Rozdział 4.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Raz przy wieczorze, podróżnik butlę wziął,

karczmarz zmarszczył brwi i mięśnie swoje spiął.

Podróżnik pił godziny trzy, lecz nie zapłacił nic,

gospodarz walnął pięścią w stół, bo stratny nie chciał być!

Podróżnik kanciarz stary, na usta uśmiech wzuł.

Obiecał wnet zapłacić, ukłonem zgiął się w pół!

Nim karczmarz go podliczył, już biegł, bo pusty trzos,

ale gdy tylko minął próg, rozkwasił wielki nos.

Karczmarz zatarł ręce, nauczkę dać mu chciał,

Zsunął więc porcięta i złotym deszczem łeb mężczyźnie zlał!

Rawena pokręciła głową i westchnęła, zniesmaczona prostackim językiem, do którego wciąż nie potrafiła przywyknąć, pomimo wielu lat spędzonych w towarzystwie mieszkańców wyspy. Wolała nie wiedzieć, skąd Rose zna słowa tej przyśpiewki, którą wykonywała w duecie z  przewoźnikiem, ale miała nieodparte wrażenie, że może to mieć związek z jej nocnymi eskapadami, na które czasem pozwalała sobie dziewczyna, gdy już nie mogła usiedzieć w domu. Rawena nigdy nie zabraniała jej spacerów. Z jednej strony nie miała powodów, by nie ufać Rose, bo ta zawsze informowała ciotkę gdzie i z kim się wybiera. Z drugiej, Rawena doskonale znała jej matkę. Rose była do niej bardzo podobna. Gdyby nie kolor włosów, wyglądałaby dokładnie tak samo, jak jej rodzicielka.

Alchemiczka podparła brodę dłonią i zamyślonym wzrokiem zaczęła śledzić wzory, jakie tworzył statek na spokojnych wodach błękitnego morza. Gdy w końcu spojrzała wyżej, dostrzegła majaczące w oddali brzegi sąsiedniej wyspy, zwanej Ziemią Piratów. Rząd czerwonych i czarnych, niskich budynków, rzucał się w oczy na tle niebieskiej wody i jasnoszarego nieba.

Niewielką wyspę kojarzyła głównie z karczm, wulgarnych przyjęć, złodziei, zamtuzów i corocznej licytacji luksusowych lub bardzo rzadkich przedmiotów, zwanej przez miejscowych "żyznym złotem." Żyznym, bo z nieznanego kobiecie powodu, walutą obowiązującą podczas tego wydarzenia były worki ze specjalną odmianą ziemi, cenioną przez wyspecjalizowanych hodowców roślin ozdobnych. Złotem, bo unikatowe dobra często nie traciły na swojej wartości nawet po upływie wielu lat. Zwłaszcza, wśród kolekcjonerów lub łowców okazji. Ponieważ poczuła na sobie czyjś wzrok, odwróciła głową i dostrzegła błyszczące ślepia Sala, wlepione w miejsce poniżej jej brody.

Starsza kobieta odruchowo złapała się za wisior, który odznaczał się na tle jej spłowiałych ubrań i pomarszczonej, chudej szyi. Odchrząknęła. Sal wzdrygnął się i zaraz wrócił spojrzeniem na rumianą od śmiechu twarz Rose.

Choć na pierwszy rzut oka ozdoba niczym szczególnym się nie wyróżniała, Rawena bardzo dobrze znała jej wartość. Złoty medalion z wygrawerowanymi inicjałami "L.W " miejscami wytarty i zmatowiały, była dla alchemiczki bardzo cenną i zarazem przykrą pamiątką. Należał bowiem do kobiety, która podarowała jej życie, oddając w zamian swoje własne. Był też jedynym prezentem od ojca niepodszytym kpiną i okrucieństwem oraz mapą do miejsca, o którym kiedyś słyszała wiele legend. Przede wszystkim jednak ten niewielki przedmiot skupiał w sobie wszystkie dobre wspomnienia z czasów, gdy mieszkała w rodzinnym domu, jednocześnie przypominając kobiecie, jakie wydarzenia skłoniły ją do opuszczenia tego miejsca przed laty, pod osłoną nocy.

☾☾☾

Laursineh, wiele lat wcześniej.

Szarpnęła ręką, próbując wyrwać się z uścisku, ale bezskutecznie. Ojciec przyprowadził ją tu siłą i wciąż trzymał jej ramię, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo nienawidziła takich widoków.

– Nie odwracaj wzroku! – warknął, chwytając drobną twarz córki w żelazny uścisk i kierując jej głowę w stronę płonącego stosu. Nie zamierzał odpuścić. Rawena musiała patrzeć. Jej wzrok miał dojrzeć trójkę potworów, należących do sfory, na którą łowczy polował zaciekle od kilku lat.

Nie chciała tego oglądać. Nie chciała widzieć cierpienia, ciała trawionego rozszalałym żywiołem. Kawałek po kawałku. Przerażenie wymieszane z paniką obezwładniało jej ciało. Ogniste języki, niby czerwone węże, kąsały postacie przytwierdzone do stosów. Każde z nich oplątano szczelnie grubym srebrnym łańcuchem i przybito do słupa drewnianym, zabarwionym na czerwono kołkiem. W powietrzu unosił się swąd palonego futra, a wyliniałe sylwetki skazańców szpeciło coraz więcej poczerniałych plam. Spod płóciennego worka, narzuconego na głowę wilkołaka konającego pośrodku, wydobył się zduszony, żałosny jęk. Pozostała dwójka skomlała cicho. Rawena poczuła bolesne ukłucie w okolicy serca i dziwne odrętwienie, które pochłonęło jej nogi. Na jej czole perlił się pot, a gardło gryzło od wszechobecnego dymu. Ojciec niejednokrotnie powtarzał jej, że w końcu się uodporni i przestanie widzieć w skazańcach czujące istoty, ale się mylił.

Wielki Łowca Potworów, Klaus von Winkiel, nie miał racji.

– Okrutne? Nie wiesz, co mówisz, dziecko! To te bestie są okrutne. To one zabijają niewinnych. Rozszarpują i żywią się ich cierpieniem. Ja jedynie wymierzam im sprawiedliwą karę.

Mężczyzna odziany w czarny płaszcz, zdobiony złotym emblematem wilczej głowy przemówił z mocą, a cichy pomruk aprobaty, przypominający Rawenie bzyczenie rozszalałych os, rozległ się po okolicy, nieprzyjemnie wpełzając w jej uszy. Zagnieździł się w jej głowie i nie pozwalał zapomnieć, co dzieje się tuż pod jej nosem. Tłum szalał z ekscytacji, wiwatował i spijał każde słowo wprost z wąskich, wykrzywionych uśmiechem dumy, ust Klausa. Nic więc dziwnego, że pomimo pogardy, z jaką traktował własną córkę i licznych publicznych upokorzeń, jakie jej zgotował, nikt nie reagował. W wielkim Świętym Mieście Laursineh nie było ani jednej duszy skłonnej jej pomóc.

– Zamordowali kogoś? Czy aby na pewno stanowili poważne zagrożenie? Jak możesz skazywać na śmierć całą rodzinę... – załkała, spoglądając na niego z wyrzutem.

– To wilkołaki, na litość! Śmierć należy im się za samo istnienie! Pleciesz, jakbyś nie zdawała sobie z tego sprawy – warknął. – Nie widzisz, jak wyglądają? Może powinienem dołożyć drwa, żeby podniecić ogień? – uśmiechnął się podle i machnął ręką w stronę kata.

– Nie, proszę! Przestań!

– To ty przestań! – syknął. – Ośmieszasz jedynie samą siebie. To potwory, nie ma znaczenia, co robią, oni zawsze będą potworami. Moim zadaniem jest je wytropić i gwarantuję ci, dziecko, że wytępię ten pomiot chaosu co do nogi. Ich alfę też dorwę. Może i zdołał uciec spod sądu mojego ojca, ale mnie nie ucieknie. Sczeźnie tak samo, jak dzisiaj jego rodzinka.

– To nieludzkie! To ty tu jesteś potworem, ty i cała ta twoja zgraja! Całe to miasto jest pełne poczwar, które bawi śmierć i cierpienie. – Dziewczyna wycedziła to zdanie, dając upust kłębiącym się w niej emocjom. Miała dość. Jego i tego zakłamanego miasta. Upadła na kolana, jednak Klaus nie zamierzał tolerować jej słabości. Szarpnął i zmusił ją do wstania.

– Jeśli myślisz, że obrażając mnie i uwłaczając mojej pozycji, nakłonisz mnie do zaniechania naszych treningów, to się pomyliłaś, pannico – warknął, cedząc każde słowo. – Będziesz oglądać egzekucje do chwili, w której zrozumiesz moje stanowisko i przyznasz mi rację, choćbym miał cię przykuć łańcuchami w dybach i tak zostawić. Wiesz dobrze, że jestem w stanie to zrobić.

– Prędzej wydłubię sobie oczy!

Nie dokończyła. Nagłe szarpnięcie przerwało jej wypowiedź. Klaus chwycił Rawenę pod ramię i gestem dłoni przywołał do siebie dwóch podkomendnych. Niemal rzucił córkę w ich ramiona. – Za mną, panienka ma już dość na dzisiaj – rozkazał, po czym skinął głową do kobiety, która stała pośród reszty łowców zgromadzonych na placu. Pomimo podobnego stroju i emblematu, wyróżniała się z grupy bladolicych dżentelmenów oliwkową karnacją i burzą czekoladowych loków. – Żałuję, że nie udało nam się dopaść ich alfy, aczkolwiek uważam, że jego partnerka i dzieci to całkiem niezła nagroda pocieszenia. Rozbiliśmy sforę, osłabiając najważniejszą parę – dodał, wskazując płonące stosy. – Dokończ za mnie, Sano – mruknął i uśmiechnął się półgębkiem.

Kobieta odpowiedziała mu podobnym ruchem głowy i zajęła jego miejsce.

Klaus odwrócił się na pięcie i powoli oddalił się z placu w towarzystwie przywołanych wcześniej osiłków. Rawena wyrywała się, szarpała i nawet gryzła, ale łowczy pozostali niewzruszeni. Równie dobrze mogłaby drapać paznokciem w skale. Zwisała więc bezradnie, ciągnięta przez dwie góry mięśni, aż nie dotarli na teren rodowej posiadłości. Dopiero wtedy Klaus odwołał wsparcie i zawlókł córkę do środka. Łowczy puścił ją, dopiero gdy siłą zaprowadził córkę na piętro i wrzucił do jej pokoju. Rawena upadła, wyuczonym odruchem ratując twarz przed zderzeniem z twardą posadzką.

– Czy ty kiedykolwiek mnie kochałeś? Miałeś na uwadze moje dobro? Czy był choć jeden taki moment od dnia moich narodzin? – zapytała, tonąc we łzach, choć jej pełne bólu serce doskonale znało odpowiedź.

– Nie – odparł krótko i wyszedł z pokoju.

☾☾☾

Nagłe szarpnięcie i trzask wyrwały Rawenę ze szponów przykrych wspomnień. Wstała pospiesznie i uniosła wzrok, ale na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tak, jak powinno. Upewniwszy się, że Sal jej nie widzi, zdjęła z szyi medalion i klnąc w myślach, że nie zrobiła tego wcześniej, ukryła wisior we wnętrzu swojej torby. Tych osiemnaście lat spokoju sprawiło, że wypadła z wprawy. Sal miał nosa do błyskotek, nawet jeśli jak ostatni głupiec dał nabrać się na prostą zasadzkę. Być może był to tylko przypadek, a być może za spojrzeniami krępego mężczyzny kryło się coś więcej?

Rawena przeniosła spojrzenie na dziób statku, dostrzegając roześmianą twarz Rose i równie wesołą postać przewoźnika, teraz pilnującego steru. Gdyby był tu Orttus, z pewnością wyciągnąłby z mężczyzny potrzebne jej informacje. Przywódca wilkołaczego stada posiadał bowiem ciekawą umiejętność wpływania na umysły, zwłaszcza te słabujące na intelekcie. A Sal, nie sprawiał wrażenia osoby szczególnie światłej.

Znów westchnęła. Nawet jeśli Sal w jakiś sposób był powiązany z jej ojcem, bo tylko Klaus przychodził jej na myśl, gdy dłużej analizowała kwestię naszyjnika, nie miała zbyt wielkiego pola do manewru. Wiedziała, że jeśli zapyta o ojca zbyt bezpośrednio, nawet ten gburowaty złodziejaszek może nabrać podejrzeń, a na subtelne dyskusje i przesłuchanie nie starczyłoby jej czasu. Podróż do Wyklętego Miasta nie trwała długo, bo oba porty były bezpośrednimi sąsiadami. Otwarta walka też nie wchodziła w grę. Zaalarmowana krzykiem załoga szybko rzuciłaby się na ratunek swojemu kapitanowi, a ona nie miałaby szans w starciu z kilkoma znacznie młodszymi od siebie mężczyznami. Nie w niewygodnej, plątającej się między nogami spódnicy, z bolącymi stawami i podupadłej od częstego przesiadywania w pracowni kondycji. Nawet jeśli kiedyś trenowała i osiągała całkiem przyzwoite wyniki. Jedyne co mogła więc zrobić, to udawać niedomyślną starszą panią i cierpliwie czekać, aż przybiją do brzegu. Pozostawała jeszcze kwestia Rosenroda, który teraz drzemał w najlepsze, przykryty szczelnie czarnym płaszczem. Nawet twarz miał zasłoniętą, co zdaniem Raweny nie było normalne.

 ☾☾☾

Statkiem zabujało, więc Rawena znów zerwała się z miejsca, podpierając się o reling. Dotarło do niej, że musiała przysnąć, bo słońce chyliło się ku zachodowi. Na pokładzie panował spokój, nie słyszała już śpiewów. Potarła zaspane oczy i otaksowała wzrokiem pokład. Nigdzie nie mogła dostrzec Rose. Rosenrod też zniknął jej z oczu. Gdy spojrzała wyżej, zamarła. Złote kopuły pałacu w Wyklętym Mieście mignęły jej z prawej i zaczęły się oddalać, zamiast stawać cię coraz większe i większe. Wtedy zdała sobie sprawę, że jej wcześniejsze obawy wcale nie były bezpodstawne. Statek zmienił kurs.

– Ster lewo na burt! – zawołał Sal, przemierzający pokład z podstępnym uśmiechem wymalowanym na swojej zarośniętej twarzy. – Kurs na Laursineh! – dodał, a Rawena poczuła, jak uginają się pod nią kolana. Teraz miała już pewność, że Sal tylko zgrywał idiotę o lepkich rękach.

– Ktoś na was czeka – dodał przewoźnik, odnajdując jej pełne strachu spojrzenie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro