardzo nie na miejscu a jednocześnie idealnie pasujący do delikatnych rysów. Wreszcie i inni, również znamienici, poczęli wołać rozkazującymi głosami: "Stój! stój!" - pan z Taczewa zaś zbliżył się do Gilberta i podał mu Felicję, w której oczach nagle błysnęły zły.

Ów mniemając, że to pożegnanie, chwycił ją, objął i przycisnął do piersi - lecz Felicja, zamiast przytulić się do niego i zarzucić mu na szyję rączęta, zerwała co prędzej ze swych jasnych włosów, spod rucianego wianka, białą zasłonę i owinęła w nią całkiem głowę czerwonookiego, a jednocześnie poczęła wołać z całej siły rozpłakanym głosem:

- Mój ci jest! mój ci jest!

Z jej oczu niekontrolowanie stoczyło się kilka łez, które białowłosy starł czułym gestem.

- Jej ci jest! - powtórzyły potężne głosy rycerzy. - Do kasztelana!

Odpowiedział im podobny do grzmotu krzyk ludu: "Do kasztelana! do kasztelana!" Spowiednik podniósł oczy w górę, zmieszał się pisarz sądowy, kapitan i halebardnicy opuścili broń, albowiem wszyscy zrozumieli, co się stało.

Był stary, polski i słowiański obyczaj, mocny jak prawo, znany na Podhalu, w Krakowskiem, a nawet i w innych krajach, że gdy na prowadzonego na śmierć chłopca rzuciła niewinna dziewka zasłonę na znak, że chce za niego wyjść za mąż, tym samym zbawiała go od śmierci i kary. Znali ów obyczaj rycerze, znali kmiecie, znał polski lud miejski - a słyszeli o jego mocy i Niemcy, z dawniejszych czasów w grodach i miastach polskich zamieszkali. Maćko też aż zesłabł na ten widok ze wzruszenia, rycerze, odsunąwszy wnet kuszników, otoczyli Felicję i Gilberta; wzruszony i rozradowany lud krzyczał coraz potężniej: "Do kasztelana! do kasztelana!" Tłumy ruszyły się nagle, na kształt olbrzymich wełn morskich.

Kat i pomocnicy zbiegli co prędzej z pomostu. Uczyniło się zamieszanie. Dla wszystkich stało się jasnym, że gdyby Litwin chciał się teraz oprzeć uświęconemu obyczajowi, w mieście wszcząłby się groźny rozruch. Jakoż ława ludzka rzuciła się zaraz na rusztowanie. W mgnieniu oka ściągnięto sukno i rozerwano je w kawałki, potem belki i deski, ciągnięte silnymi rękoma lub rąbane toporami, poczęły uginać się, trzeszczeć, pękać - i w kilka pacierzy później na rynku nie zostało śladu z pomostu. A Litwin zaś spojrzał na ten widok i zaciskając pięść obiecał sobie w duchu, że choćby miał złamać drobniutką blondynkę, pozbawić woli życia sprawi, że mu ulegnie. Felicja zaś z uśmiechem dała się porwać Gilbertowi w uścisk i z błyskiem w oku słuchała jego szeptanych, tylko do niej, zapewnień o wiecznej miłości.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro