≈ część 4 ≈

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝕻rzed nimi rozciągała się rozległa równina.
- Sama ziemia i żwir, żadnych roślin.
- I śnieg. - zauważyła chcąc poprawić humor
- Tak, walony śnieg. Pojedziemy Wschodnimi Jaskiniami. Może zajmie nam to tak samo długo ale inaczej bardziej zmęczymy konie.
- Bardziej?
- Tak, jednolitym terenem.

Jechali zaśnieżonymi wzgórzami co chwila będąc trochę niżej lub wyżej. W oddali zobaczyli bezlistne drzewa, które z każdym metrem robiły się coraz wyższe i gęstsze...
- To nie ma sensu. - odrzekł zatrzymując się - Nie przejedziemy nawet trzech metrów w tym borze, a się zgubimy.
- Jeżeli chcecie to mogę wam pomóc, kochani... - usłyszeli starszawy głos.
Za nimi stała zgarbiona kobieta w ewidentnie grubym, a być może nawet szorstkim, burym płaszczu. Podpierała się na wykrzywionej, jakby zwęglonej lasce. Spod zaśnieżonego kaptura spoglądały na nich czujne zielone oczy, a poobrywana na końcach peleryna odsłaniała jedynie grube, czarne podeszwy. Śnieg zatrzeszczał gdy do nich podeszła. Poczuli drażniący smród tytoniu unoszący się w okół niej. Gdy była bliżej wyciągnęła prawą dłoń osłoniętą starą rękawicą. Podeszła do Węgielka, który od razu odskoczył jak poparzony.
- Masz bardzo niespokojnego konia. Zawsze tak reaguje? - zagadnęła do Lauren próbującej opakować kuca
- Tylko do obcych, ale to chyba oczywiste. - mruknął oschle
- Nie bądź taki D...
- Dervet. - uciął.
- Mhm... A, więc ty jesteś Dervet, tak? A ty?
- Larvi. - wciął się
- Dobrze... Jedźcie za mną, znam... - zawahała się na moment - Bezpieczniejsze miejsce.
- Dervet? Larvi? Przecież... - szepnęła gdy ruszyli
- Skoro już gdzieś nas prowadzi to lepiej by nie znała naszych imion, prawda? - od szepnął i zaczął obserwować otoczenie żeby jak najdokładniej zapamiętać drogę...

Jechali nużąco wolno, a teren w okół nich wyglądał cały czas tak samo. Zjechali z wzgórz poruszając się między skałami. Wierzchowce co jakiś „potykały" się o wystające korzenie na, które nie zwracały uwagi. Lauren co jakiś czas zataczała się kładąc się na Węgielku, a Daret po mimo znużenia i otaczającej ich ciemności starał się skupić na wszystkich najmniejszych szczegółach. W pewnym momencie zobaczyli kamienne kolumny przypominające ułożeniem jaskinie.
- Co tam jest? - nadal była zmęczona ale chociaż trochę rozbudziła ją myśl, że są już blisko
- Tam? A, to właśnie tam jedziemy. Noc tutaj jest niebezpieczna, a przynajmniej tam będzie... Emm... Ciepło.

Kilkadziesiąt minut później dotarli pod wejście zza, którego wyszła zakapturzona postać. Kobieta podeszła, zamieniła z tym kimś kilka słów i wróciła do nich.
- Chodźcie. Nie przejmujcie się końmi, Yalan* się nimi zajmie. - oznajmiła, a postać kiwnęła głową i podeszła do nich
- Wolałbym sam to zrobić.
Zakapturzony uniósł wzrok na kobietę zupełnie jakby nie miał własnej woli.
- Nie martw się, Yalan zajmuje się końmi już od kilku lat. A teraz chodźcie, oprowadzę was.
Zeszli z wierzchowców i oddali je do odprowadzenia. Czarnowłosa poszła już dalej ale on chciał ostatni raz spojrzeć na prawdopodobnie stajennego. Jednak jedyne co przykuło jego uwagę to jego spojrzenie. Spojrzenie szałwiowych oczu mówiące „Wpadliście w pętle, wieczną pętle."...

≈≈≈

* - Jalan

Ech... Gdyby Wattpad mi się nie popsuł i gdybym nie miała okresu bez weny to ta część byłaby na Wigilię, no ale nic.
Mam nadzieję, że wam się podoba.

Wiem, że zakończenie jest jak z Polsatu ale chciałam zakończyć ten rozdział jeszcze w tym roku. Po za tym teraz będę miała mniej czasu przez szkołę, więc nie wiem kiedy będzie następna część, a gdybym dała coś jeszcze to, przynajmniej jak dla mnie, za długo trzymałabym was w niepewności...

Nie wiem jak wy ale ja nadal nie mogę uwierzyć, że to już ostatni dzień.
No nic, chciałam wam jeszcze życzyć wszystkiego najlepszego w nowym roku i żeby był jak najwspanialszym w życiu :D

575 słów.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro