Rozdział 14.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rose przekręciła się na prawy bok. Podkuliła kolana i westchnęła ciężko. Zacisnęła powieki z całych sił. Bezskutecznie. Wróciła do leżenia na plecach, otworzyła oczy i po raz setny omiotła spojrzeniem zielone belki zdobiące sufit wysoko ponad jej głową.

Znowu nie mogła zasnąć.

Myśli przepływały przez jej umysł w szaleńczym tempie. Miała wrażenie, że jej głowa zamieniła się w gąsior do produkcji alkoholu. Naczynie, z którego wytargano korek fermentacyjny, odpowiedzialny za powolne dawkowanie natarczywych refleksji w wygodnych odstępach czasowych, tylko po to, żeby przelać tam zawartość - którą tak bardzo starała się ukryć na dnie swojej duszy - szerokim strumieniem. Pytań wciąż przybywało, a uczucie ściśniętego żołądka denerwowało ją coraz bardziej.

Kogo przedstawiał gobelin w komnacie Celana? Co to właściwie są Smocze Łzy i do czego były potrzebne poprzedniemu medykowi? I jak to możliwe, że Rosenrod wciąż potrafił się uśmiechać, zmuszony udawać własnego brata, mając przed oczami widmo ślubu z obcą sobie kobietą?

Potrząsnęła głową. Znała młodszego z książąt zaledwie kilka chwil. Nie miała ani prawa, ani tym bardziej żadnego dobrego powodu, by się o niego martwić. Pomógł im wydostać się z wyspy oraz zniweczyć próbę uprowadzenia pewnego podstarzałego idioty. Zapewnił Rawenie posadę i możliwość wykazania się swoim talentem. Musiały wyleczyć pierworodnego Gunhilde. Nic więcej nie powinno ją obchodzić.

Podniosła się do siadu i odrzuciła na bok pierzynę. Pożałowała jednak swojej decyzji, gdy tylko chłód panujący wśród kamiennych ścian zawładnął jej ciałem. Drżąc, roztarła zmarznięte ramiona i w pośpiechu zsunęła się z całkiem wygodnego łóżka. Niemal biegiem dopadła do parawanu i okryła się ciemnozielonym płaszczem przygotowanym przez pałacową służbę. Czarny zostawiła Rawenie, ponieważ był to jej ulubiony kolor. Zamruczała z ulgą, kiedy nakrycie ocieplone miłą w dotyku podszewką momentalnie ogrzało jej skórę. Wzuła wysokie trzewiki i obejrzała się za siebie.

Upewniwszy się, że jej ciotka wciąż jest pogrążona w głębokim śnie, najciszej jak tylko potrafiła, opuściła komnatę. Rozejrzała się na boki. Zdziwiła się, że nikt ich nie pilnuje, ale szybko wzięła to za dobrą monetę. Mogła spokojnie ruszyć wzdłuż korytarza i trochę pozwiedzać. Wiedziała, że musi być ostrożna, bo stosowne przepustki umożliwiające jej swobodne poruszanie się po zamku miały otrzymać dopiero rano, podczas śniadania.

Granitowa posadzka wzmagała stukot jej podkutych butów. Jasne plamy o regularnym kwadratowym bądź prostokątnym kształcie, zdobiły smutne, zimne ściany niczym łaty na krowim grzbiecie. Najwyraźniej był czas, gdy nie były samotne. Rose nie dostrzegła też żadnych mebli ani nawet stojaków podtrzymujących paradne zbroje. Jedyną ozdobą, którą mijała co parę kroków, były wysokie kandelabry, rozświetlające jej drogę.

Dziwne — pomyślała.

Pierwsze drzwi, na jakie trafiła oznaczone symbolem słońca, były zamknięte. Podobnie jak następne, tym razem z motywem księżyca. Dopiero przy trzecich, zdobiona skomplikowanym kwiatowym wzorem klamka ustąpiła pod naporem jej dłoni. Rosę ostrożnie pchnęła odrzwia, uważając, by nie zaalarmowały kogoś swoim skrzypieniem. Weszła do komnaty i ze zdumieniem odkryła, że jest niemal pusta.

Ścianę naprzeciwko wejścia w całości pokrywały wysokie, strzeliste okna. Podobne do tych, które widziała w komnacie Celana czy izbie medycznej. To dzięki nim, wpadające do pomieszczenia promienie księżyca w pełni, sprawiały, że pokój zdawał się lśnić, tonąc w srebrzystej poświacie. Prócz tego w całkiem przestronnej komnacie znajdował się jedynie fotel obity zielonym atłasem i ogromne, stojące lustro w złotej ramie.

Niewiele myśląc Rose podeszła do lustra. Wygniecione parogodzinnym wierceniem się na poduszce czerwone włosy sterczały na wszystkie strony. Zielony płaszcz kontrastował ze szkarłatną sukienką i bladą cerą, podobnie jak ogromne cienie pod jej oczami. Rose zmarszczyła brwi i przysunęła twarz bliżej gładkiej tafli zwierciadła. Zamrugała parę razy i rozmasowała zmęczone powieki. Srebrne tęczówki mieniły się malutkimi drobinkami, podobnie jak śnieg oblany porannym słońcem lub diament, oglądany w blasku świecy. Była niemal pewna, że nigdy wcześniej nie miała takiego spojrzenia.

Czyżby wyczerpany umysł płatał jej figle i wywoływał omamy? A może rzeczywiście, coś było na rzeczy? A może po prostu udało jej się zasnąć i cała ta wyprawa tylko jej się śniła?

Krystalicznie czysty śpiew, który nagle dotarł do jej uszu, tylko utwierdził ją w przekonaniu, że jednak śpi. Niemożliwym było przecież, by jakiekolwiek stworzenie na ziemi miało głos tak chłodny, jak zimowy szron i tak dźwięczny, podobny do melodii wygrywanej na wypełnionych wodą kieliszkach. Śpiew wydawał się cichy, a jednak przeszył Rose na wskroś i zjeżył każdy włos na jej ciele. Wywoływał dreszcz i przejmujące uczucie tęsknoty.

Tkwiła w miejscu, zahipnotyzowana melodią. Była pewna, że nie poruszyła się choćby o długość palca, a jednak, gdy ponownie spojrzała w lustro, nie poznała własnego odbicia.

Zamiast przemęczonej, sfrustrowanej dziewczyny, ujrzała burego kundla z oklapniętymi uszami. Pokręciła głową to w prawo to w lewo, a psi pysk ku jej zaskoczeniu uczynił dokładnie to samo. Niby znając swoje pochodzenie, powinna się spodziewać, że prędzej czy później znowu się przemieni.

Tylko dlaczego zamiast potężnego wilkopodobnego stworzenia, widziała zwykłego psa?

— Hej! A ty co tu robisz, co? Kto cię tu wpuścił łachmyto? — zawołała Nara, wpadając do pomieszczenia przez otwarte drzwi, trzymając w dłoni obusieczny topór. — Chyba czeka mnie poważna rozmowa ze strażnikami — dodała i westchnęła ciężko.

Rose położyła uszy po sobie i opuściła ogon, chowając go między nogami. Nie była pewna, co planuje kobieta, ale poznawszy jej temperament, wolała nie ryzykować spotkania z jej bronią. Przełknęła ślinę i gdy tylko Nara zrobiła kilka kroków naprzód, Rose postanowiła zaufać cichemu głosikowi, podpowiadającemu jej, że najwyższa pora brać łapy za pas. Rzuciła się naprzód, w kilku susach pokonując dystans dzielący ją od starszej siostry Rosenroda i przemknęła między jej nogami, o włos unikając schwytania.

— Hej! Wracaj! — wrzasnęła Nara i puściła się biegiem, próbując dogonić Rose, która mimo najszczerszych chęci co chwilę potykała się o własne łapy, nieprzyzwyczajona do biegu na czterech kończynach.

Z wywieszonym językiem gnała na złamanie karku, próbując przy tym jeszcze posługiwać się węchem. Nie było to łatwe, bo mnogość wyczuwanych aromatów wwiercała się w nos i gryzła w gardło. Dopiero po chwili udało jej się wyodrębnić spośród zapachów zwilżoną rosą trawę, pot i charakterystyczną woń kruczego ziela. Zaintrygowana postanowiła, że to właśnie tym tropem podąży.

***

Dopiero gdy upewniła się, że na dobre zgubiła swój wyjątkowo uparty pościg, Rose pozwoliła sobie na chwilę przerwy. Ukryta pośród gęstych zarośli, kłapnęła pyskiem i wywieszając język na bok, zaczęła ciężko dyszeć, żeby uregulować oddech. Nie wiedziała, jak w zasadzie dotarła do ogrodu, ale na ten moment nie było to dla niej istotne. Wykończona szaleńczym biegiem nie miała najmniejszej ochoty podziwiać porośniętych kolorowym bluszczem murów lub obfitujących w zioła i egzotyczne rośliny rabat. Dotarło do niej również, że ma o wiele większy problem niż Nara, która zapewne wciąż przeczesywała zamkowe korytarze w poszukiwaniu zbłąkanego kundla.

Nie miała bladego pojęcia, jak wrócić do swojej ludzkiej formy.

Przejęta swoim położeniem zaskomlała cicho i ułożyła łeb na miękkiej trawie. Wiedziała, że musi coś wymyślić. Może powinna wrócić do tajemniczego zwierciadła? Albo poczekać do rana i spotkać się z Raweną? Tylko jak miała ominąć straże, które do tego czasu na pewno zostaną zmobilizowane przez białowłosą księżniczkę?

— Czy to aby nie nazbyt późna pora na schadzkę, moja pani?

Nienaturalny, pełen wyuczonych manier głos Rosenroda zakłócił koncert świerszczy i delikatny szmer wody w pobliskiej fontannie. Rose zastrzygła uszami i podniosła się do siadu. Wsadziła pysk w krzew sterczący tuż przed nią. Obleczone drobnymi listkami gałęzie, przedzierające się przez futro łaskotały ją po nosie i czole, ale mimo to, postanowiła poobserwować rozgrywającą się tuż obok scenę.

— Czyżbyś lękał się o mój honor, najdroższy? — zaszczebiotała Neheira, trzepocząc długim płaszczem gęstych rzęs.

Rose mlasnęła zniesmaczona. Przesłodzony głos pustynnej księżniczki przyprawiał ją o mdłości.

— Twój honor księżniczko, jest mi niezwykle drogi — odparł i skłonił się płytko. — Byłbym ukontentowany, gdybyśmy przełożyli nasz spacer. Twoje towarzystwo sprawia mi ogromną radość, jednak nie chciałbym, aby brak piastunki lub damy dworu przysporzył ci nieprzyjemności.

— Oh, po cóż te formalności, kiedy jesteśmy sami? — Neheira uśmiechnęła się kokieteryjnie i założyła pasmo czekoladowych włosów za ucho. Kolczyki zabrzęczały cichutko, wprawione w ruch. — Wydajesz się dzisiaj jakiś nieobecny. Powiedz, wciąż miłujesz mnie tak mocno? Czy twoje serce nadal należy do mnie? — zapytała, robiąc kilka drobnych kroków w kierunku swojego wybranka.

— Proszę o wybaczenie mojej niedyspozycji. Zapewniam jednak, że to tylko zmęczenie wywołane trudami ostatniej podróży — odparł albinos. — Może w ramach rekompensaty pozwolisz pani, abym jutro wyrecytował jeden z twoich ulubionych wierszy?

Neheira pokręciła głową.

— Ciągle tylko powtarzasz później lub jutro — jęknęła zrezygnowana. — Twoja matka zapewniała mnie, że jej syn słynie ze swej siły i stanowczości. Bardzo pragnę tego doświadczyć. Przekonać się, że mówiła prawdę — wyszeptała i znów się zbliżyła.

— Czyżbyś zarzucała mojej matce kłamstwo, Neheiro? — Rosenrod spojrzał na narzeczoną Celana, tym razem nie siląc się już na ukrywanie swojego podirytowania. Nie znosił, gdy ktoś oczerniał jego matkę.

— Ojej, najwyraźniej trafiłam na czuły punkt. Wybacz mi, proszę — odparła i wyciągnęła dłoń przed siebie. Mrowie cieniutkich, różnobarwnych bransolet zabrzęczało głośno, zsuwając się po jej przedramieniu.

Obserwująca wszystko zza krzaków, Rose czuła coraz większe obrzydzenie do przyszłej żony Celana lub jego brata, zależnie od tego, jak potoczą się sprawy. Mimo gładkich słów Rosenrod stał sztywno i Rose była pewna, że czuje od niego zapach gniewu lub obawy. Towarzystwo księżniczki pustyni wyraźnie go drażniło. Wydawał się spięty, zwłaszcza teraz, gdy zachowywała się tak swobodnie.

— Byłbym rad, gdybyś się powstrzymała od podobnych słów oraz gestów moja droga — wymruczał, próbując ją od siebie odsunąć. — Jeśli ktoś nas nakryje, uzna zaistniałą sytuację za dosyć...dwuznaczną. Poza tym robi się chłodno, a wiem, że nie nawykłaś do takich temperatur.

— Podoba mi się ta troskliwa strona, ale mam nadzieję, że to nie jest twoje jedyne oblicze... — odparła, oblizując pełne wargi. Neheira znów zignorowała uwagi księcia i jego wycofaną postawę. Oparła obie dłonie na jego piersi i gwałtownie pomknęła nimi w dół, wzdłuż mięśni brzucha, skrytymi pod opinającym je, ozdobnym kaftanem. — Wiem od sióstr, że nie ma czegoś takiego jak niechętny mężczyzna. Co najwyżej nieśmiały, bo wszyscy, tak czy siak, myślicie tylko o jednym — zachichotała, chwytając smukłymi palcami pasek od spodni.

Rosenrod przełknął ślinę, ze wszystkich sił starając się trzymać ręce na wodzy. Nienawidził tej przebrzydłej, podstępnej harpii. Gdyby to zależało wyłącznie od niego, przerzuciłby ją teraz przez ramię, a potem cisnął na mur i przyszpilił do kamienia kilkoma strzałami. Niekoniecznie uważając przy tym na ewentualne zranienia. Niestety dla niego sojusz z Księstwem Pustyni był im bardzo potrzebny. Zwłaszcza osławione w boju, potężne wojsko, do którego dostęp zapewniono jego rodzinie w ramach umowy pomiędzy obiema stronami.

Wampiry od jakiegoś czasu zachowywały się coraz śmielej. Krążyły nawet plotki, że szykują oblężenie, planując odbić odebrane im ponad dwieście lat temu miasto. Plotki, których rodzina Rosenroda nie zamierzała zignorować. Dla dobra najbliższych oraz poddanych nie mógł sobie pozwolić na błąd. Nawet jeśli ceną była jego własna godność.

Przyczajona wśród gałęzi Rose nie wytrzymała. To co robiła Neheira było złe i należało jak najszybciej przerwać jej działania. Zawarczała głośno i wyskoczyła z ukrycia, rzucając się na zaskoczoną Neheirę i w akompaniamencie wrzasków, pisków i błagania o pomoc, potraktowała jej idealną, upudrowaną twarz soczystym całusem ociekającego śliną, psiego języka. Następnie zerwała z głowy księżniczki diadem, uszkadzając przy tym kilka złotych łańcuszków i odskoczyła. Nie zaczekała jednak na ich reakcję, zamerdała ogonem i uciekła przed siebie, w stronę majaczącego w oddali, ogromnego labiryntu. Była z siebie cholernie dumna.

— To doprawdy niebywałe! — zawołał nagle Rosenrod, gdy w końcu otrząsnął się ze stuporu, w jaki wprawił go widok burego kundla wyskakującego nagle zza krzaków. — Pies? U nas w ogrodzie? Będziemy musieli poważnie pomówić z gwardzistą patrolującym ten obszar — stwierdził z powagą.

— Niebywałe? — wychrypiała roztrzęsiona Neheira. Z wyrazem obrzydzenia, na przemian jęcząc i wzdychając, próbowała doczyścić obślinioną twarz rękawem swojej sukni. — To jawna kpina! Gdy tylko znajdziecie winowajcę, powinien zawisnąć! Widzisz, jak ja teraz wyglądam? I każ im odnaleźć tego psa. Byle żywego. Osobiście go wypatroszę!

Książę wzdrygnął się na jej słowa. Z wielkim trudem stłumił odrazę, jaką wywoływała w nim ta kobieta, uśmiechnął się pocieszająco i pogładził ją po ramieniu.

— Zaręczam moja droga, że gwardzista odpowiedzialny za to wszystko zostanie odpowiednio ukarany. Niestety obawiam się przy tym, że pies jest już dawno poza murami pałacu — dodał spokojnie, gładząc ją do ramieniu.

— W takim razie ty go wytrop i przynieś mi jego truchło w podarku ślubnym! — zarządziła, spoglądając wyzywająco w jego czerwone oczy.

Rosenrod uśmiechnął się znowu, choć w głębi duszy miał ochotę wypatroszyć księżniczkę, najlepiej tępym, drewnianym nożem do masła. Była okrutna i bezduszna. A on z całego serca gardził takimi ludźmi. Nie rozumiał jakim cudem Celan mógł tak przepaść i zakochać się w niej od pierwszego wejrzenia, podczas ich balu zaręczynowego. Przez myśl przeszło mu nawet, że być może księżniczka po prostu rzuciła na niego urok lub jakąś klątwę.

— Po co ci truchło byle kundla, najdroższa? Czyż nie obiecałem ci skóry złotego kurostrusia? Ten niezwykle rzadki ptak o wiele bardziej pasuje do tak wyczulonej na piękno duszy, jak twoja. Jutro wyruszam na polowania. Jego pióra będą się doskonale komponować z twą urodą — dodał. Następnie przełknął ślinę, usiłując okiełznać odruch wymiotny i podchodzący do gardła żołądek.

Chwycił jej twarz w obie dłonie, przyciągnął do siebie i przeklinając swój los, złożył na policzku księżniczki delikatny pocałunek. Przymknął oczy, a widok opalonego, naburmuszonego lica narzeczonej brata szybko zastąpił obraz innej, pyzatej, rumianej twarzy.

Neheira mruknęła zadowolona.

— Uznam to za odpowiedź twierdzącą na moje wcześniejsze pytanie — powiedziała i uśmiechnęła się szeroko. — Nie myśl jednak, że wywiniesz się jednym marnym całusem. Po ślubie oczekuję od ciebie o wiele, wiele więcej — dodała zaraz i niby niechcący zsunęła z ramienia ramiączko swojej sukni.

— Nie inaczej — skwitował krótko książę i poprawił niesforny element garderoby.

Wyciągnął ramię i na jego szczęście Neheira ochoczo je przyjęła. Pozwoliła się również odprowadzić do swoich komnat. Znikając za drzwiami sypialni, księżniczka obiecała mu ponownie spotkanie nazajutrz, po południu. Skłonił się jej w pas, choć miał przy tym nadzieję, że z samego rana wyruszy w głąb otaczającej miasto puszczy. 

Wrócił do siebie, modląc się po drodze do wszystkich bóstw. Pragnął, aby Celan wyzdrowiał. 

Możliwie jak najszybciej.






Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro