20

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kevin Doyle

Cholera, cholera i jeszcze raz cholera! Powoli zaczęło opanowywać mnie zwątpienie. Bo chociaż początkowy plan, by łazić po Instytucie i udawać ssprzątaczy wydawał się idealny, to przecież oboje musieliśmy wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności aktorskich!
Nie wiedziałem, które z nas było bardziej szalone. Ja - bo ktoś mógł rozpoznać moją twarz i... Czy też Młoda - bo kurczę wie, po co zamierzała utknąć w osiemnastym wieku na stałe?
Fakt, trochę w tym mojej winy, ale Nancy uświadomiła mi, że Anna Orsay vel Młoda nie była już taka bezpieczna, gdziekolwiek by nie poszła. Chcąc nie chcąc przemierzaliśmy kolejne korytarze naszpikowane elektroniką, myjąc kilometry kamiennych posadzek i kur...a, ja się szczerze zastanawiałem, czy ochrona w Instytucie to nie banda idiotów. Albo nie chciało im się przykładać do roboty, albo już mieli i Annę i mnie na celowniku, czekali tylko na dogodny moment, żeby nas zatrzymać.
- Dziękuję - powiedziała Anna do mnie tak cicho, że uznałem iż słuch mnie zmylił.
- Co? - patrzyłem na nią jak na kosmitkę, udając jednocześnie bardzo zainteresowanego wyczyszczeniem na błysk zakichanej podłogi.
Tego jeszcze mi nie mówiła, a nie raz i nie dwa, ojciec sypał mi donosami, co ona powiedziała albo czego nie powiedziała na mój temat. Myślałem, że tak być musiało skoro swym zachowaniem przynosiłem ojcu wstyd, ale gdy trafił do wariatkowa, to odniosłem wrażenie, że ojciec po prostu potrzebował kozła ofiarnego, by zrekompensować sobie frustrację i niespełnione marzenia związane z tym głupim projektem. Time Machine stał się jednocześnie i jego nadzieją, i przekleństwem.
Odetnąłem z ulgą, gdy uzyskałem szansę na naprawienie dawnego błędu. Zamierzałem odesłać Annę do ojca, szanownego Pana Edvarda Surrey'a. A dalej niech sobie radzą sami. Więcej uczynić nie potrafiłem i nie byłem w stanie zrobić.
– Ej, wy! – czyjś basowy głos zabrzmiał w ciszy korytarza jak wybuch granatu.
Powstrzymałem się od nerwowego drgnięcia i wzrokiem ostrzegłem również Annę, by zachowała spokój. To nie było łatwe, ale pierwsze schody w drodze do skorzystania z dobrodziejstwa Time Machine musiały kiedyś się pojawić. Coś, co przychodziło zbyt łatwo zwykle nie przedstawiało sobą wielkiej wartości.
– O co chodzi? – wyprostowałem zgarbioną sylwetkę, napotykając srogie spojrzenie pary szarych oczu, okalonych siateczką drobnych zmarszczek.
Pękaty jegomość wyglądał jak stereotyp współczesnego naukowca. Nosił pozaciągany sweter i stare spodnie, wypastowane buty na płaskiej podeszwie, a na nosie  - okulary o grubych szkłach w rogowych oprawkach. Poza tym na czubku głowy tworzyła mu się niewielka jeszcze łysinka. Pomyślałem, Bóg wie dlaczego, nieco złośliwie, że za kilka lat facet będzie korzystał z peruki i gdy spadnie mu ona przypadkiem z głowy, może dojść do zabawnej sytuacji.
Zabawna dla świadków wydarzenia, mniej śmieszna dla nieszczęśnika. 
– Nie powinno was tu być  – mężczyzna przyglądał się nam, to znaczy Annie i mnie, podejrzliwie oraz badawczo.
Jego małe oczka zdawały się przenikać nas na wskroś, facecik założył pulchne ręce na klatce piersiowej i po prostu sprawiał wrażenie człowieka, który tylko czeka jakby tu kogoś przyłapać  na czymś niezgodnym z prawem. 
– A to niby czemu? Porządek musi być wszędzie! – zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, odezwała się Anna, nawet głos jej nie zadrżał.
– Nie wiem,  może się mylę, ale... – naukowiec nie wyglądał na usatysfakcjonowanego tym podszytym grubymi nićmi wyjaśnieniu i drążył dalej, najwyraźniej nie zamierzając odejść.
– Skoro pan uważa, że brud jeszcze nikomu nie zaszkodził, to proszę bardzo! – Anna Orsay bezradnie rozłożyła ręce w geście udawanego zdziwienia, nie odwracając oczu od intruza. – Może być nieporządek i mnóstwo bakterii!
– Ja was tu nigdy nie widziałem! – powiedział znacząco naukowiec, uśmiechnął się przy tym z wyższością godną lepszej sprawy. – Coście za jedni? I proszę mi tu bez opowiadania fałszywych historyjek! Mam wezwać ochronę?
Jedna z jego brwi uniosła się wyżej, chyba dobrze się bawił, co wkurwiało mnie na maksa tak, że chciałem mu przypakować. Nie lubiłem typów, którzy uważali się za lepszych niż inni. Swego czasu byłem kompletnym dupkiem, nie robiłem nic, żeby to zmienić. A tam, zawsze znajdzie się ktoś, kto zalicza się do baranów...
– Mowę ci odjęło? – przyczepił się do mnie Baran vel Naukowiec.
– Po prostu ani on, ani ja nie rozmawiamy z nikim kto szczyci się sztuczną inteligencją, nie posiadając oryginału. Kopia nie zawsze znaczy lepszej jakości! – no i znowu Anna raczyła ruszyć mi z odsieczą.
No, proszę! Czasem potrafi się odezwać konkretnie i na temat, gdy pojawią się ku temu przesłanki!
– Ja was tu nie widziałem, czego szukacie w Instytucie? Ochrona... – nie zdążył dodać niczego więcej, gdy wielce zdziwiony osunął się na kolana i padł jak kawka na posadzkę.
– Jak... Jak ty to, kurwa, zrobiłaś? – wytrzeszczyłem oczy, wskazując wzrokiem na natręta, który na szczęście wciąż żył, albowiem jego klatka piersiowa unosiła się i opadała w normalnym rytmie, charakterystycznym dla człowieka pogrążonego w głębokim śnie.
A Anna, przecież widziałem, nie zbliżyła się ani centymetr bliżej w stronę grubasa. Tylko na niego patrzyła - prosto w oczy - i się uśmiechała, jak kot, który dorwał miseczkę pełną tłustej śmietany.
– A, kurwa, normalnie – odpowiedziała mi w tym samym tonie. – Mam dobre geny. Czy nie musimy spierdaczać?
Nagła zmiana tematu była jak najbardziej, na miejscu. Gdzieś skrzypnęły drzwi, całkiem blisko odezwał się przenikliwy dźwięk alarmu, toteż pomyślałem, że już po nas. Anna znowu się uśmiechnęła tym swoim kocim uśmiechem, obejmującym jej oczy. Zdawała się nie przejmować widmem nadchodzącej klęski.
– Kevin! – warknęła, gdy stałem w miejscu i się gapiłem  jak ciele na malowane wrota.
– Nie mam nic do stracenia – powiedziałem do siebie i ruszyłem za nią w nadziei, że oboje wiemy, co robimy i na co się piszemy.
O żesz ty! Zdumieniu towarzyszyło coś jeszcze, gdy wpadliśmy do windy, która otworzyła i zamknęła za nami, jak na zamówienie.
– Co? – Anna wcisnęła guzik z przypadkowym numerem piętra.
– Ja już nigdy niczemu nie będę się dziwił! – oznajmiłem poważnym tonem.
Właściwie, to będąc w posiadaniu całkiem sporej dozy informacji o Surrey'u, nie wręcz nie powinienem okazywać zdumienia wobec umiejętności jego córki. A niech mnie kule biły - zaufałem jej i tak chyba miało być. Bez pytań. Na ślepo.
– Zawsze tak z tobą jest? – patrzyła na mnie jak sroka w gnat.
– Jak? – przewróciłem oczami.
– Sprawiasz wrażenie wariata, ale w praktyce da się z tobą sensownie pogadać.
– Jeśli pytasz mnie, dlaczego dałem się wmanewrować w tę historię najpierw Connorowi, memu staremu, a potem tobie i jeszcze nie zdążyłem zaliczyć ani kielicha czy też kreski, i żyję... To nie wiem. Niech ci to kurwa, wystarczy.
– Wyczerpał się dla ciebie dzienny limit przekleństw  – powiedziała Anna, Księżycowa Anna, gwoli ścisłości.
Zastanawiałem się, jak Annie udawało się z łatwością przeskakiwać z tematu na temat, nie tracąc pozornie wątku rozmowy. Ale nie dostałem talonu na długie gdybanie, bo winda zatrzeszczała przejmująco i zatrzymała się na poziomie numer 3.
– To tutaj  – powiedziałem niepotrzebnie.
Przez przeszklone drzwi widać było wszystko, co składało się na najbliższe otoczenie. Poziom 3. Ale po co udawała,  że nie wie, gdzie szukać?
Chociaż...
– Do cholery! Nie skanuj mi głowy! Wystarczy, że robił to twój ojczulek przez długi czas! – zrozumiałem, że Anna to chodząca bomba zegarowa i biedny ten delikwent, który jej się narazi!
– To nie myśl przy mnie – odezwała się Anna, pół żartem, pół serio.
Zamknąłem jadaczkę. Nie wygrałbym z nią w tym starciu. Tymczasem wysiedliśmy z windy i ruszyliśmy biegiem w stronę tamtego pomieszczenia, gdzie mój kochany szalony tatko otworzył wrota czasu o jeden raz za dużo.
– To tu? – skinąłem twierdząco głową, bo byłem zdyszany po szybkim sprincie.
Kondycja i wiek już nie te, co dawniej. Po latach zaniedbań nagle nie podskoczą w górę jak akcje dobrej firmy.
Niecierpliwym ruchem ręki pchnąłem drzwi. Otworzyły się przed nami jak Sezam na hasło wypowiedziane ustami Ali  - Baby. Spojrzałem przed siebie i cholera! Zamarłem z grymasem bezgranicznego zaskoczenia na twarzy.
– Nancy? Co tu robisz? – wydukałem z trudem artykuując słowa, bo gorzej być już nie mogło.
– Dzień dobry, Kevinie  – Nancy uśmiechnęła się szelmowsko, jak tylko ona potrafiła.  – Witaj, Anno. Księżycowa Anno, nieprawdaż? Przygotowywałam dla was dwojga małą niespodziankę...
Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że przedmiotem, który schowała za plecami była broń. I najwyraźniej Nancy zamierzała zrobić z niej użytek. Rzuciłem się do przodu, nie myśląc zbyt długo. Musiałem powstrzymać tę szaloną kobietę! I musiałem odwrócić jej uwagę od Anny, która stanowiła szansę Nancy na zawodowy awans. Nikomu nie życzyłbym losu, jaki kochanka mego ojca przeznaczyłaby Annie jeśli...
Coś otarło się ze świstem  o moją nogę, sprawiając, że poczułem dziwne ciepło rozpływające się falami po dolnej kończynie i ból, rosnący stopniowo w miarę upływu czasu. Ostatnimi obrazami, zarejestrowanymi przez moją gasnącą świadomość, było to jak Anna strzeliła  z liścia Nancy,  w tę jej szczurowatą gębę i odgłos upadającego na glebę ciała. Mojego ciała. Nastała ciemność, która przylgnęła do mnie jak... Poddałem się jej bez protestu. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro