Rozdział 11.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rawena nienawidziła bezczynności.

Dlatego czuła ogromną frustrację, siedząc na atłasowych poduszkach, ze swędzącą od cudacznych specyfików głową i piekącą od maści twarzą. Suknia z gorsetem męczyła odzwyczajone od krępujących strojów ciało. W dodatku nawet nie mogła obejrzeć się w lustrze. Musiała tkwić w powozie, otoczonym korowodem straży i czekać na nieuchronne i zbliżające się wielkimi krokami pędzących kurostrusi spotkanie. Serce łomotało jej w piersi, a jedwabne rękawiczki przesiąkły lepkim potem.

Mimo wszystko Rawena była wdzięczna Hedei, że pomyślała nawet o takim detalu, bo dłonie alchemiczki nie były już smukłe, jasne ani tym bardziej gładkie. Posiadała za to zgrubiałe palce, ogorzałe od słońca, pełne plam i licznych otarć. Dłonie, którymi nie raz grzebała w ziemi, własnoręcznie sadząc rośliny w niewielkim ogrodzie. Zmęczone cerowaniem pościeli, skarpet, zesztywniałe od prania ubrań w zimnej morskiej wodzie. Z nadłamanymi paznokciami i resztką ziemi pod nimi.

Taki strój przypominał jej również o latach spędzonych z ojcem.

Może przynajmniej dzięki tym wszystkim zabiegom, jakim poddała ją piegowata elegantka, Orttus nie ucieknie na jej widok? Biorąc ją za wiedźmę z lasu lub inne upiorne widziadło? Może nawet się do niej uśmiechnie i znów będzie mogła zobaczyć te cudowne dołeczki i blask w jego soczyście zielonych oczach?

Kobieta mimowolnie się uśmiechnęła, jednak po chwili znów zmarkotniała.

A co jeśli się ustatkował i na spotkanie przybędzie ze swoją wybranką? Jak miałaby znieść widok innej kobiety u boku ukochanego mężczyzny, mimo iż zawsze pragnęła jego szczęścia? Minęło tyle lat, byłby głupcem, gdyby w tym czasie się z kimś nie związał. Zresztą, stado potrzebowało przywódczyni. Chociaż Hedea twierdziła, że nic nie wie, by Orttus kogoś sobie znalazł. To dawało Rawenie cień nadziei, ale za nią również się skarciła. Uważała bowiem, że nie ma do takich uczuć żadnego prawa.

Westchnęła ciężko.

Czuła się okropnie. Była zła, na swoje serce pełne egoistycznych pragnień. To przecież ona porzuciła Orttusa niemal bez słowa, zaledwie kilka dni po przyjętych oświadczynach. To ona streściła ich kilkuletni związek w paru żenujących zdaniach, zaplamionego łzami liściku i uciekła, tak po prostu.

Wystarczyło, że usłyszała o nadciągającej wizycie swojego ojca, by przekreśliła szczęście, o które tak zaciekle walczyli. Strach wziął nad nią górę. A przecież mogli porozmawiać i razem ustalić co dalej. Przecież miasto nie było bezbronne, w dodatku było częściowo wyjęte spod wpływów łowców potworów dzięki działaniom rodziny królewskiej. Jej lęk był irracjonalny, a jednak trauma i liczne fobie, jakie zawdzięczała Klausowi, zupełnie zawładnęły jej umysłem i zdusiły wszelki rozsądek.

To był pierwszy błąd.

Drugim było zboczenie ze szlaku.

Gdyby tylko dziewiętnaście lat temu posłuchała słów władcy Zielonego Księstwa i poszła prosto do domu. Gdyby nie zboczyła ze ścieżki, po wypatrzeniu krwawnika... Nie zabłądziłaby w lesie i nie wpadłaby w łapy śledzącego ją trolla. Nie wylądowałaby w jego chatce, w ogromnym kotle w charakterze kolacji. Gdyby postąpiła inaczej, Szron nie usłyszałaby jej krzyków i nie popędziła z ratunkiem i tym samym nie zwróciłaby na siebie uwagi przejeżdżającego traktem łowcy potworów i nie zapoczątkowała nagonki.

Gdyby Rawena nie zboczyła ze ścieżki, Dalia i Carper wciąż żyliby w chatce na uboczu, wychowując córkę. Czerwonowłosą dziewczynę, która od osiemnastu lat była dla Raweny całym światem. Kobieta wiedziała, że zrobiłaby dla niej niemal wszystko. Łącznie z cofnięciem czasu i oddaniem jej pod opiekę rodziców, gdyby to tylko było możliwe.

Niestety, nie było.

Podobnie jak przywrócenie życia potężnej, władającej lodem wilkołaczycy, będącej nie tylko matką Rose, ale i jedyną przyjaciółka Raweny oraz ważną osobą dla Orttusa. Szron była betą. Figurą stojącą w hierarchii stada tuż za przywódcą.

Trzecim błędem było posłuchanie zrozpaczonego Carpera, który poprosił ją o chwilę sam na sam. Upierał się, że chce pochować żonę. Gdyby wiedziała, że mężczyzna wciąż miał przy sobie fiolkę wyciągu z wilczej jagody...  I gdyby on wiedział, kogo Szron ukryła w jaskini chwilę przed swoją śmiercią. Kogo próbowała ochronić, myląc pościg.

O ile wcześniej Rawena ciągle biła się z myślami i planowała odnowienie kontaktu z Orttusem, o tyle po śmierci Szron i ucieczce z małą Rose na Złote Pola całkiem z tych planów zrezygnowała. Po części zaaferowana koniecznością zaczęcia wszystkiego od nowa, a po części ze wstydu i ogromnego poczucia winy. Jej nazwisko bowiem w ten czy inny sposób, ciągle pozbawiało Orttusa bliskich. Nie mogła go narażać. Nie przeżyłaby kolejnej śmierci.

Czwartym błędem była jej zarozumiałość.

Od ponad dwudziestu lat z uporem godnym największego fanatyka trzymała swoje życie w garści i sama decydowała o własnym losie. Bez niczyjej pomocy, z niemowlakiem w chuście podróżnej odnalazła kawałek ziemi na Złotych Polach, do którego nie rościła sobie praw żadna z mieszkających tam rodzin. Prawdopodobnie ze względu na jałową ziemię, będącą niezwykle rzadkim zjawiskiem na zdominowanej przez rolników i hodowców wyspie.

Własnymi rękami odnowiła drewnianą chatę. Uzupełniła szczeliny w ścianach mchem, wymieniła spleśniałe belki i pozbyła się starych, zniszczonych sprzętów. Zamówiła u miejscowych rzemieślników nowe drewniane gonty i pokryła nimi dziurawy dach. Dzięki sprzedaży części kosztowności, które w dniu ucieczki zabrała z domu było ją stać na zakup podstawowej aparatury do warzenia mikstur oraz sprowadzenie ziół, których brakowało wśród miejscowej flory.

Klaus zadbał o jej wykształcenie i była to w zasadzie jedyna rzecz, za jaką szczerze była mu wdzięczna.

Choć pobudki Inkwizytora, stojące za dbałością o jej edukację, były czysto interesowne i miały na celu wyłącznie pozyskanie możliwie najbardziej intratnego kontraktu małżeńskiego, to właśnie dzięki Klausowi Rawena posiadła wiedzę, która później pomogła jej stanąć na nogi.

Umiała czytać i pisać. Znała etykietę. Potrafiła też liczyć, parzyć zioła, ale przede wszystkim warzyć mniej lub bardziej skomplikowane mikstury. Alchemia nigdy nie należała do łatwych zajęć. Prócz ogromnych nakładów finansowych jakiej wymagała nauka, aspirującego alchemika musiał cechować też upór w dążeniu do celu i żyłka ryzykanta. Czasem zioła porastały gniazda harpii a czasem cmentarzyska zamieszkałe przez bezgłowe upiory. Czasem wymagały nurkowania w głębinach jeziora a innym razem zroszenia krwią, jak w przypadku krwawnika.

Rawena miała szczęście, opanowując podstawy pod czujnym okiem okrutnego ojca, który z początku uwierzył w jej zapewnienia, iż taka umiejętność zwiększy jej wartość na rynku matrymonialnym i przyda ich nazwisku tak ukochanego przez Wielkiego Łowczego prestiżu.

Miała też dość uporu, by później ruszyć w świat i kontynuować naukę.

Uwielbiała łączyć ze sobą rośliny i odkrywać coraz to nowsze kombinacje i zastosowania czasem na pozór bezużytecznych chwastów. Była szczęśliwa, niosąc pomoc i ulgę w cierpieniu. Niezależnie od stopnia problemu. Tak samo cieszył ją opatrzony palec rozbrykanej Rose, co zatamowany krwotok i zwalczona gorączka u władcy Zielonego Księstwa, gdy jeszcze tam mieszkała.
Niestety, zdobyty wśród zabobonnych i raczej nieufnych mieszkańców wyspy szacunek i poważanie, pozwoliły kobiecie na zbyt dużą wiarę we własne możliwości. Wiarę, która kosztowała ją zdrowie, siły i młodość a Rose, jak wtedy sądziła odziedziczone po matce umiejętności.

— No, dojeżdżamy! — zawołała podekscytowana Hedea, wyrywając Rawenę z zamyślenia i zmuszając, by uniosła wzrok znad podłogi i skupiła go na twarzy piegowatej kobiety. — Powinnaś zwieńczyć swój zniewalający wizerunek kilkoma kroplami perfum. Mam tu kilka zapachów, które mogą ci się spodobać. Wszystkie intensywne, mocne, zniewalające! Zaraz ci pokażę...

— Nie — wtrąciła pospiesznie Rawena.

Hedea zmarszczyła brwi, zbita z pantałyku.

— Oh, nie musisz się przejmować kosztem tych wszystkich fatałaszków. Zapewniam, że niesienie pomocy zubożałym w gust i koronki osobom, traktuję jako swój obowiązek — zapewniła z powagą. — Proszę zatem nie protestować i przyjąć mój hojny gest.

— Nie, ja po prostu... — Rawena urwała, szukając odpowiednich słów. Zignorowała przytyk i spojrzała na Rose, szukając ratunku w pytającym spojrzeniu swojej podopiecznej.

Rose zamrugała powiekami. Przez moment nie do końca rozumiała, o co chodzi jej ciotce, ale po chwili dotarło do niej, że przecież Orttus jest wilkołakiem. A jeśli tak, musi mieć niezwykle wyczulony węch. Znajomy zapach Raweny najszybciej uświadomi mu z kim ma do czynienia. Pod warunkiem, że kobieta nie zamaskuje go silną wonią kosmetyku.

— Ciocia ma na myśli, że to nierozsądne pryskać się perfumami w powozie. Silny zapach w małym pomieszczeniu może podrażnić oczy i na przykład rozmazać nam wszystkim makijaż. Łącznie z twoim, Hedeo — powiedziała dziewczyna, akcentując ostatnie zdanie. — Chyba nie chcesz pokazać się w mieście z opuchniętymi powiekami, czerwona na twarzy i z nieeleganckimi napadami mało wyrafinowanego kaszlu?

— Oh, wielkie nieba, przenigdy! — zawołała przerażona kobieta i zakryła usta dłonią. — Jednak prawdę mówią, że w słusznym wieku kryje się wielka mądrość. Tyle razy poprawiałam wygląd w powozie i zawsze zapominałam o działaniu perfum, oh, jak to nierozważnie z mojej strony... — dodała, ale nie dokończyła zdania, gdy powóz nagle podskoczył na nierówności. — Nareszcie na miejscu — skomentowała Hedea, poprawiając fryzurę.

Wkrótce potem powóz zajechał z furkotem na brukowany plac. Kurostrusie zagdakały donośnie, obwieszczając im koniec podróży. Stangret otworzył drzwi karocy i wypinając dumnie pierś, wyciągnął przed siebie rękę. Hedea podała mu dłoń i z gracją pokonała trzy niewielkie schodki.

— Dłużej się nie dało? — mruknął barczysty mężczyzna, który czekał na placu. Skrzyżował ramiona na swojej częściowo odsłoniętej dekoltem koszuli, piersi i zaczął świdrować wzrokiem elegancką kobietę.

— Dało, ale znaj moją łaskę — odcięła się Hedea, uśmiechając się złośliwie. — Zaręczam jednak, że jeśli nowo zdobyte przeze mnie informacje są zgodne z prawdą...twoja cierpliwość zostanie sowicie nagrodzona.

— Ściągacie mnie tu, mówiąc, że to pilne, a potem wysyłacie posłańca, że mam czekać. To niepoważne — prychnął.


— Skończ narzekać i lepiej pomóż naszemu gościowi opuścić powóz. Zmęczyła ją długa podróż — zasugerowała Hedea i sugestywnie poruszyła brwiami.

Orttus spojrzał na nią i przechylił głowę na prawe ramię. Nic z tego nie rozumiał.

— Czemu ja? A za co płacisz stangretowi?

— Na litość bogów! — jęknęła Hedea. — Jesteś czasem taki ociężały!

— Wypraszam sobie, ostatnio sporo schudłem — burknął urażony.

— A żeby ci rybia ość w gardle stanęła, Ti — warknęła Rawena, wyprowadzona z równowagi oczekiwaniem aż jej były narzeczony zrozumie przekaz stojący za słowami białowłosej kobiety. Nie zamierzała dłużej czekać. Była zdenerwowana, zła i głodna. Poza tym suknia była niewygodna jak sam demon z otchłani. — Jesteś czasem lotny jak dziurawy latawiec.

Orttus zamarł. Otworzył szerzej oczy i z rozdziawionymi ustami obserwował postać wyłaniającą się niezgrabnie z karocy. Otaksował połyskującą czarną czuprynę i gęste brwi z charakterystycznym przetarciem po lewej stronie. Wodził spojrzeniem po lekko zakrzywionym nosie i czerwonych, kształtnych ustach. Rozpoznał przyjemny, zadziorny głos i przede wszystkim znajomy zapach, za którym tak bardzo się stęsknił.

Rawena nie zeszła na ziemię, a zatrzymała się na ostatnim stopniu i spojrzała wyzywająco w jego zielone oczy.

— Będziesz tam tak stał, jak ten kołek czy podasz mi w końcu rękę? — wychrypiała, głosem drżącym od wzruszenia.

Stali tak kilka minut, a czas jakby zwolnił lub całkiem zatrzymał się w miejscu.

Tak jak podejrzewała Rawena, Orttus niewiele się zmienił. Wciąż był przystojny. Twarz o regularnych rysach zdobił teraz kilkudniowy zarost. Lekko zmierzwione, czekoladowe włosy sięgały mu ramion. Wciąż nosił zielone koszule, przyjemnie kontrastujące z jego złotawą skórą. Szmaragdowe oczy szkliły się od łez i mogłaby przysiąc, że gdyby stał przed nią w swojej wilczej formie, zapewne merdałby teraz ogonem. Nic się dla nich teraz nie liczyło. Ani pijacki bełkot bywalców pobliskiej tawerny, ani nieprzyjemna rybna woń zionąca z kutrów zakotwiczonych w porcie, wymieszana z intensywnym aromatem przypraw zgromadzonych na tutejszym targowisku.

Nie przeszkadzała im rozbawiona Nara i zaintrygowana widokiem Hedea. Podobnie jak cały oddział gwardzistów. Gdy patrzył na nią, czuła się jak przed laty piękna i młoda.

Ta radość i ogromna tęsknota, mieszająca się z uczuciem ulgi zupełnie przytłoczyły Rawenę. Poczuła, jak miękną jej kolana.

Orttus doskoczył do niej, nim zdążyła osunąć się na ziemię. Złapał ją i zamknął w silnym uścisku swoich ramion. Pochylił się i wtulił twarz w jej włosy. Przez moment zdziwił go ich nietypowy zapach, jednak zignorował go i rozkoszował się chwilą.

— Cześć wujku — wypaliła Rose, gdy znudzona oczekiwaniem aż ciotka odbębni swoje pięć minut, w końcu postanowiła wyściubić nos z karocy. Nie czekając na stangreta, przecisnęła się za plecami Raweny i stanęła tuż obok Hedei. — Wszystko fajnie, ale co teraz? Padam z nóg i umieram z głodu. Macie tu steki? — zapytała, błądząc spojrzeniem po zgromadzonych na placu osobach.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro