1. Brzask

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Prawdziwe zmęczenie było tym uczuciem, które łatwo dzieliło ludzi na lubiących wysiłek fizyczny i tych nienawidzących go. Ludziom należącym do pierwszej grupy nie trzeba było tłumaczyć przepełniającej ciało euforii po ćwiczeniach. Dla tych drugich za to było to prawie nie do wyjaśnienia. A przecież w mieszance czynników prowadzących do tego zawierało się tak wiele równie ważnych odczuć - jak determinacja wymieszana z satysfakcją i tym dziwnym, wyraźniejszym uczuciem spełnienia.

Ścięgna łaskoczące przy pierwszych ruchach, przy następnych mięśnie palące jak rozżarzone węgle pod skórą. Tak brutalnie, a równocześnie tak przyjemnie.

Powtórzenia, próby, testy — ciała, psychiki, możliwości. Naginanie granic. Każde ćwiczenie to wyzwanie, a łączenie ich efektów to sukces.

Pot, krew, łzy.

Aki, hōki.

Upadek, powstanie.

Szybszy, chrapliwy oddech, szalone łomotanie serca.

A później tak niedorzeczny dla wielu innych uśmiech.

Jonathan znał to bardzo dobrze.

Dokładnie roztarł na dłoniach talk i ustawił się na macie, jeszcze raz spokojnie nabierając powietrza. Spiął się w oczekiwaniu i na sygnał chwycił drążek. Szarpnięte mięśnie ramion paliły go przy kolejnej dawce wysiłku, ale nawet nie zadrżał, kiedy z siłą rozpędu zatrzymał się na ułamek sekundy nad drążkiem, aby po chwili spaść, obrócić chwyt i wrócić do góry w innej pozycji.

Świat ucichł, zostawiając miejsce tylko jego oddechowi. Pot perlił się na zgrzanej skórze, schnąc przy gwałtowniejszym ruchu przecinającym powietrze.

Oddech. Skupienie. Dynamika.


Pisk tenisówek na gumolicie sali gimnastycznej poniósł się echem, kiedy Keira wyminęła kolejną przeciwniczkę, w ostatniej chwili łapiąc przed nią piłkę. Na jej przekleństwo uśmiechnęła się pod nosem, nie zwalniając tempa. Kilkoma następnymi susami była już wystarczająco blisko kosza.

Skok, rzut... Punkt. Oddech.

Piłka odbiła się jeszcze kilka razy o ziemię, zanim przekoziołkowała poza boisko. Keira oparła się o kolana, łapiąc kontrolowanymi haustami powietrze i spojrzała na trenera.

Dało się przewidzieć, co usłyszy, ale w zmęczeniu niełatwo było o tym pamiętać.


— Idealnie — zwrócił się do Jonathana Arthur, wysoki blondyn o ostro zarysowanej szczęce i szeroko rozstawionych oczach.

Teraz — jako właściciel sali treningowej i odbywających się w niej zajęć gimnastycznych — przemawiał w roli indywidualnego trenera Jonathana. W całej wielkiej sali nie było nikogo poza nimi.

Podszedł do Jona w momencie, gdy ten zaczął się już rozciągać po ćwiczeniach.

— Perfekcyjnie wręcz. Jesteś pewien, że nie chcesz wziąć udziału w zawodach? Z taką techniką miałbyś naprawdę ogromną szansę.

Chłopak podniósł wzrok znad skłonu na trenera, który przycupnął sobie na ławce obok maty.

— Wiesz, że nie robię tego dla takich osiągnięć — odparł, na co Arthur niedbale wzruszył ramionami.

— Nieraz o tym mówiłeś, ale... Wiesz — Wychylił się energicznie do przodu, ściągając jasne brwi w zaciętym wyrazie — niektórym z dzieciaków od Samsona można by trochę utrzeć nosa. A na pewno by nie zaszkodziło.

Jonatham uśmiechnął się pod nosem i pokręcił głową. Bawiła go po części ta rywalizacja pomiędzy Arthurem i Samsonem, którego uczniowie ostatnio mieli dobrą passę, chociaż w ubiegłych latach to właśnie Arthur był pierwszy do pokazywania niecenzuralnych gestów z podium. Nie żeby to robił. Ale chciał.

— No dobra — powiedział teraz, chociaż stanowiło to jasny przekaz, że przy następnej okazji też poruszy ten temat. — Niech ci będzie. Ale żebyś wiedział, że marnujesz się w tej salce.

Popatrzył wymownie na Jona, po czym z teatralnym — jak na trzydziestolatka — westchnieniem wstał i poszedł w kierunku przedsionka oddzielonego od sali oszkloną ścianą, za którą znajdowała się poczekalnia, a dalej szatnie i biuro.

— Trening w środę? — zawołał za nim Jonathan.

Arthur tylko uniósł dłoń z wysuniętym środkowym palcem, nawet się nie zatrzymując.

— Z takim podejściem sam se trenuj — odpysknął, a później odwrócił się z groźnym wyrazem twarzy. — Tylko się nie spóźnij.

Jonathan zastanowił się, jakim cudem Arthur potrafił być tak bezpośredni i nadal zrzeszać przy sobie tyle osób. Powinien to wiedzieć, skoro był jedną z nich, ale przecież nie każdy miał podobne podejście, a przy tym Jon znał Arthura już kilka dobrych lat. To miało znaczenie.

Zrezygnował z roztrząsania tego, kończąc rozciąganie. Miał zaledwie kilkanaście minut na wzięcie prysznica, przebranie się i wyjście, żeby zdążyć na pociąg i spotkanie z Sally.


W tym samym czasie Keira, patrząc na milczące spojrzenie trenera szkolnej żeńskiej drużyny koszykówki, coraz bardziej się martwiła, że jednak nie zrobiła wystarczającego wrażenia.

Był już prawie koniec październik, a ona dopiero teraz podjęła decyzję, że uparcie ma zamiar walczyć o miejsce w składzie. Zdecydowała się ostatecznie, gdy tylko dotarła do niej informacja, że jedna z kluczowych zawodniczek odpadła na cały semestr przez kontuzję, ale tak późny termin nadal nie działał na jej korzyść. Dodatkowo Keira miała jeden stanowczy anty—atut koszykarski.

Była niska.

Odbyła co prawda na początku swoją przeżutą już przemowę w stylu: Wiem, że metr pięćdziesiąt trzy to niedużo, ale mogę się przydać. Wymagało to jednak jeszcze od niej zdecydowanego: Udowodnię, po którym wylądowała przeciwko trójce większych od siebie zawodniczek. I wygrała. Trzy trafienia do zera, a mimo tego pan Straitz nie wyglądał na ani odrobinę bardziej przekonanego.

Przymrużył oczy, przyglądając się jej czujnie.

— Czym cię karmili za dziecka? — zapytał, na co Keira tylko zmarszczyła brwi.

Dawała mu może koło pięćdziesiątki. Gdyby była w podłym nastroju, powiedziałaby, że przez brak zadbania wyglądał, jakby mógłby już być na emeryturze, ale na razie czuła się zadziwiająco pozytywnie, więc pomimo braku pewności co do swoich szans, jej ocena też była dość optymistyczna. Chociaż kilkudniowy zarost na szerokim podbródku mężczyzny nie budził jej zaufania. Brakowało przy tym tylko plam na czerwonym dresie z Adidasa, żeby zaczęła rozważać, czy nie lepiej się wycofać.

Przeniósł wzrok na jedną z dziewczyn siedzących na ławce trybun za nim — miała za dużą drużynową bluzę w czerwonym kolorze szkoły, różowe włosy sięgające nierównymi pasmami ramion i wzrost na oko niewiele większy od Keiry. Dziewczyna dałaby sobie rękę uciąć, że nie widziała jej tam wcześniej. Odkrycie zawodniczki o podobnej budowie do niej trochę ją zaskoczyło, ale też podbudowało. 

Ale i tak wyprostowała się z napięciem, kiedy trener pokazał na nią dłonią i zwrócił się do uczennicy z trybun.

— To nie jest normalne, prawda?

Różowa uśmiechnęła się pewnie, może nawet trochę zadziornie, patrząc na Keirę. Nie mierząc jej wzrokiem, na co tamta się przygotowała, tylko po prostu patrząc; tylko na twarz. Bez cienia pogardy.

— Nie — powiedziała krótko.

Trener z zadumą kiwnął głową, jakby usłyszał potwierdzenie od prezydenta w sprawie przypuszczeń na temat Strefy 51 i w takim samym tonie odpowiedział.

— Wiedziałem — mruknął i energiczniej dodał: — Gdybyście były trochę wyższe, już was bym wysyłał do MBA. — Machnął trzymaną podkładką od jednej dziewczyny do drugiej. — Obie.

Keira poczuła się jeszcze bardziej skonsternowana. Zerknęła na te trzy zawodniczki, które chwilę wcześniej ograła, a które teraz uzupełniały płyny przy trybunach kawałek dalej, ewidentnie ją obgadując.

Trener podążył za jej wzrokiem.

— Nie przejmuj się nimi, nikt nie lubi czuć się oszukany przez pozory — stwierdził. — Oczywiście to tylko ich wina, ale jeszcze same docenią, jak bardzo przydasz się drużynie. Z Darlą było tak samo. A teraz jest kapitanem. — Kiwnął głową na Różową, która prawie od niechcenia uniosła dłoń w geście przywitania.

— Tak było — rzuciła, co zabrzmiało prawie jak ziewnięcie.

Keira odpowiedziała jej nieco mniej pewnym gestem.

— Czyli — zwróciła się na powrót do Stratza — się dostałam?

— Jak cholera, dziewczyno! — odkrzyknął entuzjastycznie trener, w dalszym ciągu machając podkładką, do której przypięta była tylko jedna kartka latająca na wszystkie strony jak niedorobiona chorągiew. — Nie nazywałbym się tak, jak się nazywam, gdybym cię nie wziął!

Keira w końcu odetchnęła z prawdziwą ulgą i pozwoliła sobie na uśmiech.

— To świetnie.

— Ale zdążyłaś na końcówkę zajęć, więc przedstawię cię całemu składowi na następnym treningu, dobra? Bo nie zamierzam nikogo z tych biedaczek przetrzymywać. I tak już pewnie... — Obejrzał się przez ramię na dziewczyny siedzące na wyższych ławkach widowni, pogrążone w rozmowie, i ściągnął brwi. — Anderson! Gdzie wcięło Cortney?! Przypomnij jej łaskawie, że to ja kończę trening, a nie ona! — Następnie zwrócił się na powrót do Keiry. — Darla przekaże ci najważniejsze informacje, a reszty dowiesz się w czwartek. Stoi, Darla?

— Się rozumie — odparła Różowa i odepchnęła się od ławki, stając przed Keirą z wyciągniętą dłonią. — Witam w drużynie, nowa.

Keira uścisnęła jej rękę i coś w tym łobuzerskim spojrzeniu pełnym rezerwy sprawiło, że z miejsca ją polubiła.

***

Jonathan spokojnym krokiem szedł wzdłuż ulicy w kierunku metra. Spodziewał się, że po treningu będzie spokojniejszy, może zbyt zmęczony, żeby za dużo myśleć, tymczasem z trudem powstrzymywał się od zerkania za siebie.

Wolno zaczynało się ściemniać i to także go niepokoiło, ale powtarzał sobie w myślach, że jest przewrażliwiony.

Miał spotkać się z Sally i próbował z całych sił skupić się właśnie na tym. Jego przyjaciółka uparła się, żeby pod nieobecność swojego młodszego rodzeństwa całkowicie przywłaszczyć sobie ich playstation, a takiej propozycji nie mógł odmówić. Wielkie puffy w jej domu, kupne nachos i pady tylko dla nich. Tego potrzebował przy tak koszmarnie zapowiadającym się tygodniu w szkole.

Mimo tego czuł się mocno rozdrażniony, a zawsze gdy się tak czuł, działy się rzeczy, które nie powinny mieć miejsca.

Schował ręce głębiej do kieszeni kurtki i przyspieszył kroku.

Ostatni tydzień października był zdecydowanie chłodniejszy od poprzedniego, ale liście we wszystkich możliwych ciepłych odcieniach nadal wisiały na drzewach, jakby ich część przyklejono tam na stałe, choć puste gałęzie ziały złowrogo w ich sąsiedztwie. Tego dnia przynajmniej nie padało.

Właśnie miał skręcić koło mostu na stację metra, kiedy głośny kobiecy krzyk skutecznie przykuł jego uwagę.

Kilka metrów przed nim kobieta w średnim wieku z przerażeniem zakrywając uda dłonią, wpatrywała się w jeden z wieżowców. Kilka osób, które podobnie jak Jonathan zainteresowały się tą sceną, zatrzymało się na tej samej ulicy, obserwując z niepokojem to nietypowe zajście.

I Jon zobaczył dlaczego.

Na wysokości ósmego piętra z parapetu zwisał może dziewięcioletni chłopiec. Coś krzyczał, ale jego słowa ginęły w kotłujących się dźwiękach miasta i nerwowych rozmowach ludzi. W oknie na wewnętrznym parapecie stała jego o kilka lat młodsza siostrzyczka, zapłakana i przerażona. Wyciągała ręce w kierunku brata, wychylając się do przodu i coś mówiąc, ale chyba oboje zdawali sobie sprawę z bezsensowności tego gestu.

Jon nie powinien widzieć tych szczegółów z takiej odległości. Przecież wziął lekarstwa.

Ktoś z gapiów zapytał o rodziców, ktoś inny już wybierał numer alarmowy, ale Jon widział, każdy musiał widzieć, że chłopiec nie da rady utrzymać się do przyjazdu straży pożarnej. Parapet uginał się pod jego ciężarem, gdy ten niezdarnie próbował się podciągnąć. W efekcie opadł, teraz już zwisając tylko na jednej ręce, co spotkało się kolejną wzburzoną reakcją gapiów.

Samochody cały czas przejeżdżały drogą, przy której powietrze coraz bardziej gęstniało. Ktoś zaczął wołać, żeby biec do dzieci na górę, ale poza zbyt zabieganymi przechodniami, żeby mogli się zatrzymać, nadal nikt się nie ruszał. To przez to, że wiedzą, tłumaczył sobie Jonathan, walcząc bardzo mocno samemu ze sobą. Wiedzą, że nikt nie zdąży przyjechać, powtórzył w myślach, jakby to mogło coś zmienić.

Dlaczego miał to okropne przeczucie? Nie powinno go tu być, nie powinien tego oglądać. Był przypadkową osobą, która nie mogła nic zrobić.

Aż rozbolała go głowa na to ostatnie kłamstwo, ale bardzo, bardzo chciał w nie wierzyć.

W pewnym momencie z małego sklepu po drugiej stronie ulicy wybiegła kobieta. Jon zauważył, że porzuciła zakupy przy kasie, aby ze strachem rozejrzeć się po ulicy. Gdy jej wzrok padł na chłopca, ten dokładnie w tej chwili z płaczliwym krzykiem runął w dół.

Powietrze przeciął jej przeraźliwy wrzask, po którym Jon rozpoznał, że kobieta musiała być jego matką, ale nawet jej rozpacz nie była w stanie zagłuszyć gruchnięcia kości dziecka o chodnik.

Wszystko ucichło. 

Jon miał wrażenie, że jedyny dźwięk, jaki do niego dociera, to niepochodzący znikąd pisk. Jak odłączonego respiratora.

Kobieta rzuciła się przez jezdnię, zmuszając samochody do gwałtownego hamowania i padła na kolana przy zwłokach chłopca. Patrzyła z rozpaczą po ludziach, poruszając ustami wypowiadającymi błagalną prośbę i tuląc do siebie ciało, którego już nie dało się uratować.

Jonathan widział krew, a jego własna zaczęła mu szumieć w uszach, ale czuł się jak z kamienia. Dopiero kiedy ktoś go szturchnął, przechodząc obok, odzyskał władzę w ciele, dokładnie w tym momencie, gdy uderzył w niego szloch wymieszany z krzykami matki i odległa syrena karetki i policji.

Odwrócił się gwałtownie i rzucił biegiem, ale nawet kilka przecznic dalej, kiedy ledwo stał na nogach z wysiłku, słyszał przebieg całego zdarzenia, a scena uderzającego o ziemię dziecka raz po raz pokazywała mu się przed oczami.

Zatrzymał się w jednej z ciemnych uliczek i bez wahania usiadł na ziemi, opierając się o ścianę i próbując zwalczyć narastające mdłości — i to nie te wywołane bliskością śmietników.

Mówił sobie, że jest lepiej, bezpieczniej, kiedy jest zwykłym człowiekiem, kiedy się nie angażuje, kiedy nikt nie wie. Ale mógł pomóc. Mógł uratować tego chłopca i cała reszta nie miała teraz znaczenia. Zawiódł. Był winny i tym razem nie dlatego, że coś zrobił, ale dlatego, że nie zrobił nic.

Kiedyś świat będzie cię potrzebować. Nie odwracaj się wtedy od niego.

Te słowa prześladowały go, odkąd zostały wypowiedziane. Ostatnie sowa jego matki. Teraz się odwrócił i z winy jego własnego strachu, na jego oczach świat jakiejś rodziny runął.

Telefon w jego kieszeni zaczął wibrować, ale całkowicie go zignorował.

Miał iskrę, a nie był w stanie z niej skorzystać, kiedy była potrzebna. Czy naprawdę jego bezpieczeństwo było ważniejsze od czyjegoś życia? Odpowiedział sobie, że nie.

A zaraz potem dodał, że przecież nie chodziło tu tylko o niego. Nawet jeśli nie miał przy sobie wielu bliskich osób, to gdyby ktoś się dowiedział, cena mogłaby by być... nie do zniesienia.

Nabrał powietrza i w akcie bezradności uderzył głową o mur. Raz. I tylko usłyszał potężne pęknięcia przechodzące przez ścianę. Zacisnął powieki i schował twarz w dłoniach.

Urodził się jako broń, dorastał jako zagrożenie, a żyć miał... właśnie, jako kto?

***

Tadaima! — zawołała Keira po wejściu do domu i zamknięciu za sobą drzwi wejściowych. Zrzuciła torbę na ziemię. — Kaachan?

Nasłuchując odpowiedzi, której nie dostała, rozsznurowała swoje ukochane czarne buty na grubej podeszwie, dzięki której mogła poczuć się odrobinę wyższa i nie wyglądać jak dziecko przymierzające nie swoje obcasy.

Czekała jeszcze chwilę, aż ktoś jej odkrzyknie, ale najwyraźniej jej mamy jeszcze nie było w domu. Albo już zdążyła z niego wyjść. Przy drzwiach brakowało jej zawsze przygotowanych, skórzanych szpilek, a na wieszaku pozostało jedynie puste miejsce po puchatym płaszczu.

Keira westchnęła, kierując się do kuchni. Przez to, że jej mama miała mnóstwo pracy, w związku z którą albo całe dnie spędzała na załatwianiu służbowych spraw, albo zamykała się w domowym biurze, gdzie kategorycznie nie wolno było jej przeszkadzać (tak jak kiedyś ojcu), często rozmawiała z Keirą za pomocą liścików. Nie było wtedy ryzyka, że coś zostanie pominięte, tym bardziej, że kuchnia była jedynym miejscem, w którym obie bywały przynajmniej dwa razy dziennie. Poza tym odręczne pismo było pewniejsze od SMSów. Obie bardziej ufały temu pierwszemu, zwłaszcza teraz.

Tym razem jednak, kiedy dziewczyna weszła do obszernego pomieszczenia zdominowanego przez biel zaakcentowaną srebrem i czernią, zauważyła, że jasny blat wyspy kuchennej jest pusty i duży słoik pełen kupnych ciasteczek stoi bezpośrednio na nim, nie przygniatając żadnej kartki.

Lodówka także była zajęta jedynie kilkoma magnesami imitującymi uśmiechnięte warzywa. Keira skrzywiła się na ich widok i wzięła z półki pod parapetem butelkę wody.

Starała się nie martwić i nie panikować. Jej mama nie napisała liściku. Nic takiego, przecież to nie oznaczało od razu, że coś się stało.

A mimo tego jej serce zabiło z niepokojem.

Za dużo wydarzyło się w przeciągu ostatnich miesięcy, żeby potrafiła przyjąć jakiekolwiek odchylenie od normy ze spokojem. Już nie.

I wtedy, gdy zakręcała butelkę, ostre brzęknięcie rozbijanego wazonu dochodzące z salonu przeszyło ją na wskroś. Znieruchomiała, odkładając wodę i błyskawicznie chwyciła największy nóż ze stojaka na blacie.

Wolno i możliwie cicho przeszła przez połowę pomieszczenia, żeby wychylić się przez łuk drzwiowy i zerknąć w kierunku nieprzyjemnie jasnego i pełnego ostrych krawędzi salonu, gdzie obok marmurowego kominka w kałuży wody leżały białe lilie w otoczeniu błękitnych strzępów wazonu.

Keira zacisnęła mocniej dłoń na rączce ostrza, wiedząc, że bez wahania jest gotowa zaatakować, ale nie może tam po prostu wskoczyć. Jeśli włamywacz miał broń, to byłby jej ostatni ruch. Z tym już miała doświadczenie.

Mimo tego nie miała wielu możliwości. Wychyliła się mocniej w kierunku pomieszczenia, przeszła krok, później trzy, nadal nikogo nie widząc. Zatrzymała się za to gwałtownie, kiedy coś przesunęło się po ziemi. Czarny kształt zatrzymał się przed nią, patrząc na nią wielkimi jak spodki, niebieskimi oczyma.

Przez chwilę tak stali. Wpatrzeni jedno w drugiego, w całkowitej ciszy. Człowiek i kot.

— Nowa — wykrztusiła tylko Keira, ale nie była w stanie dodać nic więcej.

Okaasan Kiery kilka tygodni po pogrzebie swojego męża wróciła do domu z kociakiem. Nie powiedziała, skąd go wzięła i dlaczego. Tego ostatniego Keira mogła się jedynie domyślać — próbowała jakoś zapełnić pustkę — nawet jeśli uważała to za dziecinnie nieodpowiedzialną decyzję. Jedenastoletni brak Keiry jednak przyjął kota z typowym sobie entuzjazmem i stwierdzając, że zwierzak jest czarny jak włosy jego siostry, nazwał go Nowaaru. Keira tylko ucieszyła się, że użył tego japońskiego określenia czerni, nie nacechowanego aż tak negatywnie jak wiele innych. Tego jeszcze brakowało w tym domu — kota, którego imię oznaczałoby depresja.

I tak Nowa żył sobie z nimi już pół roku, ale od ponownego wyjazdu Takuyi do dziadków całe dnie albo przesypiał, albo trzymał się jak najdalej od ludzi i długo nie pokazywał. Jedynym dowodem na to, że nie wyskoczył z okna na osiemnastym piętrze, było znikające jedzenie.

Być może dlatego nawet o nim nie pomyślała. Być może... Ale to i tak nie tłumaczyło, dlaczego stała przed nim, trzymając ogromny nóż do mięsa. Spojrzała na niego i drżącą ręką odrzuciła ostrze na szklany blat stołu, nie dbając, że wraz z dźwięcznym odbiciem pewnie pojawiło się na jego tafli uszczerbienie albo nawet pęknięcie.

Nie potrafiła czuć się bezpiecznie we własnym domu, a każdy niespodziewany dźwięk przypominał jej krzyki, nóż, krew, gardło...

Nabrała gwałtownie powietrza, ale nie była w stanie już płynnie go wypuścić.

Opadła na dywan i schowała twarz w dłoniach. Kot niespodziewanie do niej podszedł, wolno, z kocią gracja stawiając czarną łapkę przed łapką. I kiedy już stał przed nią, wlepiając przecięte źrenicami wielkie oczy prosto w Keirę, pierwszy raz z własnej woli otarł się wolno o jej nogi. Nie jakby się łasił, ale jakby chciał powiedzieć, że nie ma jej niczego za złe.

Wtedy pierwszy raz od bardzo dawna pozwoliła sobie na długi, duszący płacz.

***

Obudziła się z okropnym bólem głowy i nie musiała się specjalnie zastanawiać, żeby wiedzieć, czym był wywołany. Długi płacz, nawet jeśli mógł być chwilową ulgą, w rzeczywistości niewiele dobrego potrafił zdziałać, ale teraz było już za późno, żeby sobie o tym przypominać.

Co jednak trochę odwróciło jej uwagę od słoni biegających po jej czaszce, to kot zwinięty w kłębek przy jej piersi na łóżku. Nowa, odniosła wrażenie, niespecjalnie za nią przepadał, więc jego widok wtulonego w pościel był bardziej krzepiący, niżby się spodziewała.

Na dworze było jeszcze całkiem ciemno i Keira podejrzewała, że nawet nie ma poranku, ale chwilę później, leżąc w leniwym bezruchu, usłyszała, co właściwie ją obudziło. W pierwszej chwili spięła się, co Nowa najprawdopodobniej wyczuł, bo także uniósł swój łebek, a dopiero po głębokim wdechu, kiedy kolejny raz powiedziała sobie, że przesadza, z powrotem opadła na poduszki.

Jej mama krzątała się po kuchni, w pośpiechu sprzątając po swoim śniadaniu. Kilka brzęknięć naczyń i trzask drzwiczek zmywarki nie pozostawiały innych możliwości.

W dawnym mieszkaniu — albo właściwie dawnym życiu, kiedy wszystko wydawało się tak uroczo proste — nikt z rodziny nie musiał się niczym zajmować. Mieli katering i sprzątanie oraz prawie natychmiastowy dostęp do wszystkiego, czego mogli sobie akurat zażyczyć, siedząc w domu. Właściwie teraz ten dostęp też był, ale po przeprowadzce i wyjeździe Takuyi, Keira i jej Okasaan uzgodniły, że nie potrzebują aż tylu udogodnień. No może nie tyle uzgodniły, co prywatnie zdecydowały i wystarczająco zgrały się w tych decyzjach, że nie było już potrzeby o nich dyskutować. Mama Keiry na razie jednak średnio radziła sobie z płynnym układaniem naczyń albo przygotowywaniem posiłków. Na szczęście w ostateczności były jeszcze fast foody.

Dziewczyna rozważyła zostanie w łóżku, ale doszła do wniosku, że niezależnie od tego, jak źle by się czuła, prędzej czy musiałaby wstać, bo nie cierpiała nic nierobienia. A w kuchni dodatkowo powinny być jakieś tabletki przeciwbólowe. Nie była ich zwolenniczką, ale w takich chwilach jak ta, kiedy każdy ruch odbijał się bolesnym echem w jej głowie, mimowolnie szanowała magiczną moc ekspresowych lekarstw.

Wyczołgała się więc z ciepłej kołdry, płosząc Nowaaru. W drodze do drzwi po miękkim dywanie zajmującym przestrzeń wokół łóżka, porwała z krzesła przy biurku puchaty szlafrok, w który od razu się owinęła.

— O—hayō — rzuciła w progu kuchni, kiedy jej mama nie zareagowała na jej ciche przyjście.

Teraz gwałtownie podniosła głowę, jakby wcześniej rzeczywiście nie zauważyła córki.

Stała przy wyspie kuchennej w spiętych w schludny kok długich, czarnych włosach, ubrana w ołówkową spódnicę, białą koszulę oraz marynarkę. Miała takie same jak Keira, typowe dla ich japońskich korzeni, delikatne, azjatyckie rysy. Skośne oczy rysowały się wyraźnie na gładkiej twarzy w kształcie serca. Nie było wątpliwości, że są spokrewnione — na pewno nie, opierając się na wyglądzie — chociaż mama Keiry była nieco wyższa i obcym nieraz trudno było powiedzieć, czy jest jej mamą, czy siostrą.

Jej pełne, ale małe usta, takie same jak u córki, rozciągnęły się w słabym uśmiechu, kiedy Keira weszła do pomieszczenia.

— O—hayō, słońce — przywitała ją, poprawiając coś w opartej o blat skórzanej torebce firmy, o której Keira nawet nie słyszała. — Już nie śpisz?

— Podobnie jak ty — odparła nastolatka z krzywym uśmiechem. Zerknęła na zegar kuchenny i zmarszczyła brwi, uświadamiając sobie, że nawet nie pamięta, czy słyszała, jak jej mama wraca do domu. — Jest po czwartej. Gdzie jedziesz?

Jej okasaan miała już zrobiony makijaż i naciągnięte rajstopy, co oznaczało, że wystarczyły jej jeszcze szpilki i płaszcz, żeby znowu zniknąć na kilka godzin. Albo dni, ostatnio trudno było to przewidzieć.

Teraz zastygła na cały pełen wdech i wydech, pochylona nad torebką. Wyglądała, jakby wahała się, czy odpowiedzieć szczerze, czy wyminąć pytanie.

— I tak nie potrafię spać — powiedziała w końcu, podnosząc wzrok na Keirę. — A pracy nigdy nie brakuje.

Znowu problemy ze snem.

Faktycznie, miała zmęczony głos, co Keira początkowo odebrała jako efekt wczesnej godziny, ale teraz dostrzegła w tym poważniejszy problem. Nawet jeśli po niczym innym nie mogła wywnioskować, że coś się dzieje. 

Nie żeby ta wiedza jej cokolwiek dawała. Już dawne przestały umieć sobie nawzajem pomagać w innych sprawach niż wizerunek firmy.

Keira ciaśniej owinęła się szlafrokiem.

— Wiesz, że nie musisz tego robić — powiedziała, z trudem patrząc w ciemnobrązowe oczy, których akurat nie dało się porównać z jej szarymi. — To znaczy uciekać w pracę.

Kobieta uśmiechnęła się pobłażliwie.

— Daj spokój, Keiro, w nic nie uciekam. Robię swoje.

Niewinnie wzruszyła ramionami i zabrała torebkę, kierując się już do wyjścia, jakby dyskusja urwała się na jakiejś niezobowiązującej ocenie aktualnej pogody.

— Tak — mruknęła sceptycznie Keira — o prawie czwartej nad ranem, sama w biurze.

Przez chwilę chciała palnąć, że w zamkniętym biurze, ale w końcu to jej mama była szefową, więc nie grało to żadnej roli. Zresztą nie wiedziała też, do jakiego miejsca dokładnie się wybiera, a to dodatkowo ją niepokoiło.

Nie mogła zrobić tego, co miała w planach, w domu? Głównie zajmowała się przecież papierami, a o tak wczesnej godzinie najzwyczajniej w świecie nie miała po co, nawet w roli angażującej się na pokaz szefowej, pokazywać się gdzie indziej. Chyba że po prostu nie potrafiła usiedzieć w jednym pomieszczeniu zbyt długo. A może tylko w tym konkretnym pomieszczeniu. Może tylko w ich domu.

Keira jednak wolałaby to od niej usłyszeć. Usłyszeć cokolwiek istotnego z jej ust, a nie dopowiadać sobie to w myślach, ale nie potrafiła pytać.

Mama jej nie usłyszała albo najzwyczajniej zignorowała, więc Keira potruptała za nią, ale zatrzymała się po drugiej stronie przedpokoju, kiedy jej okasaan naciągała płaszcz na barki.

— Ki—o tsukete — powiedziała smętnie dziewczyna, bo naprawdę miała nadzieję, że gdziekolwiek wybiera się jej rodzicielka, będzie na siebie uważać.

Okasaan ledwo na nią zerknęła, zakładając drugiego buta.

— Itte kimasu — pożegnała się, poprawiając puchate okrycie i przewieszoną przez ramię torebkę.

— Itte rasshai — odparła Keira.

A odpowiedziało jej już tylko szczęknięcie drzwi.

Westchnęła w duchu, postanawiając się ponownie tak szybko nie rozkleić i wróciła do kuchni, gdzie bez wahania włączyła ekspres. Usiadła na blacie naprzeciwko, czekając aż ten wyczyści się, przepompowując wodę.

Jeśli kawa jej nie pomoże, w co szczerze wątpiła, później sięgnie po tabletki. Na razie, po tak dziwnym przebudzeniu, ból głowy nie wydawał się już dużym problemem.

Wszystko było nie tak.

Kuchnią zawładną dźwięk i zapach mielonych ziaren, który napełnił nozdrza Keiry jak lekarstwo. Bardzo chwilowe lekarstwo, jednak cieszyła się nawet z niego.

Trzymając już pełen kubek, pofatygowała się tylko o cukier. Jej mama zawsze wypijała z rana kawę mleczną, ale Keira wyznawała zasadę, według której zgodnie z turecką tradycją kawa powinna być czarna jak piekło i słodka jak kobieta. Albo słowami Neila Gaimana: czarna jak noc i słodka jak grzech. W końcu zaznaczył to w aż dwóch swoich książkach, a Keira się z tym zgadzała.

Złapała bordowy kubek — chociaż prawie pokusiła się o filiżankę z wiekowej, japońskiej porcelany, a te były umownie zarezerwowane albo dla gości, albo na herbatę — w obie dłonie i przeszła przez salon, w którym nadal leżał rozbity wazon. Woda po części wyschła, a po części wsiąknęła w jasne panele. Świadomość tego nie wzruszyła Keiry, chociaż trochę pożałowała, że nie pozbierała się dzień wcześniej na tyle, żeby posprzątać ten bałagan.

Teraz postanowiła go jeszcze przez chwilę ignorować i stanęła przy wysokich oknach zajmujących największą część ściany — podobnie jak i również w jej pokoju. Różnica była taka, że z sypialni, kiedy nie pokusiła się o wyjście na balkon, miała widok tylko na dwa sąsiadujące wieżowce. Widok z salonu rozciągał się na wiele mniejszych budynków i odległą East River z maleńkimi światełkami Brooklynu. 

To nadal był dla niej obcy obraz.

Od śmierci jej ojca minęło siedem miesięcy, a ona tak naprawdę jeszcze nie miała kiedy przeżyć swojej żałoby. Było tyle ważniejszych rzeczy, o które musieli zadbać. Zatuszowanie okoliczności śmierci, załatwienie przyzwoitego pogrzebu, przetransportowanie prochów — wtedy jeszcze nie wiedzieli, czy będzie to w ogóle możliwe — do Japonii, wszystkie powikłania prawne, wiążące się ze śmiercią jej ojca, sądy...

Nikt nigdy nie miał Toshiro Satori za dobrego człowieka, a na pewno nie Keira, choć bardzo uparcie odwracała głowę od prawdy. Kiedy jednak jeszcze w trakcie pogrzebu wyszły na jaw wszystkie finansowe przekręty i powiązania z innymi, gorszymi zbrodniami, nie było już gdzie uciec spojrzeniem.

A i tak najgorsze we wszystkim było, że otousan Keiry zachowywał się, jakby wiedział, że coś się zbliża. Już kilka tygodni przed tą nieszczęsną nocą zachowywał się inaczej, był bardziej spięty, a nawet przestał pojawiać się na treningach córki i nie interesował się jej stopniami. Racjonalnie patrząc, nie musiał, bo Keira zawsze dbała o oceny, a zajęcia sportowe traktowała prawie jak oddychanie, ale jego ciekawość na tych płaszczyznach była wieloletnią tradycją. Momentami niesamowicie irytującą, ale do tamtego momentu niezmienną.

Teraz Keira pociągnęła łyk kawy, uświadamiając sobie boleśnie, że bardzo brakuje jej tych treningów. Zrezygnowała na bardzo długi czas tak naprawdę prawie ze wszystkiego. Nadal dbała o formę, ale nie umiała zebrać się w sobie, żeby wybrać się do prawdziwego klubu albo chociaż skontaktować z którymkolwiek z trenerów. Samotne ćwiczenie sztuk walki, szermierki albo akrobatyki bez odpowiednich sprzętów na dłuższą metę mijało się z celem.

Ale czy nie o to jej chodziło — o dowolność wobec tego, co może robić — przy tych wszystkich kłótniach z rodzicami, kiedy ich błagała, żeby zostać w domu? Dlaczego teraz wydawało jej się to tak niewłaściwe?

Odłożyła kubek na stolik i prosząc w duchu, aby Nowaaru nie zbliżał się do resztek wazonu, przeszła przez biały korytarz do składzika, w którym przetrzymywano wszystkie nieużywane graty. Samo pomieszczenie było wielkości średniego pokoju i panował w nim względny porządek — pudła były posegregowane w zależności od właściciela albo przeznaczenia i ustawione na metalowych pułkach. Część z tych przedmiotów nie widziała światła dziennego od przeprowadzki.

Keira nadal miała na sobie ubrania z poprzedniego dnia i czuła się w nich okropnie brudna, a potrzebę umycia włosów z trudem ignorowała, ale chwilowo o wiele bardziej odczuwała chęć znalezienia swojej kolekcji strojów albo broni; tej treningowej oraz tej prawdziwej, sprowadzanej z ojczyzny, którą dostawała na różne okazje i którą pieczołowicie czyściła przynajmniej raz w miesiącu. To znaczy kiedyś.

Przeszła się po słabo oświetlonym pomieszczeniu, mętno przelatując wzrokiem po sekcji z podpisem Bankiety, w której znajdowała się właściwie zbędna już biżuteria i stare suknie jej mamy. Nie było tu za wielu rzeczy jej ojca, bo prawie wszystkie zostały skonfiskowane jako spłata zadłużeń albo materiał dowodowy.

Atakamo sonzai shinakatta ka no yōni — szepnęła Keira.

Jakby nigdy nie istniał.

Zatrzymała się przy szafce, która co prawda nie była opisana, ale która należała do niej. Broń ostra leżała w pudłach, schowana w pokrowcach i dobrze zakonserwowana, ale drewniany miecz do kendo znajdował się już na widoku, zawieszony na metalowym haku szafki.

Uśmiechnęła się do niego jak do starego przyjaciela, ale na początku zamiast po niego, sięgnęła do jednego z wielkich pudeł, gdzie nie było broni, a znajdowała się część strojów do różnych stylów walki. Niektóre już za małe, trzymane tylko na pamiątkę albo z prawie absurdalną myślą o Takyiu; inne zniszczone, ale jeszcze nie na tyle, żeby je wyrzucać.

Może powinna je jakoś posegregować? Gdyby wiedziała, że wraca do tradycyjnych ćwiczeń, to właśnie by zrobiła, ale teraz mogła to traktować jedynie jako odległy plan.

Pudło znajdowało się na wysokości jej żeber i znając jego zawartość, stwierdziła, że niczego nie zniszczy, jeśli je po prostu zrzuci na ziemię, bo o podniesieniu czegoś tych gabarytów nie było mowy.

Pociągnęła za grubą ściankę kartonu i po chwili on cały uderzył z hukiem o kafelkowaną podłogę. Odchyliła mocniej skrzydełka pudła, klękając obok niego i przesunęła palcami po bawełnianych białych kurtkach. Ta do Karate, nieco lżejsza od tych do judo i aikido, znajdowała się na wierzchu. Ten styl nie należał do ulubionych Keiry, mimo że miał swój niezaprzeczalny urok i nie można mu było odmówić uniwersalności.

Zaczęła przeglądać inne stroje, nawet nie zastanawiając się nad tym, którego z nich konkretnie szuka, i wtedy poczuła pomiędzy nimi coś twardego. Nie jak złożony pas albo maska, tylko coś kanciatego.

Podejrzliwie rozkopała złożone ubrania, żeby zobaczyć, co to. Pomiędzy nimi leżała książka i to co najmniej nie związana ze sztukami walki, a Keira była pewna, że nie widziała jej wcześniej, nawet jeśli tytuł był znajomy.

Mitologia nordycka z nazwą wyżłobioną na twardej tekturowej okładce w kolorze ciemnej zieleni i z rysunkiem uproszczonego Drzewa Życia wyglądała na nowszą niż wydanie, które Keira miała w swojej biblioteczce razem z innymi książkami tego typu, z którymi się wychowywała. A skoro nie należała do niej, to do kogo?

Wydanie było używane, strony miały zagięcia i otarcia, a grzbiet nosił ślady częstego otwierania. Kiedy wertowała kartki, książka sama otworzyła się na jednej ze stron, pokazując sprasowaną kopertę.

Keira wyprostowała się w swojej pozycji i wolno wzięła ją w dłonie. Wyglądała na najprostszą biurową kopertę, do której mogło zmieścić się jakieś niewielkie zaproszenie, i do tego niedbale zaklejoną.

Jej zdumienie i podejrzliwość straciły kompletnie znaczenie, kiedy Keira na odwrocie przeczytała swoje imię — napisane japońskim kana i to bordowym tuszem oraz charakterem pisma jej ojca.

~*******~
CDN


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro