♦️ Rozdział 3 ♦️

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Burza z ulewą w końcu ustały. Nastał ranek. Budzące się słońce przelewało swoje ciepłe promienie przez korony drzew. Dumne rozłożyste gałęzie stroszyły liście pod wpływem złocistego światła. Niższe partie lasu również budziły się do życia. Spod ściółki wyrastały młode pędy krzewów jeżyn i jagód. Na w pełni rozwiniętych gałązkach rozkwitały białe i czerwone, drobne kwiaty. Mimo wczesnej pory, gdy las jeszcze w połowie pozostawał uśpiony, dało się pochwycić ciche bzyczenie pracowitych pszczół i trzmieli.

Po ścianach drewnianej chaty ciągnęły się ogromne cienie rzucane przez las. Niczym stado ogromnych zjaw próbowały zagrodzić wszelkie możliwe dopływy słońca. Co niektórym smugom udawało się przedzierać, a nawet zaglądać do wnętrza ospałego budynku.

Wpadały do zacisznego pokoju i łaskotały drobny nos lokatorki.

Nieśpiąca od dłuższego już czasu Afra wpatrywała się teraz w drewnianą podłogę. Ciepłe żółte wstęgi ślizgały się po jej powierzchni niczym łyżwiarze po zamarzniętym zimą lodowisku. Na starych, wytartych deskach ciągnęły się długie słoje, przypominające ogromne jeziora. Dziewczyna poczęła je liczyć. W powietrzu unosił się kurz, przypominający letnie gwiazdki śniegu.

Chciała zająć czymś swoje galopujące myśli, które wczoraj zadrżały niszcząc prawie wszystkie jej wyobrażenia, plany i marzenia. Za jakie czyny miała teraz cierpieć, niczym ptak zamknięty w klatce? Już teraz brak leśnego powiewu zaciskał sznur żalu na jej sercu. Policzek już nie piekł ani nie bolał.

Jeden słój na zewnątrz. Wewnątrz niego cztery kolejne i jeszcze parę kolejnych. Razem ich było sześćdziesiąt dwa w jednej desce. Były dość szeroko od siebie rozstawione.

Przed ścięciem i wyrobieniem desek, drzewo musiało być stosunkowo młode, gdyż starsze widywała na co dzień i to tuż przy granicy lasu. Wznosiły się ku górze, dumnie reprezentując początek puszczy oraz domostwo starego kowala.

Miejscowi  zachwalali je i nazywali otszulami. Mówili, że płynie w nich moc samego boga życia Ethirona. Według legendy we wnętrzu każdego z pni znajdowały się magiczne kryształy o niewiadomej mocy. Składały się one w fragment jednego wielkiego kamienia, który niegdyś znajdował się w jego koronie. Podobno bóg za dawnych czasów widywała je jako młode pędy i jako tym młodym roślinom powierzył swoje tajemnice.

Dziewczyna nie zawsze była pewna swojej wiary. Raz modliła się do wszystkich po kolei, dziękując im za ich opiekę. Bywały dni, gdzie miała niezwykłego pecha, a wtedy przeklinała ich po kolei i żałowała swojej wiary.

Od dziecka jednak pamiętała z legend matki, że bogów było czterech. Ludzie mówili, iż są to bracia, którzy w przeszłości pokonali własnego stworzyciela. Niegdyś byli jedną osobą o czterech duszach. One jednak zapragnęły wolności, więc rozszarpały ciało zabierając jakąś cząstkę dla siebie.

Pierwszy i najstarszy z nich - bóg początku dostał imię Kyrian. Dawał on początek życiu, modlono się do niego, gdy ktoś wkraczał w nowy etap istnienia lub chciał zacząć je na nowo. Proszono go o pomyślność porodów i dawania nowego życia. Dawał początek dniu, rozpoczynał go budząc swojego przyjaciela - słońce. Z macierzystego ciała zabrał serce, symbol dobra i miłości do tego, co tworzył. Cząstkę tę zamknął w mieniącym się jak niebo o poranku opalu.

Drugi władał całym życiem, a zwał się Ethiron. Sprawował pieczę nad wszelkim stworzeniem, a do niego kierowana była większość modlitw i próśb. O pomyślne zbiory, o szczęście w życiu. Proszono o rady, o uzdrowienia i tym podobne. Opiekował się rodzinami, małżonkami, dziećmi, starcami, kobietami, mężczyznami. Pod jego okiem przebiegał cały dzień, od poranka do zmierzchu. Ethiron zabrał dla siebie wiedzę, by mądrze sprawować rządy na ziemi. Swoją część zachował w błękitnym jak niebo szafirze.

Trzecim bratem był bóg śmierci - Caleval. Odbierał on życie, niszczył je i uprowadzał do swojej krainy Kalianu. Tam sądził dusze, które zasługiwały na dalsze życie w raju i te, które zasługiwały tylko na ból i cierpienie, aż do skończenia świata. Nie słuchał modlitw ani próśb. Rzadko kiedy jakąkolwiek spełniał. Czasami działał zupełnie nieoczekiwanie, zbierał swoje żniwo. Dzięki niemu nastawała noc. Śmiertelnie niebezpieczna i piękna. Posiadał swoją watahę, która siała okropny strach wśród ludzi i zapowiadała nadchodzące nieszczęście. Dostał duszę, która pomagała mu wyznaczać kres śmiertelnikom. Uwięził ją w chłodnym onyksie.

Ostatnim, najmłodszym i najokrutniejszym bratem był Thallan - bóg cierpienia i podziemi. Władał potępionymi duszami, zsyłanymi do niego przez Calevala. Był tyranem, nieliczącym się z nikim innym niż swoim sługą. Potrafił sprowadzić potworne plagi i choroby. Było to dla niego prawdziwą rozkoszą, przyglądać się ludzkiemu cierpieniu. Z ciała zabrał wszystkie uczucia odpowiadające za strach i nienawiść, a zaklął je w krwistoczerwonym rubinie.

Wygodne posłanie przyjemnie ogrzewało bok Afry, łagodnie się pod nią zapadając. Dzień powoli się rozpoczynał, a ona miała spędzić resztę dnia zamknięta tutaj. Nie. Nie może poddawać się tak okropnej woli ojca. Dziewczyna podniosła się do pozycji siedzącej. Powiększyło się wgłębienie na sienniku. Cienka kołdra zsunęła się z jej ramion. Chwilowe rozkosze wywołane ciepłem pod materiałem zostały przerwane. W krótkiej chwili chłód owinął się wokół jej sylwetki, a na skórze pojawiła się gęsia skórka. Jeszcze nieco zaspana, zsunęła nogi na drewnianą podłogę. Zimny impuls przeniknął przez bose stopy. Jej szczęka cicho zadrżała. Dziewczyna wstała. Szybciutko, przystępując z nogi na nogę, kasztanka potarła swoje przemarzłe ramiona. Najlepszym rozwiązaniem było zatrzymanie ciepła na ciele. Należało się ubrać.

Ostrożnie stawiając kroki na drewnianej podłodze, rozpoczęła poszukiwania ubrań, które nosiła na co dzień. Nagle i niespodziewanie dębowe deski wydały z siebie nieprzyjemny jęk. Afra zastygła w bezruchu. Jej serce biło coraz szybciej, a powietrze jakby zgęstniało. Nadstawiła uszu i zaczęła nasłuchiwać otoczenia, obawiając się nagłego przebudzenia ojca. Żaden dźwięk do niej nie dotarł, a wokół panowała bezwzględna cisza. Nawet ptaki nie zdążyły jeszcze rozbudzić się na tyle, by rozpocząć swój codzienny, poranny trel. Ojciec musiał jeszcze spać swoim, jak zawsze kamiennym, snem.

Kasztanka przyjrzała się parkietowi. Zauważyła w nim parę delikatnych nierówności w podeście, będącymi źródłami nieprzyjemnych zgrzytów. Większa część z nich była dość blisko siebie. Stanowiły pewien tor przeszkód. Afra obmyśliła plan jego pokonania. Na początek wykonała dwa małe susy do przodu przez pierwsze, najbliższe wyniosłości. Następnie, poprzez spięcie mięśni lewej nogi, przeskoczyła na tę samą stronę. Ostatecznie znalazła się przy bukowej skrzyni pod jedną ze ścian pokoju. Ustawiona pod nią była duża, stara skrzynia, która niegdyś należała do jej matki. Przykucnęła nad kufrem. Przeciągnęła dłonią po gładkim wieku. Posiadała ją już tyle lat, a jednak nadal nie mogła się nadziwić cudnymi zdobieniami, wymalowanymi kolorowymi farbami. Mimo blaknącego pigmentu, rysunki na wieku nie traciły na swojej niesamowitości. Blade barwy również posiadały swój własny urok. Uniosła masywną pokrywę. Wewnątrz znajdowały się przeróżne rupiecie, wymieszane z niektórymi częściami garderoby dziewczyny. Grzebiąc w pozbawionej porządku zawartości, Afra wydostała bieliznę. Obrzuciła ją krytycznym spojrzeniem. Poszarzały materiał był mikroskopijnych rozmiarów. Skrzywiła się na myśl, iż to była ostatnia para spodniej odzieży. Nie tak dawno nadawała się jeszcze do założenia, lecz dziewczyna wpadła na pomysł, aby ją wyprać w garnku z mydlinami nad żarzącym się drewnem. Nie przypuszczała, że po wyschnięciu ubranie aż tak zmaleje. Zmięła materiał i rzuciła go pod nogi łóżka. Ostatnim racjonalnym wyjściem było założenie wczoraj zakupionej bielizny. Miała ona pozostać na wyjątkową okazję, lecz dziewczyna nie miała większego wyboru.

Opuściła wieko i opierając się o skrzynię, podniosła się z przykucu. Oglądając się za siebie, zlokalizowała stolik pod przeciwległą ścianą. Stał niedaleko okna. Drogę do niego wyznaczała gruba deska, pozbawiona zgrzytających wzniesień. Ostrożnie stawiając kroki, noga za nogą przechodziła po szerokim panelu. Poruszała się niczym lis, zachowując ciszę i stałą szybkość. Na okrągłym stole znajdowały się wczoraj nabyte ubrania. Spomiędzy niedbale rzuconych materiałów wyciągnęła szarawy gorset i równie szare figi. Przysłuchiwała się otoczeniu, w celu upewnienia, że żaden nieproszony gość nie będzie przyglądał się jej nagim kształtom. Na zewnątrz dawały o sobie znać tylko niektóre z ptaków. Dalej jednak w większości panowała poranna cisza. Tak więc Afra przystąpiła do szybkiej zmiany odzienia. Gorset przysporzył jej drobnych trudności. Niełatwym zadaniem okazało się samodzielne zawiązanie cienkich sznurków znajdujących się na plecach. Kasztanka wpadła jednak na pomysł wiązania od przodu. Przekręciła materiał, który okazał się wycięty podobnie jak przednia część. Teraz sznurowanie było szybsze i łatwiejsze. Po założeniu bielizny, sięgnęła po skórzane spodnie. Nie miała jeszcze okazji, by je przymierzyć. Materiał odpowiednio układał się na nogach dziewczyny. Pas idealnie przylegał do jej talii i raczej nie zamierzał zjeżdżać poniżej linii bioder. Afra uniosła jedno z kolan do góry. Skóra napięła się i rozciągnęła na tyle, by zapewnić pełną swobodę ruchów. Następna była koszula w kolorze jasnego beżu. Luźny i cienki materiał przerzuciła przez głowę. Koszula okryła jej szyję i ramiona. Dłuższe końce beżowej tkaniny upchała za pas spodni. Jedyne czego jej teraz brakowało to buty. Wczorajszego wieczora zostawiła je przy kamiennym kominku, po niespodziewanej i nieprzyjemnej dyskusji z ojcem. Kasztanka westchnęła cicho. Boso przemierzyła kolejnymi, dłuższymi i krótszymi susami przestrzeń dzielącą ją pomiędzy drzwiami. Łapiąc za klamkę, powoli przyciągnęła do siebie ciemnobrązowe skrzydło. Stworzyła tylko niewielką szparę. Przecisnęła się przez nią i znalazła się w długim przejściu.

Korytarz mienił się wieloma kolorami. Słońce wpadało przez witraże, rzucając tęczowe barwy na ściany, podłogę i nogi dziewczyny. Plamy były ciepłe, pełne mocy słońca. Afra cicho przemknęła  obok sypialni swojego ojca, uważając by nagle go nie zbudzić. Przeszła dalej do wysokich i wąskich schodów, prowadzących do głównego pomieszczenia chaty. Ostrożnie schodząc po stopniach, od czasu do czasu podpierała się ściany, by zachować równowagę. Tak oto znalazła się na parterze. Rozejrzała się po holu, który pełnił również funkcję kuchni, miejsca przyjmowania gości i spędzania w nim długich, zimowych wieczorów.

Chłód kąsał bose stopy Afry. Niezadowolona przystępowała z nogi na nogę. Przeniosła spojrzenie dwukolorowych oczu na prawą stronę pomieszczenia. W ogromnym kominku nie została nawet drzazga po wczorajszym wieczorze. Pod ścianką kamiennego zabudowania stały pozostawione przez dziewczynę buty. W jednym z nich nadal stał słoiczek z białą substancją. Afra pochwyciła obuwie i usiadła na ławie naprzeciwko kominka. Słoiczek odłożyła na stół, po czym wsunęła prawą nogę do buta. Wnętrze wyściełane białą skórą było miękkie i o wiele cieplejsze niż kamienna podłoga. Tak samo kasztanka postąpiła z drugą nogą. Na koniec wyciągnęła obydwie i przyjrzała się lśniącym kozakom. Zadowolona stuknęła obcasem o obcas i powstała. Udała się w kierunku drzwi wyjściowych.

Na zewnątrz brzask leniwie wstającego słońca rozświetlał uśpioną ziemię i trawę. Rośliny przyozdobione były jutrzenkowymi perłami. Dumnie pięły swe pędy ku delikatnie zaróżowionemu niebu. Promienie porannej gwiazdy rozszczepiały się w kroplach rosy. Tęczowe refleksy, tworzące się wewnątrz, błyskały raz po raz, chcąc wydostać się z więzienia o przejrzystych ścianach. Niczym zaklęta magia obijały się o błonki kropelek. Błyszczały, prosząc o pomoc, aż w końcu - kap. Perła zsunęła się po delikatnym, zielonym ciałku, a cudowna magia została uwolniona.

Dziki wiatr poruszył leniwymi gałęźmi starych dębów. Zielone liście zaszeleściły, budząc cały las i zaczynając swoje gawędy o dawnych czasach. Ptaki wraz z otwieraniem paciorkowatych oczu stroszyły swoje drobne piórka. Strząsając z siebie resztki snu, trzepotały skrzydełkami, delikatnie odrywając się od ciemnych gałęzi.

Nagle puszcza rozbrzmiała symfonią ptasich treli. Co prawda różniących się od siebie tonacją i wysokością, jednak łączących w dźwięczną melodię.

Kasztanowłosa przeciągnęła się, wychodząc na zewnątrz. Rozkoszując się porannymi śpiewami, obrzuciła wzrokiem całe podwórko, które jeszcze pozostawało w objęciach snu. Zeskoczyła z werandy i podążyła ku stajni.

Spojrzała na zadaszenie, pod którym stał jej ukochany Chłystek. Stał ze spuszczoną głową i nieco podwiniętą nogą. Z jego nozdrzy wydobywała się delikatna mgiełka, a klatka piersiowa unosiła się powolnie na boki.

Rześkie powietrze dmuchnęło i rozczochrało włosy dziewczyny. Niektóre z nich znalazły się na pobliźnionej twarzy, łaskocząc nos i policzki. Afra zacisnęła oczy, które nieco ją zaszczypały. Przetarła je i zamrugała szybko, by zneutralizować ból. Po policzkach spłynęły jej łzy wielkości ziarnka grochu. Szybkim ruchem wytarła je ramieniem, pociągające przy tym nosem.

-Zimno… - westchnęła.

Koń zastrzygł uszami, nasłuchując środowiska. Jego bystre oczy dostrzegły ludzką przyjaciółkę. Uniósł łeb i zarżał cicho na powitanie. Tupnął kopytem i rozgrzebał słomę zadowolony z jej przybycia.

-Hej, Chłystek - odezwała się, zarzucając odgradzający sznur na ziemię.

Podeszła do konia i poklepała go po grubej szyi. Gładząc czule siwą sierść, przyglądała się jej czystemu połyskowi. Jednak im bardziej zjeżdżała wzrokiem ku dołowi, tym bardziej była ona rozczarowana. Dostrzegła, że nogi konia były okropnie ubłocone. Przypomniała sobie, iż obiecała zostawić czyszczenie na dzisiaj. Zaschnięte już błoto powoli odchodziło od skóry wierzchowca płatami, jednak i tak większa część trzymała się mocno drobnych włosków.

-Dzisiaj kąpiel cię nie ominie, stary.

Po tych słowach poklepała wierzchowca po szerokiej piersi i ruszyła w kierunku studni.  Nie wychodząc jeszcze całkowicie ze stajni, zabrała metalowe wiadro, stojące przy ściance dachu. Szorstki sznur otarł się o jej dłoń, a niektóre sztywne włoski delikatnie powbijały się w skórę dłoni.

Obudowany dół znajdował się przy wjeździe do gospodarstwa. Niedaleko również znajdowała się buda Broma, domagająca się przyszłej przebudowy. Kundel nadal smacznie spał w swoich czterech ścianach i pod nieco już dziurawym dachem.

Dochodząc do awenu, Afra przyjżała się ciemnym skałom, ustawionych jedna na drugiej w kształt okręgu. Kamienne zabudowanie studni nie było odpowiednio wysokie i w każdej chwili, przez moment nieuwagi, można było do niej wpaść. Kasztanka pamiętała, jak w dzieciństwie uwielbiała wrzucać drobne kamyczki do głębokiej i ciemnej gardzieli. Wtedy ciche pluskanie kamieni, pochłanianych przez wodę wywoływało u niej tyle entuzjazmu, ile u zwykłego dziecka potrafiła wywołać tylko przechodnia trupa akrobatyczna. Pewnego dnia, gdy mała dziewczynka bawiła się bez nadzoru, zbyt mocno pochyliła się do przodu i wpadła w zimny dół. Od śmierci jednak, w ostatniej chwili uratował ją dobry przyjaciel ojca - Gotfryd. Gdyby nie strażnik, który w tamtej chwili wjechał na plac ze sprawą do ojca, Afra nadal by leżała na dnie studni, jako bielejący szkielet. Od tamtej pory okropnie bała się spoglądać w głąb odchłani. Nawet teraz, przy poborze wody, zahaczyła hakiem o ucho wiadra i zrzuciła je w głębię, nie patrząc gdzie dokładnie leci. Czuła tylko drżenie sznura, gdy cerber obijał się o kamienne ścianki. Po usłyszeniu głuchego plusku odczekała parę chwil, aż lina delikatnie się napnie. Przetarła nieco podrażnioną już dłonią wzdłuż sznura i zaczęła wciągać do góry pełne wiadro. Cienki metal ocierał się o wilgotne kamienie, a zawartość chlupotała, ulewając się nieco po bokach. Gdy wiaderko znajdowało się przy krawędzi, Afra podeszła i wyciągnęła je, nadal nie spuszczając wzroku. Odeszła parę kroków i ustawiła kubeł na trawie. Odczepiła hak i odrzuciła na bok. Sapnęła raz i drugi, po czym zanurzyła rękę w wodzie. Jak szybko włożyła, tak jeszcze szybciej wyciągnęła. Woda była przeraźliwie lodowata. Co prawda ogierowi nie robiłoby to chyba zbytnio różnicy, lecz wizja braku czucia w palcach nie napawała dziewczyny optymizmem.  Zatarła jednak ręce i otrzepała je o swoje biodra. Spróbowała podnieść cerber, lecz jej ręka ze zmęczenia odmówiła posłuszeństwa. Kasztanka wzdychnęła zaskoczona. Teraz poczuła jak zwykłe wyciąganie pełnego wiadra wyczerpało jej mięśnie.

-Trzeba zabrać się za siebie, uff… trzeba i to jak najszybciej.

Strzepnęła zmęczenie z ramion i wyciągnęła je do góry, prężąc się niczym leniwy kot. Następnie złączyła palce nad głową i wypchnęła je na zewnątrz. Rozluźniła w ten sposób ramiona. Przykucnęła przy metalowym naczyniu i złapała za sznur. Odliczyła do trzech, podnosząc wiadro do góry. Aby zachować równowagę przechyliła się na przeciwstawny bok do tego, na który ciążyło jej wiadro. Stawiając ciężkie kroki i dewastując piękne dzieło poranka, jakimi były przyozdobione w wodniste perły źdźbła, doszła do stajni. Z chlupotem ustawiła wiadro przy bali podtrzymującej dach. Wiadro oświetlały teraz promienie słońca, przy okazji oddając wodzie swoje ciepło. Kasztanka wyprostowała się i wyciągnęła ponownie w górę niczym strzała. Następnie do końca strzepała ból po obciążeniu ze swoich kończyn. Poprzeciągała się jeszcze dodatkowo na boki, do przodu i do tyłu, do ziemi i w górę ku chmurom. Na koniec podskoczyła parę razy w miejscu. Podeszła do konia, a uwagę właścicielki wierzchowca znów przykuły nienaturalne skarpetki konia z wyschniętego błota. Przyciągnęła wiadro bliżej wierzchowca. Wsadziła dłoń do wody, chcąc oszacować temperaturę. Woda nie była już tak zimna, ale nie była też zbyt ciepła. Ostatecznie mogła umyć nią nogi Chłystka.

Afra zauważyła, że nie ma przy sobie żadnej szmatki ani kawałka materiału. Podrapała się po głowie. Mycie dłońmi zajęłoby dużo czasu i drugie tyle siły, która przed chwilą uleciała. W kuźni ojca na pewno mogłaby znaleźć jakąś szmatę. Mając tę myśl na uwadze, wyszła z boksu i ruszyła do roboczego budynku. W kierunku dziewczyny zawiał delikatny wietrzyk, zmiotając jej włosy prosto na twarz. Kasztanka zamlaskała niezadowolona, kiedy niektóre włosy znalazły się w ustach. Wyciągnęła język, ściągając z niego kosmyki zaczerwienionymi od szorstkiego sznura palcami. Zgarnęła włosy w garść i ciasno zwinęła w luźny kok z tyłu głowy. Przy budynku pchnęła drewniane drzwi i wpełzła przez wąską szparę do środka. Wewnątrz  panowało niesamowite zimno, co było prawie niespotykane. Dwukolorowe oczy rozejrzały się po zawalonym żelastwem pomieszczeniu. Na żelaznym kowale leżał kawałek starego prześcieradła, które kiedyś kowal rozdarł i wykorzystał jako ścierkę do wycierania upoconych dłoni. Kasztanka dostąpiła do niego i zabrała materiał. Zapach pochodzący od szarego płótna nie należał do najprzyjemniejszych. Zmarszczyła nos, gdy poczuła odór surowego metalu wymieszany z potem ojca. Odruchowo nawet wystawiła język.

-Bogowie… tym można zabić cały oddział żołnierzy!

Zatykając nos, udała się w kierunku wyjścia. Rękę ze szmatką wystawiła naprzeciw siebie. Gdy Afra znalazła się przy drzwiach, szybko wyskoczyła na zewnątrz. Dziewczyna zdjęła palce z nosa i odwróciła głowę, by zaczerpnąć jak najwięcej świeżego powietrza.

-Nigdy więcej… - sapnęła.

Udała się do boksu, gdzie czekał na nią zniecierpliwiony siwek. Mając w swoim końskim zwyczaju, grzebał w sianie, które zdążył pod nieobecność właścicielki zanieczyścić. Wody z metalowego cebra również nieco ubyło. Ślady tego drobnego przestępstwa skapywały z jeszcze wilgotnych chrap konia.

Kasztanka prędko wrzuciła stare prześcieradło do wody i natychmiast wcisnęła je głębiej. Zatopiła okropny smród pod taflę. Powróciła do spokojnego i rytmicznego oddechu. Zamieszała ręką w wodzie, która była o kolejne kilka stopni cieplejsza. Wyjęła materiał i wykręciła nadmiar płynu z powrotem do cebra. Tak wilgotną ścierką, Afra przeszła do zmywania brudu z nóg wierzchowca. Nie było to proste zadanie, gdyż błoto zdążyło zastygnąć. Odskubanie go od sierści nie wchodziło w rachubę. Zbyt mocno przylegało do skóry zwierzęcia. Trzeba było je wpierw dobrze zmoczyć. Następnie dość grubą warstwę należało zmyć. Kolejnym utrudnieniem było to, że już jedna noga kosztowała dziewczynę nieco wysiłku, a odnóży były cztery sztuki.

Czyszczenie konia zajęło Afrze cały wczesny poranek. Musiała się pospieszyć, jeśli chciała wyjechać, nie wywołując kolejnej awantury między nią a ojcem.

Woda w wiadrze miała dosłowny kolor błota. Zdążyła też trochę zgęstnieć od ilości brudu. Szmata przesiąkła końskim zapachem, który był nieco lepszy od tego z kuźni. Chłystek zatupał czystymi nogami. Można było przysiąc, że stał się nieco lżejszy. Dziewczyna przeszła po siodło pozostawione dnia wczorajszego w kącie boksu. Ogier zdążył je obsypać pokaźną ilością siana. Kasztanka strzepała sztywne źdźbła i podniosła siodło. Podeszła do konia i zarzuciła przedmiot na jego siwy grzbiet. Z boku siwka zawisł pojedynczy pas. Rozprostowała go i przeszła mu pod brzuchem.

Chłystek był koniem nad wyraz spokojnym, aczkolwiek dość ostrożnym. Afra traktowała go jak przyjaciela, ba, nawet jak starszego brata. Rozmawiała z nim podczas wypraw do miasta i lasu. Dzieliła się swoimi sekretami, zwierzała z problemów, a nawet pytała o rady. Czasami dostawała odpowiedzi od starego ogiera.

Ze swojej natury był koniem niższym od większości ale nie zaliczał się do kucy. Mimo swojego sędziwego wieku posiadał wiele siły. Potrafił osiągać nie małe prędkości, chociaż te często kończyły się poważną zadyszką. W gospodarstwie z łatwością pomagał w przewożeniu drewna zimą czy ciągnięciu wozu wypełnionych bronią do samego miasta. Bądź co bądź, nie był też koniem idealnym. Przez pojawiające się zadyszki oraz zmęczenie biegiem, musiał częściej robić sobie pewne przerwy.

Kasztanka dociągnęła odpowiednio popręg. Skórzany pas wbił się nieco w ciało zwierzęcia. Koniec został przełożony przez stalową klamrę pod drugim bokiem kulbaki. Dla pewności, że siedzisko dobrze się trzyma, Afra uczepiła się go i mocno pociągnęła na bok. Siodło trzymało się porządnie na miejscu. Zadowolona wzięła z konta pozostawioną uzdę i ogłowie. Założyła wyposażenie ma łeb konia. Na zewnątrz robiło się coraz cieplej i jaskrawiej. Kasztanka przyspieszyła zapinanie wszystkich sprzączek uprzęży, które cicho brzęczały od krótkich szarpnięć.

-Dzisiaj znów jedziemy do miasta. - obwieściła kończąc zapinać ostatnie, miniaturowe klamry. - Mam nadzieję, że Julian i Belmont zdążyli się stęsknić.

Chłystek prychnął przeciągle, nadal grzebiąc w słomie pod jego kopytami. Wiedział co się święci. Afra uwielbiał tą małą rodzinę. Julian - stary handlarz, nie za bardzo przepadał za dziewczyną, aczkolwiek nigdy nie potrafił jej odmówić jakiejkolwiek przysługi. Drażniła go pod każdym względem, chociaż czasami miękło mu serce i potem przepraszał za swoje zachowanie. Po krótkim upływie czasu wracał jednak do swoich starych przyzwyczajeń i wyzywał ją za jej zuchwalstwo i jak to mówił: “chęci nabicia sobie guza”.

Natomiast jego syna Belmonta, można było bez ogródek porównać do przysłowiowej cichej wody. Przy przyjaciołach spokojny, lubił się pośmiać, pogadać. Przy wrogach natomiast stawał się okrutnym zagrożeniem i lepiej było z nim nie zadzierać. Miano okrutnego mogło być nieco przesadzone. Chłopak był młodszy od Afry, lecz wyrósł z bycia dzieckiem. Jego uroda pozostawała jednak mocno dziecięca, przez co był jednym z ulubionych obiektów kpin miejscowych rzezimieszków. Belmont łatwo radził sobie z takimi osobowościami. Pomimo swojego wyglądu, potrafił porządnie przyrżnąć w pysk.

Kasztanka poklepała zwierza po łopatce i wyskoczyła na stare plecy konia.

-Dzisiaj trochę pobiegamy. Obyś był w  dobrej formie.

Rumak zastrzygł ostrożnie uszami. Nie przepadał już tak za tymi czynnościami. Wolał na starość postać spokojnie w boksie lub poskubać zieloną trawę na podwórzu.

Afra poklepała go po mocnej szyi, po czym docisnęła pięty do boków konia z nieco przesadzoną siłą. Chłystek stanął dęba i zarżał głośno. Dziewczyna struchlała na myśl, że mogło to obudzić jej ojca. Ogier szybko ruszył pędem niczym porywisty, górski wiatr. Przeleciał całe podwórze i wybiegł przez otwartą furtę.

Leśna bryza potargała jasne strąki na szyi ogiera i cienkie nitki na głowie jego przyjaciółki. Rozszarpała kok, który niedawno sobie upięła. Mocne kopyta w równym tempie uderzały o leśną ściółkę, rozgniatając zgniłe liście i suche igły. Wywoływały trzęsienia, ostrzegając mniejsze zwierzęta przed stratowaniem. Dudnienie kopyt również przygrywało leśnym, upierzonym śpiewakom. Tak oto powstał wspaniały koncert. Śpiew ptaków podsycany był delikatną muzyką drzew i wiatru z nutą mocnego tętentu.

Nagle wielki wąż, poskręcany ze starości, ułożył się w poprzek drogi i zagrodził podróż. Mocne brązowe ciało, pomarszczone przez upływ lat strzegło przejścia do kolejnej części lasu.

Chłystek w momencie zamienił się w niezwykłego rumaka, takiego jakiego spotyka się w bajkach. Oderwał się od ziemi, szybując w powietrzu, uniesiony niczym pegaz. Dziewczyna mocniej chwyciła się jego grzywy i uzdy. Przylgnęła do jego szyi, gdy ten uniósł się wysoko w górę. Brązowy kształt znalazł się pod nimi. Gdy opadli na ziemię, dziewczyną szarpnęło mocno do tyłu. Zawalczyła z grawitacją aby nie znaleźć się na leśnej ściółce. Znaleźli się po drugiej stronie.

Koń zaczął zwalniać. Okrutnie chrapiąc przeszedł do spokojnego stępu. Dyszał ciężko i w końcu przystanął. Chociaż przez chwilę chciał dać odpocząć swoim postarzałym nogom.

Afra poklepała przyjaciela po drżącej od oddechu szyi.

-Dobra robota stary. Teraz spokojnie, musisz dojść do miasta żywy. - rzekła przez chichot i podcudziła go do wolnego kłusu.

Leśny wiatr wdarł się do ich nosów, orzeźwiając płuca. Ochłodziły palące narządy Chłystka. Spokojny chód konia wybijał ciało dziewczyny nieco do góry. Afra rozglądała się po leśnym krajobrazie. Gęsto rozstawione drzewa otaczały ścieżkę z każdej strony. Ich szerokie i zielone od mnóstwa liści gałęzie. Spomiędzy koron wylatywały mniejsze i większe ptaki. Niedaleko podróżujących przyjaciół przeleciało małe stado saren, które z niewiadomych przyczyn uciekły spłoszone w głąb puszczy.

Jednak nie tylko sarny zbiegły z pobliża; cały las nagle umilkł, a w koronach drzew nie można było już dostrzec żadnego latającego stworzenia. Ogier zastrzygł uszami i niespodziewanie przystanął. Zdezorientowana Afra spojrzała na konia.

-Co jest?

Łeb zwierzęcia uniósł się wysoko i zaczął badać otoczenie. Duże nozdrza rozszerzały się i zwężały od wdychanego i wydychanego powietrza. Parsknął zaniepokojony i zarżał nieprzyjemnym głosem. Zaczął charczeć w znajomy dla kasztanki sposób. Oznaczało to jego strach i stopniowo wzrastającą panikę. W tem wierzchowiec zatańczył w miejscu zmuszając dziewczynę do mocnego ściągnięcia wodzy.

-Spokojnie, Chłystek, co się dzieje?!

Strach rumaka zaczął udzielać się na jeźdźcu, któremu pomysły uspokojenia zwierzęcia poczęły uchodzić z głowy. Coraz bardziej wystraszony koń stanął dęba. Afra w ostatniej chwili złapała się szyi zwierzęcia, a jej nogi wysunęły się ze strzemion i poleciały wzdłuż grzbietu. Kasztanka do reszty wystraszyła się, kiedy zwierzę zaczęło panicznie przebierać dwoma kopytami. Zebrała się w sobie i z trudem wciągnęła się z powrotem na siodło. Mocno zacisnęła nogi na ciele konia, aby tym razem nie spotkać się z gruntem. Nadal trzymała się szyi Chłystka, by z kolei nie zlecieć od tyłu. Dziewczyna zaczęła pobieżnie uspokajać siwka, gładząc go po karku. Zastanawiała się co było źródłem jego paniki. Cały las był naprawdę cichy, możliwe, że aż nadto cichy. W pobliżu nie było również niczego ani nikogo, kto mógłby wystraszyć zwierzę. Jednak dwukolorowo oka zabrała się za  rozglądanie się w poszukiwaniu źródła strachu ogiera. Nareszcie siwek nieco ochłonął, a młoda kobieta mogła powoli się wyprostować. Nagle koń niespodziewanie wyskoczył w powietrze, a głowa Afry pod wpływem okrutnego prawa grawitacji uderzyła o kark wierzchowca. Zderzenie było mocne, co spowodowało pojawienie się poważnego zamroczenia przed oczami. Gwiazdy zawirowały jak iskry nad rozpalonym ogniskiem. Powoli formujący się w ciemności obraz przypominał przesileniową zorzę. Kiedy pole widzenia nareszcie wróciło do normy, Afra zauważyła to, czego była pewna spotykać w swoich koszmarach do końca życia. To musiało być również powodem paniki wierzchowca, jak i strachu leśnych zwierząt. Wilk o przerażających, czerwonych ślepiach, którego ciało było czarne i przejrzyste. Rozpływało się w podmuchach wiatru. To było widmo, przerażająca zjawa. Wilcze widmo, które teraz obserwowało dwójkę i szczerzyło przerażające kły.

Twarz Afry pobladła, a po jej plecach przebiegł chłodny dreszcz. Krew odpłynęła z członków ciała i również pozostawiła po sobie bladą skórę. Serce zaczęło walić jak młotem, chcąc wyrwać z dziewczęcej piersi. Złapała nieco tchu w płuca, by jedynie co z siebie wydobyć to krótkie polecenie:

-Już… Wiej! Wiej!

Jednym płynnym i mocnym ruchem wbiła pięty w boki ogiera. Z nową siłą wywołaną zbieraną w końskim sercu adrenaliną, poleciał wprost na zjawę. Kopyta zaryły ziemię. Chłystek jak wicher wleciał w wilka, który w momencie się rozpłynął.

Tym razem tęten był zupełnie nie równy, paniczny i szybki, pozbawiony tempa i harmonii. Raz za razem dziewczyna dociskała pięty, by mieć tą nadzieję, że rumak popędzi jeszcze szybciej. Pędzili przez las prześcigając już sam wiatr, który na powrót niósł radosne trele. Drzewa powoli zaczęły się przerzedzać. Na horyzoncie pojawiły się wysokie mury otaczające miasto. Spękane, szare kamienie unosiły się ku błękitnemu niebu, ukrywając liczne budynki. Serce w piersi dziewczyny wybijało rytm dzikiego cwału. Nawet za bramą miasta nie przestawało walić jak młot ojca o kowadło.

~~~~~~~~~~

-On już się nie nadaje do takich swawoli. Zobaczysz, kiedyś w drodze ci po prostu padnie.

-Przesadzasz.

Kasztanka siedziała na płocie obserwując młodego koniuszego. Przyglądał się siwkowi z ogromnym zmartwieniem w oczach. Doglądał jego nóg, kłody i piersi. Badał każdy cal jego starego ciała. Na koniec się wyprostował i przeczesał krótko ścięte blond włosy. Wypuszczając powietrze z płuc, rzekł:

-Serce przestaje z nim współpracować. Identyczna sprawa ma się z płucami. To stary koń, więc takiego wykończenia ciała można się spodziewać. Może wybrałabyś się na targ i kupiła nowego? Myślałaś już nad tym? Twój Chłystek nadaje się już teraz głównie do ogródka.

-Nie żartuj Belmont. Nie mam nawet za co kupić drugiego konia. Poza tym, to jest mój przyjaciel i nie potrafię odstawić go na drugi tor.

Blondyn westchnął ciężko i spojrzał na ruchliwą ulicę miasta. Ludzie krzątali się po ulicach, szykując się do codziennych targów. Przekonać Afrę do czegokolwiek było dość ciężko, a wiedział to z wieloletniego doświadczenia. Musiał więc dobrze to rozegrać.

-Afra… - urwał dobierając odpowiednie słowa. - dobrze wiesz, że Chłystek nie pociągnie dłużej przy ciągłych wysiłkach i twoich wybrykach. Przy takim obciążeniu fizycznym daje mu maksymalnie rok. Gdybyś dała mu spokój, powiedzmy od pojutrza to na łąkach mógłby pohasać jeszcze z jakieś trzy.

Dziewczyna posmutniała na te wieści, jednak wiedziała, że przyjaciel ma rację. Belmont jak nikt inny znał się na koniach, więc musiała mu wierzyć. Jego dziecinna twarz była maską, ukrywającą tak ogromną wiedzę. Afra zaczęła się więc ponownie zastanawiać nad wagą jego słów.

-I tak nie mam odpowiedniej ilości pieniędzy… W dodatku broń starego Damiana sprzedaje się o wiele gorzej. Nie posiadała środków na utrzymanie nowego zwierzęcia, nie wpominając o jego zakupie.

-A kto mówi, że to ty musisz mieć te pieniądze?

Przyjaciele spojrzeli na siebie. Afrę zamurowało. Miała oczy jak talerze, lecz po krótkiej chwili zaczęła energicznie kręcić głową. Uwielbiała pomoc chłopaka. Raz była naprawdę bardzo potrzeba. Czasami bardzo nieoczekiwana. Zdarzała się też pomoc, która kosztowała go bardzo wysoką cenę.

-Nie, nie, nie, nieee-e-e - zeskoczyła z płotu i podeszła do niego. - Nie ma mowy. Nie zgadzam się. Kategoryczne NIE. Koniec tematu.

Blondyn roześmiał się w niebogłosy. Unosząc brązowe oczy ku niebu, śmiał się do ptaków i nieba. Głos chłopaka również nie pasował do jego twarzy. Był dojrzały i pełen męskiej natury. Dziewczyna uniosła brwi.

-Co cię tak śmieszy?

-Nic, nie ważne. Idziesz na rynek?

Gwałtowna zmiana tematu i to dość typowa dla jego charakteru. Zdziwiła się bardzo, ale odpowiedziała:

-Idę, a czemu pytasz?

-Widziałem jakiegoś handlarza, trochę dziwnego i wyglądającego na stukniętego. Może udałoby ci się z nim dogadać? Wyglądał na zamożnego i znającego się na rzeczy.

-Nie mam dzisiaj towaru jak widzisz.

-Mogłabyś się z nim umówić, żeby do was przyjechał, zobaczył, ocenił, może coś kupił.

Na twarzy koniuszego wykwitał delikatny uśmiech, zwiastujący powodzenie w dzisiejszych interesach i zabawę.

-Mogłabym.

-Świetnie, zatem wysusz łaskawie tą szkapę i możemy iść.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro