Którędy do jutra?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Znowu? po­my­śla­ła, przy­glą­da­jąc się ta­pe­cie w tę­czo­we jed­no­roż­ce. Dawno ich nie wi­dzia­ła, przy­wo­ły­wa­ły wspo­mnie­nia. Wsta­ła po­wo­li z łóżka, chwiejąc się na dzie­cię­cy­ch stóp­ka­ch. Po­ty­ka­jąc się o po­roz­rzu­ca­ne kloc­ki, w ciem­no­ści od­na­la­zła wyj­ście z po­ko­ju. Sta­jąc na pal­cach, po­cią­gnę­ła za klam­kę. Za­mknę­ła oczy i prze­szła przez próg. Za­wsze tak ro­bi­ła, dzię­ki temu nie miała pro­ble­mów z rów­no­wa­gą, gdy ciało nagle rosło. Kiedy je otwo­rzy­ła, była wyż­sza, głową się­ga­ła klam­ki.

An­ne­lie za­wsze lu­bi­ła ko­ry­tarz w ro­dzin­nym domu. Pach­niał bez­tro­skim dzie­ciń­stwem, a deski pod­ło­gi miały przy­jem­ną fak­tu­rę praw­dzi­we­go drew­na. Za­skrzy­pia­ły, gdy ru­szy­ła do przo­du, mi­ja­jąc ko­lej­ne drzwi. Zaj­rzy do nich potem, naj­pierw przy­jem­no­ści.

Ze­szła na dół. Jak się spo­dzie­wa­ła, w kuch­ni jesz­cze świe­ci­ło się świa­tło. Mama za­wsze o tej porze pa­li­ła, czy­ta­jąc książ­kę. An­ne­lie wcią­gnę­ła do płuc ty­to­nio­wy dym. Tej marki nie pro­du­ku­ją już od dawna. Cien­kie men­to­le w nie­bie­skim opa­ko­wa­niu le­ża­ły obok po­szczer­bio­nej po­piel­nicz­ki.

Ko­bie­ta, gdy tylko uj­rza­ła córkę, szyb­ko zga­si­ła pa­pie­ro­sa. Uśmiech­nę­ła się z czu­ło­ścią, a wokół oczu po­ja­wi­ły się zmarszcz­ki. Żółte świa­tło lampy mi­go­ta­ło, jakby na­śla­du­jąc bicie serca.

– Jesz­cze nie śpisz? – spy­ta­ła. – Coś ci się śniło?

– Nie. – Wy­so­ki, dzie­cię­cy głos za­wsze dzi­wił An­ne­lie. Nie lu­bi­ła się od­zy­wać, kiedy była w tym cza­sie.

– Chodź tu do mnie. – Gdy tylko dziew­czyn­ka po­de­szła, matka ob­ję­ła ją w pasie i po­sa­dzi­ła sobie na ko­la­nach. An­ne­lie przy­tu­li­ła się do cie­płe­go ra­mie­nia. Było nie­sa­mo­wi­cie mięk­kie. Na chwi­lę za­mknę­ła oczy, czu­jąc, jak na­pły­wa­ją do nich łzy. Tę­sk­no­ta nigdy tak na­praw­dę nie opusz­cza serca, można ją tylko za­głu­szyć.

Za­pach per­fum matki, zmie­sza­ny z ty­to­nio­wym dymem, za­wsze ko­ja­rzył się jej z dzie­ciń­stwem i bez­pie­czeń­stwem, z cza­sa­mi, kiedy nie miała zmar­twień, a świat obie­cy­wał wszel­kie skar­by, kusił ja­skra­wo­ścią i moż­li­wo­ścia­mi. Kiedy wy­da­wa­ło się, że jest ska­za­na na happy end. Wtu­li­ła się moc­niej, wie­dząc, że zaraz bę­dzie mu­sia­ła pu­ścić.

– Coś się stało? – spy­ta­ła The­re­sa, wpa­tru­jąc się uważ­nie w córkę.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku – od­par­ła dziew­czyn­ka. Otwar­ła oczy, na­bra­ła moc­niej po­wie­trza i za­ci­snę­ła piąst­ki. Zsu­nę­ła się z ma­mi­nych kolan wprost na zimne ka­fel­ki. Ostat­ni uścisk matki, znacz­nie wię­cej niż mo­gła­by ocze­ki­wać.

– Opo­wie­dzieć ci bajkę?

– Nie trze­ba, do­bra­noc, mamo.

– Dziel­na dziew­czyn­ka. – The­re­sa nieco za mocno po­tar­mo­si­ła jej włosy. To nic, An­ne­lie wy­star­czy­ło, że była.

Ru­szy­ła z po­wro­tem na górę, sta­ra­jąc się sku­pić na za­da­niu. Zna­leźć jutro. Wró­cić do od­po­wied­nich cza­sów.

Otwar­ła pierw­sze drzwi, pro­wa­dzą­ce do po­ko­ju sio­stry. Znów za­mknę­ła oczy i znów nieco uro­sła. Spoj­rza­ła na sie­bie. Miała teraz kil­ka­na­ście lat, więc to nie tutaj.

Pokój Kate był nieco mniej­szy, urzą­dzo­ny pro­sto, ale z duszą. W rogu szafy wi­sia­ła uprząż do wspi­nacz­ki. Na pół­kach dum­nie lśni­ły pu­cha­ry, od­bi­ja­ją­ce świa­tło ulicz­nej lampy. Nad biur­kiem na­kle­jo­no pla­ka­ty ulu­bio­ne­go ze­spo­łu roc­ko­we­go. Na­dzie­ja na spo­tka­nie sio­stry pry­sła, gdy spoj­rza­ła na po­ście­lo­ne łóżko. Pew­nie aku­rat w tym cza­sie była na jed­nym ze swo­ich obo­zów spor­to­wych.

An­ne­lie ostat­ni raz omio­tła pokój spoj­rze­niem. Za oknem padał śnieg, więc Kate miała jesz­cze wró­cić do domu.

Wy­szła z po­ko­ju, mając na­dzie­ję w końcu od­na­leźć drogę. Czuła lek­kie zde­ner­wo­wa­nie. Za­wsze gdy tu tra­fia­ła, na­stęp­ne­go dnia dzia­ło się coś waż­ne­go. I nie­ko­niecz­nie do­bre­go. Nie ma co się tym teraz przej­mo­wać. By­le­by tylko się obu­dzić we wła­ści­wym cza­sie.

Od razu po prze­kro­cze­niu progu po­czu­ła cię­żar lat. Maska tle­no­wa na jej twa­rzy chro­ni­ła ją przed ska­żo­nym po­wie­trzem. Zła­pa­ła si­wie­ją­cy ko­smyk wło­sów. W jej wieku głowa matki po­kry­ta była smo­li­stą czer­nią. Spoj­rza­ła na swoje znisz­czo­ne dło­nie. Wciąż miała na nich ob­rącz­kę, więc to też nie tu.

Ko­ry­tarz zmie­nił się zu­peł­nie. Żół­to-zie­lo­ne za­rod­ni­ki tań­czy­ły na wie­trze, two­rząc gęstą mgłę. Przez wy­bi­te okno wpa­da­ły je­sien­ne li­ście, a ścia­ny szpe­ci­ły wy­bla­kłe graf­fi­ti. Zasłonięty toksycznymi chmurami księ­życ rzu­cał czer­wo­ne świa­tło na podłogę z prawdziwego drewna. Po­tłu­czo­ne szkło chrzę­ści­ło pod cięż­ki­mi bu­ta­mi An­ne­lie. Za­schnię­ta krew przy­cią­ga­ła wzrok do drzwi schow­ka, jakby ktoś ozna­czał nią za­dżu­mio­ny dom. No tak, to tutaj w pa­ni­ce ukry­ła fiol­kę.

Nie bała się. Wie­dzia­ła, że nic jej nie grozi, musi tylko zna­leźć od­po­wied­ni pokój. Z bie­giem lat przy­cho­dzi­ło jej to coraz trudniej.

Na zbu­twia­łej po­rę­czy przy­siadł wró­bel.

– Janka? – szep­nę­ła drżą­cym gło­sem, po czym zło­ży­ła usta w ru­lo­nik i wy­da­ła dźwięk po­dob­ny do ćwier­ka­nia, nieco za­głu­szo­ny przez maskę tle­no­wą. Ptak od­po­wie­dział jej tym samym.

Po­de­szła do niego naj­ostroż­niej jak się dało. Janka była je­dy­nym ele­men­tem, który róż­nił ten świat, od rze­czy­wi­ste­go. Znaj­do­wa­ła ją wszę­dzie, w każ­dym cza­sie. Tutaj po­tra­fi­ła latać, choć w praw­dzi­wym życiu nigdy się tego nie na­uczy­ła. An­ne­lie nie była zdzi­wio­na, nikt jej tego nie po­ka­zał, i choć sta­ra­ła się być jak naj­lep­szą matką, nie po­tra­fi­ła zu­peł­nie za­stą­pić tej praw­dzi­wej.

Gdy tylko zbli­ży­ła się na wy­cią­gnię­cie ręki, wró­bel od­le­ciał. Zu­peł­nie jej to nie zdzi­wi­ło. Jesz­cze nigdy nie udało się jej po­now­nie do­tknąć Janki. Ona je­dy­na po­zo­sta­wa­ła nie­uchwyt­na, jakby nie chcia­ła spo­tkać się po­now­nie.

Zwró­ci­ła wzrok z po­wro­tem ku drzwiom do jej po­ko­ju. Może jutro jed­nak jest tutaj? Zda­rza­ło się, że mu­sia­ła wejść do tego sa­me­go po­ko­ju dwa razy, by od­na­leźć drogę.

Znów była dziec­kiem, około je­de­na­sto­let­nim. Ta­pe­tę w jed­no­roż­ce za­stą­pi­ła nie­bie­sko-sza­ra farba, a za­baw­ki ustą­pi­ły miej­sca książ­kom oraz ele­men­tom per­ku­sji. Chcia­ła być do­ro­sła. W po­miesz­cze­niu stał jej oj­ciec, od­wró­co­ny ple­ca­mi, po­chy­lo­ny nad szaf­ką. Nie wi­dział jej, zbyt­nio po­chło­nię­ty grze­ba­niem w świn­ce skar­bon­ce. Wyjął drob­nia­ki, scho­wał do kie­sze­ni i za­marł, od­wra­ca­jąc się.

– No co tam, Ann?– po­wie­dział bez żad­ne­go skrę­po­wa­nia, jakby nic się nie wy­da­rzy­ło.

– Wi­dzia­łam to – od­po­wie­dzia­ła, marsz­cząc gniew­nie brwi.

– Co wi­dzia­łaś, Ann? – spy­tał, pod­cho­dząc bli­żej, a mo­ne­ty w jego kie­sze­ni za­brzę­cza­ły fał­szy­wie.

– Krad­niesz. – Jej dzie­cię­cy głos prze­peł­nio­ny był nie­na­wi­ścią zu­peł­nie nie­ade­kwat­ną do wieku.

– Nie bądź śmiesz­na! Je­stem twoim ojcem, nigdy bym cię nie okradł! Nie wy­ga­duj ta­kich bzdur! – Zła­pał ją za ramię i ści­snął nieco moc­niej, niż po­wi­nien.

– To przez cie­bie do­szło do tego wszyst­kie­go! – Nie mogła się po­wstrzy­mać. – Przez cie­bie Kate szu­ka­ła życia gdzieś in­dziej, przez cie­bie ro­bi­ła wszyst­ko, by jak naj­mniej być w domu!

– O czym ty pie­przysz?! – Jej oj­ciec krzyk­nął, wy­plu­wa­jąc struż­ki śliny. Już wtedy jego wzrok za­mglił się, a myśli zwol­ni­ły. Uścisk sta­wał się coraz moc­niej­szy. – Pra­cu­ję na cie­bie gów­nia­ro! Żebyś mogła do­brze żyć, żebyś miała co jeść, żeby było cie­pło w domu!

– Wy­mów­ki. – Sta­ra­ła się opa­no­wać i zwy­kle się jej to uda­wa­ło. Dzi­siaj nie mogła. – Kate nie chcia­ła tych pie­nię­dzy, chcia­ła ojca.

– Jesz­cze jedno słowo. – Wi­dzia­ła jak po­czer­wie­niał. – Kate ma wszyst­ko, czego by chcia­ła, a ty...

– Ża­ło­sne – prze­rwa­ła, wy­ry­wa­jąc się z uści­sku. Chwy­ci­ła klam­kę i sko­czy­ła na ko­ry­tarz, zo­sta­wia­jąc za sobą krzy­ki ojca.

Ode­tchnę­ła głę­bo­ko, sta­ra­jąc się uspo­ko­ić roz­sza­la­łe serce. Miała teraz dwa­dzie­ścia trzy lata, a ko­ry­tarz był brud­ny i za­nie­dba­ny. Uschnię­ta pa­prot­ka stra­szy­ła w rogu. Kłęby kurzu ska­ka­ły po pod­ło­dze jak bie­gacz w we­ster­no­wych fil­mach. Kate pa­trzy­ła na nią ze zdjęć pu­stym spoj­rze­niem, oskar­ży­ciel­skim, jak gdyby An­ne­lie miała coś w tej spra­wie do ga­da­nia. Gdzie się nie ob­ró­ci­ła, tam oczy sio­stry prze­wier­ca­ły ją na wylot. Swo­jej po­do­bi­zny ni­g­dzie nie mogła zna­leźć. Zi­gno­ro­wa­ła to, nie za­mie­rza­jąc tra­cić czasu.

An­ne­lie zwol­ni­ła i otwo­rzy­ła drzwi do sy­pial­ni ro­dzi­ców, bio­rąc głę­bo­ki od­dech. Jej wi­zy­ta w tym miej­scu nie­bez­piecz­nie się wy­dłu­ża­ła. To nic, jutro jest pew­nie tuż za ro­giem.

Teraz miała osiem­na­ście lat, i ścię­te na krót­ko włosy, na wzór Kate. Pokój był nie­tknię­ty, do ka­ta­stro­fy zo­sta­ło jesz­cze pa­rę­na­ście lat. Ciem­ność roz­praszała je­dy­nie mała, nocna lamp­ka. Na szaf­ce przy łóżku leżał stos an­ty­de­pre­san­tów.

– Co chcesz, Ann? – Z rogu po­ko­ju usły­sza­ła głos ojca. Sie­dział na fo­te­lu, trzy­ma­jąc matkę za rękę. Jej siwe włosy opa­da­ły bez­wład­nie na oczy. Ściskała w rękach brudną, pokrytą magnezją uprząż, wpatrując się w nią pustym wzrokiem.

Po cie­ple The­re­sy nie zo­sta­ło zu­peł­nie nic. Już do końca po­zo­sta­ła pustą sko­ru­pą, je­dzą­cą wię­cej leków niż nor­mal­ne­go pożywienia. Kilka mie­się­cy wcze­śniej, trze­ciego lipca, dwa ty­sią­ce szó­ste­go roku, mama An­ne­lie umar­ła razem z jej sio­strą. Może gdyby Kate po­sta­no­wi­ła zo­stać przy zwy­kłej wspi­nacz­ce, Ann nadal mia­ła­by ro­dzi­nę. Jednak to nie było w stylu jej sio­stry. Teraz ją ro­zu­mia­ła. Kate mu­sia­ła uciec.

Wciąż nie tutaj, po­my­śla­ła, wy­cho­dząc jak naj­prę­dzej i igno­ru­jąc ojca. To i tak nie ma już zna­cze­nia, nie warto wda­wać się w ko­lej­ne płon­ne roz­mo­wy.

Tym razem na ko­ry­ta­rzu pa­li­ły się świa­tła. Kate spoj­rza­ła na nią, po­pra­wia­jąc na ple­cach po­dróż­ną torbę.

– Nie rób tego – wy­msknę­ło się An­ne­lie, zanim zdą­ży­ła co­kol­wiek po­my­śleć.

– No prze­stań. – Uśmiech­nę­ła się sio­stra. – Nic mi nie bę­dzie.

– Niepraw­da. – Znów nie po­tra­fi­ła się po­wstrzy­mać, choć do­brze zda­wa­ła sobie spra­wę z ab­sur­dal­no­ści sy­tu­acji. – Umrzesz.

– Co ty ga­dasz? – Kate sta­ra­ła się za­brzmieć lekko, ale zaraz ścią­gnę­ła brwi. Po­dra­pa­ła się po karku, uka­zu­jąc umię­śnio­ne ramię. – My­śla­łam, że aku­rat ty zro­zu­miesz. Muszę iść. Zdaję sobie spra­wę z ry­zy­ka, ale po pro­stu nie mogę ina­czej. To... to mnie wzywa, Ann. Na­praw­dę, cięż­ko to opi­sać, ale czuję, jak­bym do­kład­nie wie­dzia­ła, co mam zro­bić, by stać się tym, kim ze­chcę. I mimo nie­bez­pie­czeń­stwa, chcę spró­bo­wać, bo jeśli od­pusz­czę, skąd dowód, że kie­dy­kol­wiek żyłam?

– Mama bę­dzie się mar­twić – po­wie­dzia­ła je­dy­ne, co przy­szło jej do głowy. Kie­dyś jesz­cze miała na­dzie­ję, że jeśli prze­ko­na ją tutaj, może świat jakoś się zmie­ni.

– Wiem – wes­tchnę­ła Kate, uni­ka­jąc jej spoj­rze­nia. – Mam na­dzie­ję, że ona też kie­dyś zro­zu­mie.

Nie zro­zu­mie. Spoj­rza­ła na kwit­ną­ce za oknem drze­wa. Utra­co­ne pięk­no. An­ne­lie z tru­dem od­wró­ci­ła się od sio­stry i ze­szła po scho­dach. Sły­sza­ła, jak schodzi za nią, by wy­mknąć się z domu.

– Dokąd idziesz, Ann? – Matka jak zwy­kle sie­dzia­ła w kuch­ni i pa­li­ła. Skądś wie­dzia­ła o pla­nach Kate. Przez te kilka lat wcale się nie po­sta­rza­ła, i mimo wieku, żaden siwy włos nie zdo­bił jej głowy. – Jest późno.

– Ni­g­dzie. Idę tylko na chwi­lę, zaraz wra­cam. – I tak była zbyt za­ję­ta eska­pa­dą sio­stry, by ją teraz po­wstrzy­my­wać.

Jutro musi być gdzieś na ze­wnątrz, po­my­śla­ła, otwie­ra­jąc drzwi wej­ścio­we. Sta­ra­ła się nie słu­chać kłót­ni mię­dzy matką a sio­strą. I tak jej nie po­wstrzy­ma, Kate za­wsze ro­bi­ła, co chcia­ła. The­re­sa nigdy nie wy­ba­czy­ła sobie, że to była ich ostat­nia roz­mo­wa, An­ne­lie, że nie po­wstrzy­ma­ła sio­stry a oj­ciec, że go wtedy nie było.

Świat ze­wnętrz­ny przy­wi­tał ją chło­dem desz­czu. Ulica była pusta. Przy kracie kanałowej szpa­ki wy­dzio­by­wa­ły mięso z ciała mar­twe­go psa. Wy­da­wa­ły się nie przej­mo­wać ulewą, An­ne­lie jed­nak wie­dzia­ła, że po dłuż­szej ką­pie­li wy­pa­da­ją włosy, a skóra od­cho­dzi pła­ta­mi. Tym razem jed­nak nie mu­sia­ła się o to martwić. Nie po­bę­dzie tu wy­star­cza­ją­co długo, by po­czuć efek­ty.

Cho­ciaż, cie­ka­wi­ło ją, co by się sta­ło­, gdyby nie zna­la­zła od­po­wied­niej drogi, i umar­ła tutaj. Gdzie wtedy by się obu­dziła i czy w ogóle? Za­wsze od­ga­nia­ła te myśli. Le­ka­rze mó­wi­li, że to świa­do­me sny, że nie ma się czego oba­wiać. To przez szok, przez braki, pod­świa­do­mość chcia­ła jakoś to sobie wy­tłu­ma­czyć. Na­pra­wić.

Wy­szła na śro­dek ulicy, sa­mot­na po­stać w tru­ją­cym desz­czu. Ru­szy­ła przed sie­bie, na ślepo, bo ścia­na wody za­sła­nia­ła widok. Znała drogę na pa­mięć, nie trze­ba jej było wzro­ku. Trzy domy do przo­du, bli­ziut­ko, znajdował się ten, w którym zamieszkała razem z Ethanem.

Drzwi le­d­wie trzy­ma­ły się w za­wia­sach, jed­nak wie­dzia­ła, że za­dzia­ła­ją. Wy­star­czy­ło przej­ście, ja­kie­kol­wiek.

Omiótł ją za­pach świe­żego chle­ba. Jej mąż uwiel­biał go piec. Dom, który razem stwo­rzy­li, spra­wiał wra­że­nie przy­tul­ne­go i cie­płe­go. I pew­nie taki był w rze­czy­wi­sto­ści, jed­nak An­ne­lie słabo go pa­mię­ta­ła. Na przed­sion­ku mała wy­cie­racz­ka wi­ta­ła ją na­pi­sem „Znowu ty?". Tak, znowu ja, po­my­śla­ła, wie­dząc, że nie po­win­no jej tu być. Wi­dzia­ła stąd salon. Obok te­le­wi­zo­ra stał im­po­nu­ją­cy kwiet­nik, pełen naj­roz­ma­it­szych ro­ślin, głów­nie owa­do­żer­nych. Były trud­ne w ho­dow­li, ale Ethan wkła­dał w nie całe serce.

Nie po­tra­fi­ła ru­szyć się z miej­sca. Zo­staw to za sobą, mó­wi­li le­ka­rze. To tylko sen, nie roz­pa­mię­tuj prze­szło­ści. Mu­sisz żyć dalej. Nie je­steś Kate! – ostat­ni głos na­le­żał do Etha­na. Nie lubił jej krót­kich wło­sów, wolał ją, gdy jesz­cze nie miała tylu zmar­twień, a kucyk za­ha­czał o po­ślad­ki. Jednak mimo tego, nigdy nie od­pu­ścił, choć po­wo­dem pew­nie była Hope.

Po­wo­li zdję­ła buty, czu­jąc się okrop­nie zmę­czo­na. Mu­sia­ła mieć nieco ponad trzy­dziest­kę, więc zo­sta­ło kilka lat, może mie­się­cy, do tra­ge­dii. Usły­sza­ła trzask drzwi na pierw­szym pię­trze, zaraz po scho­dach zszedł Ethan. Spoj­rzał na nią zdzi­wio­ny, jakby zu­peł­nie nie spo­dzie­wał się, że spo­tka ją w domu.

– Annie? Już tutaj? Mia­łaś sie­dzieć do późna w la­bo­ra­to­rium, co się stało? – po­wie­dział, pod­cho­dząc i ca­łu­jąc ją na po­wi­ta­nie.

– Wy­szłam wcze­śniej – od­po­wie­dzia­ła, za­sta­na­wia­jąc się, które drzwi wy­brać. Zimny dreszcz prze­biegł wzdłuż krę­go­słu­pa. Po­win­na już być we wła­ści­wym cza­sie. Nigdy nie prze­by­wa­ła tu tak długo.

– To świet­nie. – Sta­rał się uśmiech­nąć, pa­trząc na jej sińce pod ocza­mi. Na chwi­lę za­milkł, a potem spo­waż­niał. – Śmier­dzisz al­ko­ho­lem. Będę szcze­ry. Annie, ja tak dłu­żej nie wy­trzy­mam. Mu­sisz prze­stać, pro­szę. Dok­tor Wood za­le­cił ci nowe ta­blet­ki, nawet ich nie tknę­łaś. Ra­nisz nie tylko sie­bie, ale i osoby do­oko­ła. Po­myśl o Hope.

Mil­cza­ła, wie­dząc, że roz­mo­wa do­ni­kąd jej nie za­pro­wa­dzi. Zga­dza­ła się z mężem w stu pro­cen­tach. Tylko że do­pie­ro teraz, kiedy to nie miało żad­ne­go zna­cze­nia. Le­piej by­ło­by zo­stać jej matką niż sobą.

– Pro­szę, po­wiedz coś. Annie. An­ne­lie. – Pró­bo­wał zła­pać jej rękę, jed­nak szyb­ko ją schowała. Trze­ba szu­kać jutra, nic in­ne­go się nie liczy.

Wy­bra­ła drzwi pro­wa­dzą­ce do to­a­le­ty. Były po pro­stu naj­bli­żej.

Już od sa­me­go po­cząt­ku wie­dzia­ła, że to znowu nie to. Cof­nę­ła się w cza­sie o ład­nych parę lat. Z sa­lo­nu do­cho­dził gwar roz­mów. Zdję­ła z głowy ko­lo­ro­wą czap­kę w kształ­cie stoż­ka. Pa­mię­ta­ła ten dzień. Opi­ja­li jej dok­to­rat. Matka wy­glą­da­ła wtedy na dumną, ale nawet to nie przy­wró­ci­ło jej uśmie­chu. A ona sie­dzia­ła w to­a­le­cie, nie mogąc znieść po­raż­ki. Za mało. To jesz­cze nie to. Parę mie­się­cy póź­niej od­kry­ła al­ko­hol, a jesz­cze potem, tra­fi­ła do pierw­sze­go te­ra­peu­ty.

Śmiech ojca prze­bi­jał się przez resz­tę roz­mów. To może i okrop­ne, ale zda­wa­ło­by się, że jemu śmierć Kate wy­szła na dobre. Zo­sta­wił wódkę w spo­ko­ju i za­czął żyć. Potem le­ka­rze mó­wi­li, że to on był dla An­ne­lie złym wzo­rem, a ona ich słu­cha­ła. W końcu nie­na­wi­dzi­ła ojca, jak więc słod­ko było zrzu­cić całą winę na niego.

Się­gnę­ła ręką do kie­sze­ni, wy­czu­wa­jąc kilka drob­nia­ków. Serce za­bi­ło jej moc­niej. Wie­dzia­ła, skąd po­cho­dzą, Hope jesz­cze nie po­tra­fi­ła się do­li­czyć. Spoj­rza­ła w lu­stro, zro­bi­ło jej się nie­do­brze. Ści­snę­ła pięść, za­mie­rza­jąc je zbić, ude­rzyć osobę po dru­giej stro­nie, roz­trza­skać jej twarz.

Opu­ści­ła rękę, gdy znów za­uwa­ży­ła Jankę. Przy­sia­dła na uchy­lo­nym oknie i pa­trzy­ła w jej stro­nę, okiem z uszko­dzo­ną po­wie­ką. Taką ją zna­la­zła, naj­wy­raź­niej jako pi­sklę mu­sia­ła wy­paść z gniaz­da, obi­ja­jąc sobie głowę. An­ne­lie długo nie mogła uwie­rzyć, że w ogóle prze­ży­ła. Była jej cudem, jej sen­sem życia, jej pierwszym dzieckiem. Z nią nie my­śla­ła ani o matce, ani o Kate, ani o ojcu. Może to przez to, że czuła się za kogoś od­po­wie­dzial­na? Wy­star­czy­ło, że była, że co­dzien­nie bu­dzi­ła ją dzio­ba­niem w nos, że ćwier­ka­ła w rytm naj­po­dlej­szych, let­nich hitów radia, że za­sy­pia­ła na jej dło­niach. Była taka cie­pła, tem­pe­ra­tu­ra ciała pta­ków sięga ponad czter­dzie­stu stop­ni.

An­ne­lie zro­zu­mia­ła sens wiary w Boga, gdy Janka umar­ła. Nie do­zna­ła ob­ja­wie­nia, po pro­stu myśl, że już nigdy mia­ły­by się nie spo­tkać, była zbyt bo­le­sna, by móc z nią żyć.

To niepraw­da, że czas leczy rany, po­my­śla­ła. A przy­naj­mniej, czę­ścio­wo nie­praw­da. Bo prze­cież, po nich zo­sta­ją bli­zny. Okrop­ne, brzyd­kie bli­zny. Można odwracać od nich wzrok, ale one za­wsze tam będą. Jako nowa część cie­bie. I w pew­nym mo­men­cie, widać po­two­ra, za­miast czło­wie­ka.

Wy­cią­gnę­ła dłoń w stro­nę Janki, jakby za­po­mi­na­jąc o pa­nu­ją­cej tu za­sa­dzie. Gdy tylko się zbli­ży­ła, wró­bel od­le­ciał. Za­wiał wiatr, ktoś za­czął ją wołać. Cof­nę­ła rękę, tłu­miąc tę­sk­no­tę i od­wró­ci­ła się w stro­nę drzwi.

Be­żo­wa farba na ko­ry­ta­rzu za­stą­pi­ła wcze­śniej­szą, chi­rur­gicz­nie białą. Na ścia­nach po­wie­szo­no dzie­cię­cy ry­su­nek, przed­sta­wia­ją­cy coś, co w do­my­śle miało być jed­no­roż­cem.

– No, idź do mamy. – Usły­sza­ła głos Etha­na z sa­lo­nu. Małe stóp­ki za­tu­po­ta­ły nie­zgrab­nie po pod­ło­dze, a Hope wy­ło­ni­ła się zza rogu.

Pod­bie­gła do matki i przy­tu­li­ła się mocno, pa­trząc na nią du­ży­mi, uf­ny­mi ocza­mi. W tych cza­sach Hope jesz­cze trak­to­wa­ła ją jak bó­stwo. Po­dzi­wia­ła, wiel­bi­ła, uzna­wa­ła za naj­wyż­szy au­to­ry­tet. An­ne­lie po­gła­ska­ła córkę po gło­wie, jak ro­bi­ła to kie­dyś jej wła­sna matka.

– Zo­bacz, co na­ry­so­wa­łam – po­wie­dzia­ła Hope i ru­szy­ła z po­wro­tem do po­ko­ju, by chwy­cić ry­su­nek.

An­ne­lie chcia­ła wy­ko­rzy­stać ten mo­ment, by uciec na górę, wró­cić do po­szu­ki­wań jutra, ale coś przy­ku­ło ją do tego miej­sca. Spoj­rza­ła jesz­cze raz na swoje dziec­ko, na męża, który robił wszyst­ko, by Hope mogła się roz­wi­jać, do­ra­stać w cie­ple i mi­ło­ści.

Mała przy­bie­gła do niej z po­wro­tem, po­ka­zu­jąc ko­lej­ny ob­ra­zek. An­ne­lie sta­ra­ła się uśmiech­nąć, jed­nak zaraz potem, zro­zu­mia­ła ab­surd sy­tu­acji. To już się wy­da­rzy­ło, nie zmie­ni swo­jej re­ak­cji. Nie spra­wi, że córka znów ją po­ko­cha, nie wy­ma­że słów, które wtedy po­wie­dzia­ła, i nie doda tych, któ­rych wy­po­wie­dzieć nie zdo­ła­ła. To, co się zda­rzy­ło, jest per­ma­nent­ne, a jeśli chce na­zy­wać się osobą do­ro­słą, musi zmie­rzyć się z kon­se­kwen­cja­mi, choć cza­sem się za­po­mi­na­ła, pod­da­jąc złud­nej na­dziei, że wszyst­kie błędy da się na­pra­wić.

Od­trą­ci­ła dziec­ko i bez słowa ru­szy­ła na górę, czu­jąc pod sto­pa­mi zimny mar­mur. Sporo na niego wy­da­li, jed­nak jej matce się po­do­bał. Do­szła do drzwi sy­pial­ni i po­cią­gnę­ła klam­kę.

Miała teraz trzy­dzie­ści czte­ry lata, wie­dzia­ła to po za­pla­mio­nym kitlu le­żą­cym na pod­ło­dze i okrop­nym bólu głowy. To wciąż nie tu, po­my­śla­ła, czu­jąc ukłu­cie pa­ni­ki. Po­win­no już być.

Świat wokół wi­ro­wał, a ona za nim nie na­dą­ża­ła. To była ta noc. Chwiej­nym kro­kiem po­de­szła do kitla, po­ty­ka­jąc się o puste bu­tel­ki po winie, usiłując nie zwy­mio­to­wać. Wie­dzia­ła gdzie szu­kać, lewa kie­szeń po we­wnętrz­nej stro­nie. Gdyby wtedy wypiła mniej, gdyby tylko bardziej uważała... może wyczułaby delikatny ciężar, ciągnący kitel w dół a razem z nim, jej życie. Może odłożyłaby pojemnik na miejsce i nic by się nie stało. Do dziś nie poj­mo­wa­ła, jakim cudem wy­szła wtedy z la­bo­ra­to­rium, wy­no­sząc nie­po­zor­ną fiol­kę. Dla­cze­go nikt jej nie za­cze­pił, żaden z ochro­nia­rzy, sprzą­ta­czy czy współ­pra­cow­ni­ków. Gdzieś z tyłu głowy miała od­po­wiedź. Po pro­stu była trze­cia rano, komu by się chcia­ło.

Obej­rza­ła uważ­nie za­war­tość po­jem­nicz­ka. Wy­peł­nia­ła go zie­lo­no-żół­ta na­rośl. Nowy ga­tu­nek grzy­ba, wy­do­by­ty z głę­bi­no­wej ja­ski­ni, połączony jeszcze z kilkoma innymi. Miał być cudownym lekiem, uratować wiele istnień. Jak coś tak ma­łe­go, mogło na­ro­bić tylu szkód? Oczy­wi­ście sły­sza­ła o kró­li­czym potopie w Au­stra­lii i ga­tun­kach in­wa­zyj­nych, ale to było nic w po­rów­na­niu z tym, co teraz miała w ręce. To był praw­dzi­wy wy­słan­nik pie­kła, czte­rech jeźdź­ców apo­ka­lip­sy w jed­nym, ślepy, nie­spra­wie­dli­wy sę­dzia.

Wło­ży­ła fiol­kę z po­wro­tem do kie­sze­ni. I tak nic już z tym nie zrobi, grzyb roz­nie­sie się po świe­cie i zmie­ni go na za­wsze. Jutro wsta­nie na po­tęż­nym kacu i przy­pad­ko­wo na­dep­nie na szkla­ny po­jem­ni­czek, a ten pęk­nie i pusz­ka Pan­do­ry się otwo­rzy.

Wsta­ła z klę­czek, by ru­szyć dalej. Nigdy tak długo nie prze­by­wa­ła w tym świe­cie, choć wraz z wie­kiem cię­żej jej było go opu­ścić.

Wró­ci­ła na ko­ry­tarz, na­tych­mia­sto­wo czu­jąc zna­jo­my ból w ko­la­nie. Wcią­gnę­ła moc­niej po­wie­trze, fil­tro­wa­ne przez maskę i ro­zej­rza­ła się po nie­wy­raź­nym ko­ry­ta­rzu. W po­wie­trzu uno­si­ły się mi­lio­ny za­rod­ni­ków, bar­wiąc je na żół­to-zie­lo­no. Spoj­rza­ła na swoją dłoń. Po ob­rącz­ce zo­stał już tylko ślad na palcu. Była bli­sko, lecz to wciąż nie tutaj. Coś jest nie tak, po­my­śla­ła.

Przez chwi­lę prze­mknę­ła jej w gło­wie ab­sur­dal­na myśl, że zo­sta­nie tu już na za­wsze. Serce za­bi­ło moc­niej, ale się uspo­ko­iła. Znaj­dzie wyj­ście, za­wsze znaj­du­je.

Ru­sza­jąc ocię­ża­le, skie­ro­wa­ła się po mar­mu­ro­wych scho­dach na par­ter. To był dobry zakup, po­my­śla­ła, wy­trzy­ma­ły aż do tego dnia. Gruby strój krę­po­wał jej ruchy, sta­rość cią­gnę­ła do tyłu. Mu­sia­ła zła­pać się po­rę­czy, ale w końcu udało jej się zejść. Na ko­ry­ta­rzu do­strze­gła Hope. Prze­szu­ki­wa­ła szaf­kę przy wej­ściu, tak znisz­czo­ną, że sy­pa­ła się w jej rę­kach. Bar­dzo wy­do­ro­śla­ła, była teraz dużo wyż­sza od niej, ale rysy twa­rzy miała Etha­na.

Córka od­wró­ci­ła się na dźwięk ła­ma­nej deski pod no­ga­mi An­ne­lie. Spoj­rza­ła na nią z tą samą po­gar­dą, z którą ona sama kie­dyś pa­trzy­ła na swo­je­go ojca.

– Wra­caj do schro­nu – rzu­ci­ła jej, kontynuując prze­glą­da­nie znisz­czo­nych rze­czy.

– Chodź ze mną. – An­ne­lie miała na­dzie­ję, że spę­dzi z córką choć tro­chę czasu.

– Musi gdzieś tu być. Nie zo­sta­wię tak tego, to je­dy­na pa­miąt­ka po tacie.

– Nie nosił tej ob­rącz­ki od dawna, nie wia­do­mo, czy w ogóle tu jest. Cała góra po­ro­sła grzy­bem, wra­caj­my.

– Nie, do­pó­ki jej nie znaj­dę. Idź, jak chcesz, w końcu co cię to ob­cho­dzi?

An­ne­lie po­de­szła po­wo­li i uści­snę­ła córkę. Po­czu­ła jak sztyw­nie­je, na­pi­na mię­śnie. To nic, po­wta­rza­ła sobie. To nic.

Hope po­wo­li od­wró­ci­ła głowę, na­po­ty­ka­jąc wzrok matki. Jej ręce za­drża­ły i po­wo­li, z opo­rem, ści­snę­ła jej ramię. An­ne­lie po­czu­ła na­pływają­ce do oczu łzy.

– Prze­pra­szam – wy­szep­ta­ła. – Prze­pra­szam, Hope.

Jej córka odzie­dzi­czy­ła upór Kate, jed­nak bły­sko­tli­wość umy­słu, miała po matce. Na­zy­wa­li ją na­dzie­ją ludz­ko­ści i An­ne­lie w to wie­rzy­ła. Jeśli była jakaś szan­sa, choć­by naj­mniej­sza, na po­wstrzy­ma­nie apo­ka­lip­sy, to dzier­ży­ła ją Hope. Teraz jed­nak po­rzu­ci­ła swoją na­dzie­ję, pusz­cza­jąc dziec­ko i otwie­ra­jąc drzwi wej­ścio­we. Za­mknę­ła oczy, czu­jąc przy­jem­ny po­wiew wio­sny.

Stała sama, po­środ­ku ulicy, na któ­rej nie­daw­no wi­dzia­ła tru­chło psa. Znów była młoda, miała może osiem lat, a świat uśmie­chał się do niej, piesz­cząc zim­nym bla­skiem księ­ży­ca. Była w swo­jej ulu­bio­nej pi­żam­ce, pa­mię­ta­ła swój płacz, gdy po­dar­ła go o krzak malin. To wciąż nie tu. Pa­ni­ka prze­kra­dła się do jej serca, nie była w sta­nie już jej po­wstrzy­mać. Była zmę­czo­na, z nie­chę­cią spoj­rza­ła na ko­lej­ne drzwi, ko­lej­ne przej­ścia. Czy to kara? Czy jest ska­za­na na wiecz­ną tu­łacz­kę mię­dzy frag­men­ta­mi jej życia? Za­drża­ła z zimna, w bose stopy bo­le­śnie wbi­jał się ostry ka­mień. Spoj­rza­ła za sie­bie, ale po domu nie zo­stał ślad. No tak, jesz­cze go nie zbu­do­wa­no.

Nie miała po­ję­cia co dalej, chcia­ła tylko uło­żyć się i za­snąć, jed­nak wie­dzia­ła, że nie da rady, do­pó­ki nie od­naj­dzie jutra. To już się wy­da­rzy­ło, nie ma prawa tu wra­cać. Za­ci­snę­ła piąst­ki, czu­jąc bicie serca.

Wtedy usły­sza­ła ćwier­ka­nie. Nie po­my­li­ła­by go z żad­nym innym, głos Janki róż­nił się od in­nych wró­bli. Spoj­rza­ła na gałąź. Mimo mroku do­brze wi­dzia­ła syl­wet­kę ptaka. Po­de­szła bli­żej, za­trzy­mu­jąc się na wy­cią­gnię­cie ręki. Jak zwy­kle, Janka od­le­cia­ła, jed­nak tym razem za­trzy­ma­ła się na po­bli­skim pło­cie, ćwier­ka­jąc, jakby ją wo­ła­ła. An­ne­lie od­po­wie­dzia­ła jej tym samym, po czym ru­szy­ła w jej stro­nę. Znów od­le­cia­ła i znów się za­trzy­ma­ła.

An­ne­lie przy­spie­szy­ła, bie­gnąc ile sił w małym ciele. Skrę­ci­ła w bok, potem w leśną ścież­kę. Po­wo­li za­czy­na­ła ro­zu­mieć, gdzie przybrana córka pro­wa­dzi. Był w lesie taki mały domek, obok niego rósł dziki krzew mi­ra­bel­ki. Tam też ją po­cho­wa­ła.

Za­trzy­ma­ła się na skra­ju po­lan­ki, na któ­rej stał bu­dy­nek. Janka sie­dzia­ła na ga­łę­zi do­kład­nie nad swoim przy­szłym gro­bem. An­ne­lie bała się po­dejść, po­nie­waż po­wo­li do­my­śla­ła się, dla­cze­go nie może zna­leźć jutra. Dla niej ono nie ist­nia­ło. Za­drża­ła, sama nie wie­dząc, czy to z zimna, czy ze stra­chu. Spoj­rza­ła na stare, prze­gni­łe drzwi do chat­ki. A więc tak to wy­glą­da.

Nagle ścią­gnę­ła brwi, za­ci­ska­jąc zęby, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc łzy. Nie, jesz­cze nie. Nie teraz i nie tak. Pa­mię­ta­ła noc, która miała być jej ostat­nią. Po­szła spać po ko­lej­nym sa­mot­nym dniu, spę­dzo­nym wśród ludzi. W za­tło­czo­nym schro­nie cięż­ko było o pry­wat­ność. Tyle spraw po­zo­sta­ło nie­do­mknię­tych, tyle słów nie­wy­po­wie­dzia­nych. Wzrok Hope nigdy się nie zmie­nił, a ob­rącz­ka Etha­na za­gi­nę­ła bez­pow­rot­nie. Chcia­ła cho­ciaż jej po­szu­kać, jeśli nie dla sie­bie, to dla córki. Chcia­ła znowu za­pu­ścić włosy. Jesz­cze wszyst­ko da się na­pra­wić, wy­star­czy tro­chę chęci! Od­wró­ci­ła się ple­ca­mi do Janki, mając za­miar zna­leźć jutro za wszel­ką cenę.

Po­wstrzy­ma­ło ją ćwier­ka­nie. Sa­mot­ne wo­ła­nie, ma­ją­ce dodać jej od­wa­gi. Spoj­rza­ła na wró­bla, czu­jąc, jak opusz­cza­ją ją siły. Po­stą­pi­ła pierw­szy krok w stro­nę domku. Świat wokół się zmie­nił, jako na­sto­lat­ka szła teraz wśród kwit­ną­cych pąków. Ko­lej­ny krok i była młodą, obie­cu­ją­cą stu­dent­ką, za­pa­trzo­ną w pracę, a let­nie niebo skrzy­ło się gwiaz­da­mi, jakby gdzieś w górze trwa­ła uczta. Ko­lej­ny, drze­wa wokół niej na­bra­ły głę­bo­kiej zie­le­ni, na palcu po­ja­wi­ła się ob­rącz­ka, a brzuch na­brał okrą­głych kształ­tów. I ko­lej­ny, li­ście za­czę­ły żółk­nąć, ból głowy po­wró­cił. Za­chwia­ła się, ale usły­sza­ła ćwier­ka­nie, takie bli­skie i tę­sk­ne. Na­stęp­ny, li­ście za­wi­ro­wa­ły wokół niej, a wiatr po­rwał la­bo­ra­to­ryj­ny kitel. I dalej, ude­rzył ją deszcz, a gdzie­nie­gdzie do­strze­gła ślady żół­to-zie­lo­ne­go grzy­ba. Na­bra­ła tempa, na bar­kach cią­żył jej kom­bi­ne­zon, a twarz za­kry­wa­ła maska tle­no­wa. Płat­ki śnie­gu le­pi­ły się do ma­te­ria­łu, spa­da­jąc z nieba. Krok, brnę­ła teraz po pas w śnie­gu, le­d­wie idąc. Czuła się stara i zmę­czo­na, ale drzwi były na wy­cią­gnię­cie ręki. Gdy do nich do­tar­ła, nad­cho­dzi­ła od­wilż, a po­wie­trze zgęst­nia­ło od za­rod­ni­ków grzy­ba. Zro­zu­mia­ła, że nie zo­ba­czy już kwit­ną­cych kwia­tów na krze­wie mi­ra­bel­ki, ale nie czuła żalu.

Janka przy­le­cia­ła na jej ramię, pierw­szy raz od tylu lat mogła ją do­tknąć. Ścią­gnę­ła grubą rę­ka­wi­cę, by po­czuć na skó­rze małe pa­zur­ki i de­li­kat­ny puch piór. Zro­zu­mia­ła, że cze­ka­ła na to od dawna.

Uśmiech­nę­ła się przez maskę i obie prze­szły przez drzwi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro