4. Poranek 2/2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Okaasan Keiry weszła do pomieszczenia w momencie, kiedy sama Keira siedziała przy wyspie kuchennej na jednym z wysokich stołków i studiowała już znane sobie frazy z Księgi Pięciu Kręgów. Starała się tłumić wspomnienia najgłębiej, jak była w stanie, i skupić się na poznawaniu przekazu na nowo.

Nadal nie potrafiła uwierzyć, że tak łatwo dała się ponieść żalowi i to jeszcze w chwili, kiedy nie była sama. Bez znaczenia zresztą, że o tym nie wiedziała. Po śmierci ojca zdarzyło jej się płakać, tak naprawdę płakać, dwa razy — gdy minął pierwszy szok po jego śmierci oraz kilka dni wcześniej, kiedy prawie dźgnęła własnego kota.

Keira nigdy nie należała do osób, które czuły się lepiej po płaczu, a tego dnia znowu prawie przegrała z własnymi łzami i jeszcze nie do końca rozumiała, dlaczego. A do tego widział ją Jonathan.

Miyako, bo tak nazywała się jej mama, zwolniła kroku, gdy dostrzegła córkę i niespiesznie zatrzymała się przy blacie, odkładając na niego torebkę.

— Czy to jest...

Keira zamknęła książkę, uwidaczniając czarno—żółtą okładkę. Jej mama nabrała powietrza.

— Tata często ją cytował — powiedziała dziewczyna, uśmiechając się

Tokidoki ō sugiru — przyznała jej mama. — Aż do przesady.

Keira nie potrafiła wyrzucić z pamięci niektórych cytatów, jakimi ojciec zasypywał ją przed treningami albo po nich. Książka napisana przez Musashi Miyamoto będącego samurajem samoukiem stanowiła zbiór jego porad i lata zbieranych przez niego mądrości na temat tego, jak stać się dobrym wojownikiem.

Pomiędzy klingami i nazwami ciosów można się było doszukiwać wielu odniesień do współczesnych konfliktów, nawet tych czysto biznesowych, ale Keira znała pierwotne przesłanie cytatów. Do rytmu ich słów uczyła się wygrywać walki. Nie zawsze z odpowiednim skutkiem.

Mimo tego coś w słowach autora ją wtedy ruszyło i nadal nie dawało spokoju.

— Myślałaś nad powrotem na treningi? — spytała Miyako.

Keira westchnęła cicho.

— Myślałam. Ale jeszcze nie wiem. — Uśmiechnęła się krzywo. — Poza tym nie miałam ci się kiedy pochwalić, ale dostałam się do szkolnej drużyny koszykówki, więc jakieś treningi i tak będę miała. Nie wiem, czy nie lepiej skupić się na razie na nich.

Twarz jej okaasan pojaśniała. Keirze wydało się to w pierwszej chwili tak obce, że musiała sama się upomnieć, żeby się nie gapić.

— Miło to słyszeć. Gratulacje! — Skinęła głową i obie wiedziały, że to wyraz uznania za coś więcej niż samo spełnienie kryteriów drużyny. — Chętnie kiedyś przyjdę zobaczyć cię na boisku. Ze sztukami walki zrobisz, co będziesz chciała.

— Jeśli będę grała, dam ci znać. Czy to jakiś inny makijaż?

To właśnie to nadało jej mamie obcego wyrazu. Jej aktualny makijaż był pełniejszy, bardziej wyraźny niż normalnie. Po prostu lśniła i bardzo możliwe, że nie tylko dzięki rozświetlaczowi.

— Byłam u kosmetyczki — przyznała się Miyako i zatrzepotała rzęsami.

Obie się roześmiały.

— Tak po prostu? — Keira podejrzliwie zmrużyła oczy.

— Asami i Lorence namówiły mnie na drinka. Mam się z nimi spotkać za godzinę i jeśli miejsce będzie dobre, jutro mamy zrobić powtórkę, ale w tym całym halloweenowym klimacie. Czy to dziwne, że się stresuję?

Keira poczuła, jakby ktoś zdjął z niej ciężar. Nie cały, ale jakąś jego część, którą już długo dźwigała na barkach, i to pozwoliło jej łatwiej nabrać powietrza.

— Nie, to wcale nie jest dziwne. Chyba obie powinnyśmy wrócić do udzielania się towarzysko.

Jej mama nie odpowiedziała, ale pokiwała głową. Obie zignorowały tę nutę melancholii między ich słowami i przeszły do rozmowy o propozycji Miyako na temat obiadu i konkurencyjnym pomyśle zamówienia czegoś.

***

Następny dzień przyszedł Keirze jakoś łatwiej. Może dzięki rozmowie z mamą, może przez odważenie się na wspominanie ojca, a może przez odsunięcie sprawy z księgą. 

Właśnie, nie zamierzała o niej tego dnia myśleć choćby przez chwilę.

Skupiła się na rozmowie z grupą, z którą miała wybrać się na imprezę kostiumową. Była to dosyć ciekawa mieszanina charakterów, ale Keira nie była do końca pewna czy w dobrym sensie. Nie była to po prostu popularna grupka cheerleaderek i koszykarzy. Należący do niej przewodniczący szkoły owszem, udzielał się w drużynach sportowych, ale nie były one pierwszą rzeczą, o której można było pomyśleć po spotkaniu z nim. Właściwie jego Keira zdążyła polubić najbardziej, ale może też przez to, że podobnie jak ona, wydawał się zdystansowany.

Każdy miał w swoim zachowaniu lub stylu coś bardzo charakterystycznego. Czasem irytującego, innym razem pełnego uroku. Wśród tych ludzi znajdowała się również wschodząca gwiazda instagrama  Aubrey oraz Melwin, czyli syn dobrze prosperującego (i ponoć dosyć popularnego, ale Keira nie obracała się w tych kręgach) rajdowca. Resztę pozornie można było uznać za bardziej typową, ale nie o każdym Keira widziała wystarczająco, aby na pewno to ocenić.

Zresztą w ogóle starała się nie udzielać przy nich za bardzo, nie okazywać zaangażowania. Wolała trzymać się wersji, że to oni zakolegowali się z nią, a nie odwrotnie. Pojawiała się w ich otoczeniu i jej to pasowało, bo jako odludek bardziej rzucałaby się w oczy, ale nie zamierzała ubiegać się o vipowskie członkostwo tej paczki. Bardzo możliwe jednak, że i tak już je miała, a jej wycofanie po prostu nikomu nie przeszkadzało.

Kiedy po ostatniej lekcji, a tych na szczęście tego dnia nie było dużo, udała się do swojej szafki, przy niej już ktoś na nią czekał.

Zastanawiała się, czy zignorowanie tej osoby będzie dobrym pomysłem, bo nawet gdy zaczęła wpisywać szyfr, oparty o sąsiednie drzwiczki chłopak ani drgnął. Nie zamierzała sama upominać się o uwagę, ale wiedziała, że nie takiej gry spodziewa się Richard. Nie miała pojęcia, o co może mu chodzić, ale chciała podjąć tę rundkę.

— Czekasz tu na kogoś? — spytała, ledwo na niego zerkając.

Jakie to było głupie. Jak te wszystkie gry. Ale chłopcy właśnie to potrafili robić — grać.

Kątem oka dostrzegła ostrą linię jego szczęki, wąski podbródek i unoszący się ku górze kącik wąskich ust.

— Już nie — odpowiedział. — Zastanawiałem się, czy może nie jesteś wolna na trochę przed imprezą u Camryn?

Keira zatrzymała się, już trzymając wyszywaną w kwiaty wiśni, białą bomberkę. Spojrzała bardziej otwarcie na Richarda.

— To znaczy?

Richard Cross. Blondyn o urodzie prawie tak arystokratycznej jak jego imię, z przenikliwym, błękitnym spojrzeniem. Z bogatego domu, ale wcale nie w najlepszej szkole w mieście jak wiele innych dzieciaków z podobnych rodzin. Anioł z wyglądu, ignorant z wychowania.

Teraz nadal stał oparty o szafkę. Jedną rękę miał w kieszeni kurtki pokrytej napisem Versace, a w drugiej trzymał telefon, od którego nawet nie oderwał oczu.

Dawał jej znać tym samym, że chociaż pofatygował się o rozmowę, jeszcze nie udowodniła mu, iż jest warta obserwowania.

Idiotyzm, gdyby nie fakt, że ona też czasem z korzystała z takiego sygnału.

— Wiesz, Camryn ma świetną chatę na takie okazje jak imprezy, ale nikt nie lubi tych zamuł po przyjściu na początku, więc tradycyjnie część osób wpada do mnie na krótki bifor. — Rzucił jej krótkie spojrzenie znad telefonu. — Zainteresowana?

Zaproszenie na picie alkoholu przed imprezą z alkoholem? Czemu nie.

— Jeśli zdążę ze wszystkim do tego czasu, to wpadnę. — Zatrzasnęła szafkę. — Możesz przesłać mi adres i godzinę. Znajdziesz mnie na grupie.

Nie sprawdziła jego reakcji, nie chciała wyglądać, jakby ją obchodziła. W rzeczywistości nie minęło się to za bardzo z prawdą, ale miała przeczucie, że z Richardem będzie miała styczność jeszcze wiele razy. Nie zamierzała więc na początku rezygnować ze swojej roli.

Zarzuciła na ramiona kurtkę i wyszła ze szkoły.

*******

Jonathan znowu nie pojawił się na lekcjach i Sally z Dustinem przez cały dzień męczyli go wiadomościami, a po szkole zaczęli też dzwonić. Dustin szybko się poddał, ale Sally wykorzystała argument braku kontaktu z Jonem przez ostatnie dni — jeszcze z winy czystego lenistwa!, bo na lepsze wytłumaczenie nie miał siły — jako powód, żeby odkuć to na imprezie.

A on się zgodził.

Właściwie nie wiedział, jak do tego doszło, ale był w pełni świadom, że w konkretnym momencie jego usta wypowiedziały konkretną zgodę. Wiedział, że teraz już się nie wykręci i miał co do tego bardzo mieszane odczucia.

Po pierwsze, wszyscy wydawali się zadowoleni z jego pojawienia się w kostiumie, ale on nie sądził, aby zmiana zdania na ostatnią chwilę stawiała go w dobrym świetle. Nawet jeśli tak na dobrą sprawę była to dosyć wymuszona decyzja.

Po drugie, już pomijając sam brak chęci na wyjście z domu, musiał się przebrać.

Nie miał nic poza maską, a przy tym brakowało mu do niej jakiegokolwiek pomysłu.

Superbohater? Chyba nudy jak już. Przekopał pół szafy w poszukiwaniu jakiejś inspiracji i kiedy już miał zamiar biec do sklepu po kostium Spider—Mana, jego uwagę zwróciły stroje gimnastyczne. Lajkra i bohaterskość zawsze szły w parze, ale wyjście w czymś tak przylegającym... Nawet nie mógł sobie tego wyobrazić. Mógł iść jednak na kompromis stylowy.

Założył obcisłe, czarne gatki i bluzkę z długim rękawem, ale na górę narzucił szarą luźną koszulkę i czarne szorty z granatowymi pasami. Nie wyglądał jak superbohater, ale stwierdził, że w drodze wyjątku może użyć żelu do włosów i z prostą maską na oczach jego charakteryzacja nadrobi braki.

Kiedy już zmienił fryzurę na zaczesaną do tyłu, w pierwszej kolejności stwierdził, że bez swojej zasłony włosów czuje się strasznie obnażony. Zaraz później spojrzał w lustro i ledwo się rozpoznał. Wszystkie kontury jego twarzy wydawały się wyraźniejsze, ostrzejsze. Przez to, że żel przyciemnił jego naturalnie brązowe włosy, nawet one wyglądały obco. Najpewniej nie nałożył go tak, jak powinien. Nie potrafił powiedzieć czy efekt wygląda dobrze, czy źle, więc uparcie zignorował swoje odbicie.

Wrzucił maskę do torby i wyszedł na ulicę. Mógł od razu założyć całość kostiumu, i tak nikt nie zwróciłby na niego uwagi, nawet w jakikolwiek inny dzień w tym mieście, a już na pewno nie dzisiaj, ale założył, że w niej czułby się jeszcze bardziej nieswojo.

Jeszcze było całkiem jasno, ale ulice już przemierzały upiory i postacie z bajek czy filmów. Ludzie z dyniami na głowach wchodzili właśnie do jednej z knajp, a klaun z powieści Stevena Kinga obserwował każdego, kto akurat przeszedł na pasach przy sygnalizatorze, którego strzegł. Obok studzienki, a jakże.

Jonathan bardzo chciał znaleźć się już wśród znajomych — przebranych — twarzy i doczekać końca tego popieprzonego święta.

Po przejażdżce wagonem metra równie pełnym osobliwości jak wszystkie ulice Nowego Jorku z niesłychaną ulgą odetchną świeżym powietrzem. Kiedy znajdował się zaledwie przecznicę od odpowiedniego wieżowca, poczuł ukłucie w sercu.

Tym razem o wiele wyraźniej, chociaż ostatniego razu prawie nie pamiętał. Z konieczności zatrzymał się przy ścianie sklepu i schylił, próbując znieść wrażenie wbijającej się w ciało igły, na które nie potrafił znaleźć wyjaśnienia. 

Zaszumiało mu w uszach i przeszła przez niego fala gorąca.

Zawładnął nim niepokój, tak podobny do instynktownego wołania o ucieczkę, ale nie był w stanie się poruszyć, chociaż bardzo chciał chociaż przenieść się w mniej widoczne miejsce. Musiało trochę minąć, zanim ból w klatce piersiowej zelżał, a szum ustąpił przejętym głosom przechodniów i warkliwym piskom. Gdy uniósł głowę, było już ciemno.

I groźnie.

Czuł to całym sobą i wiedział od razu, że to nie wina klimatu tego święta.

Piski, które wcześniej wziął za klakson albo alarm będący częścią czyjegoś kostiumu, dochodziły z góry i z każą chwilą wydawały się głośniejsze, bardziej uciążliwe. Ludzie na ulicach zaprzestali swojego wyścigu z czasem, aby tak samo jak on zerknąć na ich źródło.

*******

Keira od początku nie dbała o strój. Odkąd usłyszała o imprezie, wiedziała, że założy maskę lisa. Tradycyjną, białą maskę japońskiego kitsune — z wycięciami na oczy i czerwonymi liniami znaczącymi kontury ust i zdobiącymi czoło oraz policzki.

I na tym jej pomysł się skończył.

Nie zamierzała ubierać kimona. Kostium kostiumem, ale tradycja kimona wydawała jej się zbyt cenna jak na taką okazję. Inna sprawa, że zwyczajnie też nie chciała myśleć o ubieraniu go bez wyraźnego przymusu. Nie było zbyt wygodne, a i jego wygląd, wśród współczesnych licealistów, mógłby zostawiać wiele do życzenia. Na pewno w takim gronie.

Z tych powodów prawie na ostatnią chwilę kupiła zwykły strój lisa — amerykańskiego, rudego lisa. Składała się na niego pomarańczowa sukienka z kapturem zaopatrzonym w uszy i z puchem kończącym rękawy oraz dolne brzegi. Och no i z przyszytym ogonem. Do tego udało jej się kupić puchate (być może za bardzo, ale na miejscu zawsze mogła je ściągnąć) pełne buty sięgające do połowy łydki.

Amerykański lis z japońskim pochodzeniem. Zupełnie jak ona, choć nie była pewna, czy nazwałaby siebie samą lisem.

Żeby nie było, że za mało przyłożyła się do swojego pomysłu na przebranie, pokusiła się o odwzorowanie na twarzy części z czerwonych linii na własnej twarzy, poprawiła też makijaż oczu, zaznaczając ich azjatycki skos i założyła zakrywające całą gałkę, cze=arne soczewki kontaktowe.

Właśnie skończyła poprawiać drugą z nich, kiedy ból w piersi aż ją wygiął. Potężne kłucie w sercu — tak podobne do tego przy księdze, a równocześnie tak nieporównywalne do niego — odebrało jej na chwilę dech. Łapiąc się umywalki, strąciła paletę farb do charakteryzacji i ta z hukiem zderzyła się z podłogą, rozpadając na dwie części.

Keira zacisnęła żeby i stopniowo nabierała powietrza, czekając aż niespodziewane uczucie ustąpi. Kiedy w końcu dała radę się wyprostować, żarówki rozmieszczone na ścianach i świetlówka na suficie zamrugały i zgasły, ale tylko na kilka sekund.

Dziewczyna zmarszczyła brwi, odzyskując panowanie nad ciałem i niepewnie wyszła z łazienki.

W mieszkaniu było cicho, choć wcześniej jej playlista zawładnęła wszystkimi głośnikami, ale Keira założyła, że ewentualna awaria w dopływie prądu mogła wyłączyć odtwarzanie. Mimo tego zawładnął nią chłodny niepokój.

Miała wrażenie, że jest o wiele później, niż powinno być. Za oknem słońce powinno chylić się ku horyzontowi, a tymczasem grube, ciemne chmury nawet nie pozwalały się o tym przekonać.

Keira zaledwie przechodziła koło okna w salonie, ale właśnie widok tych chmur zwabił ją bliżej, nakazując się przyjrzeć. Czujność mimowolnie wzięła nad nią górę i coś podpowiadało jej, że to nie są zwyczajne chmury. Czyżby sąsiedzi swoimi orgiami w końcu przywołali demona? Nie sądziła, żeby ich doznania były na tyle dobre, właściwie nawet ich nie znała, ale patrząc na wspomnienie ich niegrzecznego przekomarzania się w windzie, to właśnie przyszło jej na myśl.

I dokładnie wtedy dostrzegła postać na tle nieba. Niewyraźną, ale coraz większą. A potem następną i jeszcze jedną, jakby wylatywały z samego nieba.

*******

Na początku Jonathan pomyślał o jakimś pokazie cieni — tak dla niego wyglądały zarysy postaci na niebie i odcięcia ich konturów na ścianach budynków. W końcu w tym mieście nikogo by to nie zdziwiło, prawda?

Ale dobrze wiedział od początku, że to nic sztucznego. Pulsujące słabym bólem serce było przy tym dla niego jakby upomnieniem. Mimo to nie potrafił uwierzyć własnym oczom, kiedy uświadomił sobie, że cienie, na które patrzy, to ludzkie sylwetki. Powykręcane, wychudzone i o skórze pokrytej strupami. Oraz o skrzydłach.

Gapie zaczęli rozmawiać między sobą na temat tego nietypowego widoku, ale wszystko działo się tak szybko, że nawet nie padło żadne konkretne spostrzeżenie. Nikt nie powiedział, że patrzą na anioły. Chyba nikt nie kojarzył ich z tak paskudnym widokiem.

Jedna ze skrzydlatych postaci obniżyła swój lot. Do Jonathan dotarł odór zgnilizny, a stwór jak drapieżnik przeciął powietrze i zanurkował w dół w kierunku ludzi. Chłopakowi mignął obraz różowego, pomarszczonego ciała, czerwonych ślepi i potężnego dzioba w miejscu ust.

Harpia — jak powiązał ją z mitami Jonathan — nie wybierała swojej ofiary, nie chciała konkretnego celu. Wylądowała ciężko i niezgrabnie na ulicy. Nawet się nie rozejrzała. Jej atak wyglądał na losowy, a najbliżej niej znajdował się mężczyzna w brązowym garniturze i gdy tylko Harpia zarzuciła głową, jakby poprawiając pozycję, już w następnej chwili przyciskała go do ziemi.

Mężczyźnie wydarł się krótki krzyk, który urwał się gdy tylko potwór wbił dziób w jego żołądek, rozpruwając nie tylko garnitur z Armaniego, ale również ciało. Krew rozlała się po asfalcie, rozszarpane jelita oklapnęły na drogę i chodnik. Harpia, wywołując w martwym ciele drgnięcie, oderwała głowę, by przełknąć. W przeraźliwej ciszy było słychać mlaskanie.

Dopiero wtedy ludzie oderwali się od tego przeraźliwego obrazu, zdając sobie sprawę, że to nie pokaz na cześć upiorów. Zaczęły się wrzaski. Każdy rzucił się do biegu, a następne skrzydlate bestie pojawiły się w dalszych częściach ulic, podczas gdy ta pierwsza bez wzruszenia jadła swoją zdobycz.

Jakaś kobieta upadła, przebiegając koło Jonathana. Zwymiotowała, po części również na siebie, ale równie szybko wstała i pobiegła do najbliższych drzwi.

Jonathan stał oniemiały i przerażony.

Krzyki ludzi mieszały się z ostrzegawczymi wrzaskami Harpii. Dopiero kiedy jedna z nich z impetem wpadła w okno wieżowca, rozbijając je z przeszywającym brzękiem, Jon drgnął, zdając sobie sprawę z realności sytuacji.

To nie był sen. To nie był film. To nie był pokaz.

Właśnie na jego oczach zginął kolejny człowiek, a inni zaczynali walczyć o życie. Właśnie jakaś cholerna mityczna kreatura rozsadziła okno, żeby dostać się do ludzi w mieszkaniu...

Impreza. Sally.

Iskra.

Ktoś na niego wpadł. Obłąkane oczy w twarzy pełnej głębokich zmarszczek odnalazły jego spojrzenie.

— Uciekaj, chłopcze! — zawołał mu w twarz staruszek o rybim oddechu.

Jonathan spokojnie go od siebie odepchnął.

Nie tym razem, pomyślał, ale pokiwał tylko głową i faktycznie pobiegł. Zatrzymał się jednak po chwili w ślepej uliczce, ale nie dlatego, że chciał się schować albo potrzebował złapać oddech.

Mógł pomóc. Musiał pomóc. Miał iskrę i w końcu... miał też maskę.

Minimalna szansa, że go nie rozpoznają, ale chciał w nią wierzyć. Założył ostatnią część kostiumu, zanim schował torbę za śmietnikiem z nadzieją, że nikt się nią nie zainteresuje przez jakiś czas. Wracając w kierunku zamieszania, chciał zarzucić na głowę kaptur, jak zawsze, tak na wszelki wypadek i zdał sobie sprawę, że jego kurtka go nie miała. Poza tym czy ona sama nie była dla niego zbyt charakterystyczna?

I chwilę po tym, gdy tylko rzucił okiem na główną, już opustoszałą ulicę, dostrzegł porzuconą na chodniku bluzę. Była czerwona, a na plecach widniał wyszyty złotą nicią chiński smok. I miała kaptur. Jon bez zastanowienia porzucił kurtkę w uliczce i zgarnął z ziemi bluzę, która tylko trochę zalatywała cudzymi perfumami.

Ledwo zdążył naciągnąć rękaw, kiedy wrzask atakowanej kobiety kazał mu interweniować.

Harpia właśnie wylądowała przy jej skulonej postaci i otwarła paskudny dziób, szykując się do ataku, ale nie zdążyła zadać ciosu.

Jonathan wyciągnął rękę i zacisnął pięść, a kości stwora strzeliły jak patyki w ogniu. Harpia krzyknęła i tym razem był to czysty pisk cierpienia.

Jon czuł jak jego oczy pokrywa czerń, jak ten sam mrok przelewa się przez jego ciało. Czuł tę siłę głęboko w sobie i właśnie do niej sięgał.

Ale nie zamierzał jej nadużywać. Przyciągnął pięść do siebie, a Harpia grzmotnęła ciężkim cielskiem o ziemię. Nie do końca martwa, ale też nie do końca żywa. Jak ciało z bijącym sercem, ale bez sprawnie działającego mózgu. Nie do końca była to litość, ale z drugiej strony nie zamierzał jej przecież okazywać.

Kobieta podniosła głowę. Drżała z przerażenia i kiedy zobaczyła nieruchomego stwora przed sobą, wybuchnęła płaczem. Podniosła się z trudem, pociągając nosem, ale zza łez udało jej się spojrzeć na Jonathana.

— Dziękuję — szepnęła i umknęła w poszukiwaniu schronienia.

Ulicę pochłonęły alarmy i krzyki.

*******

Keira wyłapywała konkretne elementy, ale jeszcze zanim dostrzegła uzbrojone w dzioby twarze, nazwała postacie Harpiami. Skrzydła, tak powykręcane i liche jak ich nieludzkie ciała, nie przywodziły na myśl nawet upadłych aniołów, więc tylko ta odpowiedź jej pasowała. Właściwie przyszła intuicyjnie i dopiero później dotarł do niej strach, że naprawdę widzi to, co widzi.

W tej samej chwili jedna z Harpii zniżyła lot, a jej głowa zwróciła się prosto w kierunku Keiry. Ta ledwo zdążyła zarejestrować czerwień oczu potwora, kiedy ten rzucił się przez powietrze w jej kierunku.

Dziewczyna odskoczyła do tyłu, lądując ciężko na podłodze. Okno eksplodowało pod siłą rozpędu Harpii, która wśród drobinek runęła na panele. Ku przerażeniu Keiry, niemal od razu zaczęła się z nich zbierać. Zdawała się nie przejmować ciętymi ranami na plecach i kończynach, z których ciekła czarna posoka.

Keira ledwo opanowała szok i nawet nie zdążyła się podnieść, bo Harpia pierwsza zdołała przygnieść ją do podłogi, miażdżąc rękoma obrośniętymi piórami skrzydeł jej barki.

— Ludzkie dziecię — wycharczała oddechem cuchnącym jak padlina tuż nad twarzą dziewczyny. Jej głos nie brzmiał ludzko, choć wypowiadał bardzo ludzkie słowa.

Keira odwróciła głowę, walcząc z odruchem wymiotnym.

— Bez przesady z tą dzieciną — rzuciła i gdy Harpia przekrzywiła głowę w wyrazie niezrozumienia, wymierzyła jej kopnięcie koturnem w podbrzusze. Harpia schyliła się z sykiem, a Keira wykorzystując jej ruch, podciągnęła się wyżej i kolanem zadała cios w samą krtań potwora.

Harpia zatoczyła się na bok i wyswobodzona Keira natychmiast się podniosła, gorączkowo myśląc nad bronią.

Miała cały składzik, ale dotarcie do niego byłoby wyjątkowo ryzykowaną decyzją, już nie wspominając o zniszczeniach. Z kuchnią było podobnie, a dodatkowo brakowało tam miejsca na prowadzenie walki czy choćby obrony. A salon... Cóż, elektryczny kominek nie wymagał nawet pogrzebacza, więc jedyną opcją byłaby noga z lampy, ale Keira wątpiła, aby była w stanie ją wyszarpnąć.

I wtedy jej wzrok padł na rozbite okno.

— Hej, kreaturo! — zawołała do Harpii, która dopiero odzyskiwała władzę nad ciałem, tym samym z powrotem zyskując wyraźniej płonące głodem i nienawiścią spojrzenie. — Czego chcesz?

Harpia rzuciła się z krzykiem przed siebie, tylko o mały włos unikając przeszkody w postaci szklanego stolika, ale Keira zdążyła zanurkować pod szponiastą dłonią wyciągniętą w jej kierunku.

Serce biło jej z przeraźliwą mocą, gdy stanęła na tle ramy okiennej upstrzonej szklanymi strzępami. Za nią chłodne powietrze bawiło się jej włosami i podwiewało spódniczkę, a dźwięki klaksonów, krzyki ludzi i stworów, docierały do niej z echem wiatru.

— Zapraszam, paskudo — powiedziała Keira, ale na tyle cicho, że bardziej kierowała te słowa do siebie.

Harpia wedle jej oczekiwaniom ruszyła wściekle w jej kierunku, zataczając się na ptasich łapach. Nie była zbyt inteligentna. Tylko głodna i zła. Właściwie Keira się jej nie dziwiła, ale nie zamierzała robić za pożywienie.

Uskoczyła przed następnym ciosem, zadając własny w żebra istoty i łapiąc jej suchą, chudą rękę połączoną ze skrzydłem. Harpia zawyła, a Keira wykręciła jej kończynę, odsuwając się od krawędzi, a tym samym przesuwając bliżej niej Harpię.

Gdy ta już jedną łapą i dziobem rozwartym we wrzasku wściekłości zwisała z wieżowca, dopiero zdając sobie sprawę, co się dzieje. Zaczęła się prawdziwie miotać, a Keira obniżyła uchwyt. I z całej siły wbiła podeszwę w paskudne przedramię. Trzask łamanej kości wzdrygnął nią, ale równocześnie widok białego strzępu wśród czarnej krwi rozerwanej skóry i nieludzki krzyk potwora dały jej pewną satysfakcję.

Puściła.

I kiedy Harpia runęła w dół, nawet za nią nie patrzyła. Wróciła do salonu, otrzepała ręce i wzięła kilka głębokich wdechów. Serce pulsowało niedawnym bólem i waliło w klatkę piersiową w rytm buzującej w jej organizmie adrenaliny. Odgłosy paniki były bardzo niewyraźne, ale Keira je słyszała i zdawała sobie z nich sprawę.

A przede wszystkim, chociaż tylko hipotetycznie, domyślała się, że wszystko co się teraz działo, miało coś wspólnego z księgą. Czy z jej winy? Nie potrafiła i nie chciała na to odpowiadać, ale w ten czy inny sposób księga była przedmiotem, który aż za dobrze pasował do obecnej sytuacji. Oraz który mógłby pomóc — dać wskazówki i być może nawet z powrotem zamknąć Harpie w swojej pieczy.

Jeśli właśnie jakiś mityczny stwór pojawił się z samego nieba i próbował ją zabić, nie miała żadnych podstaw, aby nie wierzyć, że przedmiot, którego strzegł jej ojciec, nie miał żadnej mocy.

Tylko że najpierw musiała się przedostać przez miasto.

To stanowiło wyzwanie, na myśl o którym przeszedł ją dreszcz — i nie była pewna czy strachu, czy podniecenia oraz które z tych uczuć jest gorsze. Na pewno jednak nie zamierzała podejmować się tego zadania w koturnach, ale na zmianę całego stroju nie miała dość czasu.

Zanim dotarła do składzika z bronią, przekopała dolne szuflady szafy, gdzie upchnęła rzeczy, które co prawda jej się podobały i nie zamierzała ich wyrzucać, ale też nie wyobrażała sobie w nich za często się pokazywać. Znalazła tam parę nieco topornych, wysokich prawie do kolan butów z wiązaniami i zamkiem po boku. Mimo wyglądu i grubej podeszwy, Keira była pewna ich niezawodności i wygody, a przy tym miała w nich doszyte niewielkie kieszonki po bokach.

Gdy tylko uwinęła się z ich wiązaniem, do jednej z zapinanych kieszonek włożyła złożoną mapkę ukrytych przejść do księgi.

Cały czas docierały do niej odgłosy spanikowanego miasta, ale nie marnowała czasu na przyglądanie się im z okna.

Wpadła do składziku, mijając siedzącego przy nim Nowaaru i nawet nie zaszczycając go spojrzeniem. Decyzja zajęła jej tylko chwilę i po niej już przypinała do uda pasy z trzema mniejszymi sztyletami, a przez plecy przewiesiła pokrowiec z tanto — mniejszym krewniakiem katany, której Keira nigdy nie lubiła używać, choć jej trenerzy zadbali o to, aby umiała to robić.

Już wtedy wiedziała, że paradowanie z bronią przez miasto, nawet w obliczu takiego zamieszania i nawet jeśli mogła się upierać, że to część kostiumu, nie jest dobrym pomysłem. Dlatego, tak w razie czego, jakby farby na twarzy i soczewki nie odniosły skutku, przewiesiła przez szyję najprostszą, czarną maskę przeciwsmogową.

Dopiero przy drzwiach zwróciła jej uwagę maska Kitsune. Biała, podłużna maska naznaczona czerwonymi smagnięciami wisiała przy drzwiach nad płaszczami. Keira nie mogła jej nie zauważyć.

W ostatniej chwili porwała ją z wieszaka i wybiegła na zewnątrz.

Jeśli tak miało wyglądać jej Halloween, była gotowa na masakrę w lisim stylu.

~*******~
CDN

Zaczęło się ^^

Ale oficjalnie Was informuję, że do odwołania to opowiadanie będzie wolno pisane i przypuszczam, że w pełnym znaczeniu tego określenia :((

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro