Prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tej nocy nie było gwiazd.

I choć pozbawione ich obecności niebo mogło wydawać się samotne, miało za swego towarzysza zimny zimowy wiatr, tańczący wśród leśnych zakamarków oraz księżyc, który na dobre zagościł już na niebie. Intensywna łuna srebrzystej tarczy przenikała gęste, złowieszcze chmury, oblepiała pozbawione liści pnie, by w końcu wylądować na pokrytej śniegiem ziemi. Miejsca oświetlone jej blaskiem zdawały się lśnić, jakby ktoś obsypał je diamentowym pyłem.

Podobnie mieniło się białe futro wilczycy, która uciekając, zostawiała płytkie ślady na puchowej brei. Poprzetykany gdzieniegdzie błękitnymi kępkami sierści grzbiet przywodził na myśl lodowe tafle, ozdobione zimowym szronem. Srebrne ślepia, uważne i pełne lęku, co rusz lustrowały otoczenie. Wilczyca zatrzymała się nagle i odbiła w prawo, zapuszczając się w głąb puszczy. Mknęła przed siebie, zwinnie przeskakując zwalone kłody i skupiska zarośli. Musiała zmylić trop. Odciągnąć łowców, byle jak najdalej od legowiska.

Mrok spowił okolicę swoim atramentowym płaszczem. Las zamarł, pogrążony w nienaturalnej ciszy. Wszystkie stworzenia milczały, obserwując z napięciem nierówną walkę pomiędzy oddziałem zbrojnych mężczyzn, uparcie podążających tropem swojej ofiary, a ulubienicą Luny. Gdyby nie lampy, przytroczone do niektórych siodeł i głośne wrzaski, mężczyźni jadący przez las byliby niemal niedostrzegalni. Ciemne zbroje i płaszcze, zlewały się z karą maścią wierzchowców, zupełnie tonąc w mrokach nocy. Jedynie łapiąc raz na czas jakieś pojedyncze promienie księżycowego blasku, które odbijały się od złotych brosz na ich piersi, wyłaniali się z ciemności niby zjawa męcząca śniącego, w sennych koszmarach.

W końcu ją dopadli. Na rozległej polanie, powstałej po wycince drwali. Była zbyt blisko miasta. Nie miała dokąd uciec i łowcy doskonale o tym wiedzieli. Ktoś w dali gestem dłoni dał znać dowodzącemu tą zgrają, że strzelcy są gotowi. Była na celowniku.

– Psiakrew – zaklął mężczyzna na czele grupy.

Choć bronił swój umysł przed takimi myślami wyjątkowo zaciekle, musiał przyznać, że zastygła w bezruchu, znajdująca się kilkadziesiąt sążni przed nim poczwara, skąpana w srebrzystej poświacie wyglądała dumnie, żeby nie powiedzieć majestatycznie.

Stojąca na tylnych łapach wilko-podobna istota górowała nad nim wzrostem, a przecież siedział na grzbiecie czarnego pustynnego rumaka. Wierzchowca, znanego ze swej masywnej postury. Zdziwienie mężczyzny było tym większe, że miał do czynienia z samicą. Zgrabny, szczupły pysk i węższa kibić potwora jednoznacznie na to wskazywały. Dowódca łowców rozmarzył się na chwilę.

Jeśli ona jest tak potężna, jak wielki musiał być jej alfa?

Oczami wyobraźni widział już piękne łby, zdobiące wnętrze jego posiadłości. Trofeum zawieszone nad kominkiem lub w innym, równie widocznym miejscu. Zastygły w przerażeniu, pusty wzrok byłby cudowną ozdobą i powodem do dumy.

Z zamyślenia, wyrwały go nieprzyjemne dreszcze. Poczuł się tak, jak gdyby ktoś właśnie trzymał w garści jego duszę. Wzdrygnął się i splunął przez prawe ramię. Powtórzył czynność pięć razy. Znów spojrzał przed siebie, prosto w przerażające ślepia potwora. Kreatura mierzyła go wzrokiem. Miał wrażenie, jakby jej srebrzyste ślepia przenikały go po same kości.

Dostrzegł w nich wielki smutek. Przez ułamek sekundy poczuł w sobie nawet coś na wzór wyrzutów sumienia, ale prędko wziął się w garść. Potrząsnął głową. Była potworem, nawet jeśli wyjątkowo pięknym. Nie po to spędził całe życie, szkoląc się wśród najlepszych łowców, żeby teraz wahać się z powodu tanich sentymentów.

Uniósł dłoń, pragnąc wydać stosowną komendę swoim podwładnym, jednak zamarł, a jego usta wykrzywił grymas bólu. Spuścił wzrok, a wtedy dostrzegł sople lodu porastające jego stopy. Przeraźliwe zimno szczypało i paliło jego skórę, a półprzezroczyste, błękitne kryształy pięły się ku górze, pochłaniając jego ciało kawałek po kawałku. Znów utkwił wzrok w wilkołaczycy. Wciąż była dumna. Niczym samotna wyspa, stała pośrodku błyszczącej, gładkiej tafli, jaka spowiła ziemię na której stali. Mężczyzna zmarszczył brwi, był pewien, że jeszcze chwilę temu jej tutaj nie było.

Uderzenie serca później z zapartym tchem obserwował, jak srebrzysta bestia unosi łeb ku niebu i wydaje z siebie dźwięk tak czysty i pełen żalu, jak gdyby słyszał śpiew gwiazd. Melodia była bolesna. Krew popłynęła mu z uszu, nieprzyzwyczajonych do tak wysokich tonów. Przez ułamek sekundy poczuł, że nie jest godzien delektowania się melodią płynącą z niewątpliwie demonicznego gardła wprost do jego serca. Szybko jednak skarcił się w głowie za taką myśl. Wtedy zorientował się, że bestia stojąca przed nim jest jeszcze większa.

A może po prostu miał omamy?

Spanikowane krzyki jego kompanów zlały się w jeden mętny szum. Ignorował ich pytania i nawoływania o pomoc. Nie potrafił oderwać wzroku od lśniącej postaci, która z gracją wytwornej tancerki przeskakiwała susami od jednego łowcy do drugiego, brutalnie zakańczając życie każdego z nich. Jej oczy błyszczały nienawiścią. Biały pysk płonął karmazynową posoką.

Kiedy dotarła do niego, obserwował z zachwytem jak zlepione krwią kępki futra przy jej pysku, tańcują z zimowym wiatrem, tonąc we mgle jej mroźnego oddechu. Lód dotarł już do jego brody i uszu. Zacisnął powieki, gotowy aż jej ogromne kły zatopią się w jego krtani, ale śmierć nie nadeszła. Gdy znów otworzył oczy, dostrzegł jedynie jej jasny grzbiet, niknący wśród kniei.

Było to ostatnie, co zobaczyły jego oczy, nim lód złożył swój pocałunek na jego skroniach.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro