Pierwsi wygrani

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dochodziła siódma trzydzieści. Cyfry zegarka zawzięcie zmieniały swoje miejsce w tak mozolnym tempie, że zła na nie Zuza, wstała wcześniej niż sama powinna.

Postawiła stopy, na których znajdowały się wełniane skarpetki w truskawki, a następnie przeciągnęła się jak kot. Potrząsnęła głową, dając samej sobie powód do lepszej pobudki. 

Od trzydziestu minut warta kuchenna powinna męczyć się z robieniem kanapek, grzaniem litrów wody na herbatę oraz przygotowywaniem parówek. Lewandowska nie przepadała za tym ostatnim przysmakiem, ale na wyjazdach harcerskich panowała jedna zasada. Nie narzeka się na jedzenie, ważne że w ogóle jest. 

Popatrzyła na położoną na brzuchu Dorotę, która na głowie miała luźną opaskę w paski. Prawą rękę ukrywała pod poduszką, zaś lewa leżała na zewnątrz śpiwora. Miała lekko otwarte uste, które przez takie oddychanie szybko spierzchły. 

Włożyła na stopy klapki, a na ramiona rzuciła swój cienki, ale puszysty w dotyku szary koc z żółtymi słoneczkami. Jej wierny kompan obozów i zimowisk nie mógł zostać pominięty i tym razem. 

Podreptała, wręcz ciągnąć za sobą stopy, do kuchni. Od razu kiedy otworzyła drzwi poczuła zapach pomidorów, plastrowanej szynki oraz parującej herbaty. Basia, Martyna i chłopak według Zuzy o imieniu Maciek, smarowali masłem chleb, wrzucali do wody parówki oraz kroili ogórki. 

— Siema, jak tam kuchareczki? — Zapytała z uśmiechem anioła, siadając tuż obok garnka z herbatą. 

Tuż po chwili w rękach Zuzi znalazła się duża łyżka, którą mogła na spokojnie podkradać przygotowaną herbatę. Wstawanie wcześniej niż reszta, miało swoje zalety. 

Maciek, wyglądał na wyrośniętego piętnastolatka, który pod drodze swojej ewolucji w dorosłego mężczyznę, zgubił parę centymetrów wzrostu. Nazbyt poważny z lekką domieszką wyluzowania. Stał oparty o kuchenne blaty, patrząc na gotujące się parówki. 

— Lepszego jedzenia to nawet nie zrobi Makłowicz. 

Zuza klasnęła w dłonie i poprawiła spadający z ramion kocyk. Zaraz później tuż obok niej usiadł Maciek. 

— Nie otrułaś się? — Zapytał, spoglądając niepewnym wzrokiem na herbatę. 

Podniosła pytająco brew, patrząc na pojedyńcze krostki na jego czole i policzkach. Pachniał kremowym mydłem i pastą do zębów. Szczęściarz, zdążył się już umyć. 

— A co, już próbujesz mnie zabić? Co tak wcześnie, to jakiś nowy rekord. 

Ponownie zanurzyła w wodzie metalową łyżkę i nabrała na nią łyk brązowego płynu z dodatkiem niewielkiej ilości cukru oraz plasterkami cytryny. 

— Ktoś musi być tą pierwszą ofiarą i tym pierwszym winnym. —  Wzruszył ramionami i chwycił w końcowe opuszki palców cytrynę. 

Maska obojętności została ukryta, kiedy chciał pokazać jaki to z niego twardziel, jedząc gorącą cytrynę. Było to typowe zachowanie dla piętnastolatków, którzy byli na pograniczu dzieci z gimnazjum oraz dorosłych licealistów. W tamtym momencie wygrał stan gimnazjalisty. 

— Mówisz jak ten głupi Dostojewski w ,,Zbrodni i karze". — Wykrzywiła usta w geście grymasu. — Jak się spało? Wyspałyście się chociaż, laski? 

Martyna i Basia usiadły na dwóch stołkach i układały kanapki na talerzach. Na zapytanie się o spanie opuściły głowy. Jednak to Basia zawsze wypowiadała się za większą grupę ludzi, potrafiła być bardziej bezpośrednia, nie kryjąc się z faktem o którym mówiła. 

—  Oglądanie po raz kolejny ,,Do wszystkich chłopców których kochała. PS. Wciąż cię kocham" to gruba przesada. Powstały dwa wrogie obozy. Obóz I kochający Kavinskiego. Obóz II kochający Johna Ambrosa. Uwierz, do pierwszej w nocy była walka na argumenty. 

Zuza pokręciła przecząco głową i przygryzła dolną wargę. 

— Ja tam kocham obydwu. Kavinsky to jakiś ideał, a Ambros jest takim uroczym romantykiem. — Spojrzała przelotnie na zegar wiszący nad stołem. — Oboźna wchodzi do akcji! 

Wybiegła z kuchni i niczym strzała wleciała do pokoju dziewczyn, zamykając za sobą z hukiem drzwi. 

— Wstawajcie śpiochy! —  Podeszła do najbliższych karimat i zaczęła zdejmować z dziewczyny śpiwory. — Bieszczady czekają, a wy śpicie! 

Jeśli tarmoszenie za śpiwory nie pomagało, odłączała telefony od ładowarek, włączała latarkę i świeciła nią po oczach, albo uderzała poduszkami. Przy tych wszystkich czynnościach piszczała i śmiała się z dziecinnej radości, która powodowała widok zaspanych twarzy. 

Kiedy dziewczyny siedziały nieżywe na swoich karimatach, próbowały przyzwyczaić się do światła albo dopiero co otwierały pragnące odpoczynku oczy, Zuza zmieniła pokój. 

Ponownie wbiegła i trzasnęła drzwiami. 

— Dzień jest taki piękny, a wy udajecie niewyspanych! 

Zaczęła łaskotać ich policzki swoim kocem, wyjmować zza głów poduszki i głośno tupać. 

— Przez bycie oboźną obudził się w tobie wewnętrzny jaskiniowiec. — Zauważył stojący w drzwiach Kamil, od którego pachniało dużą ilością mydła lawendowego. 

Kiedy chłopacy stali już na swoich nogach, zakładając cieplejsze bluzy na swoje cienkie koszulki. Zuza mogła spojrzeć na pewnego siebie, sterczącego w tym samym miejscu z uśmiechem na twarzy, Kamila. 

— Po prostu przyznaj, że jestem idealna, a nie kryjesz się za jakimiś metaforami. 

W tej samej chwili telefon Zuzy zaczął wibrować. Na blokadzie pojawiło się jedno imię, które dało jej szczery uśmiech i satysfakcję. 

Dzwonił Kacper. 

Odwróciła się plecami do Kamila, który niepostrzeżenie odwrócił wzrok. 

— Nie obudziłem? 

Zaśmiała się. Pomimo faktu jego popularności, w stosunku do Zuzi zawsze wypowiadał się jakby z przeprosinami, prośbą i nazbyt spokojnym głosem. Nawet jak żartował, jego głos był miękki jak sierść kota. 

— Już prawie jemy obiad! Dzwonisz w idealnym momencie. 

Odpowiedziała zgodnie z prawdą. Świadomość, że to ktoś zabiega o twoje spojrzenie, była odmienną ale dobrą świadomością. Kacper robił to w tak przyjemny i delikatny sposób, że nawet nie można było się zastanowić kiedy Zuzia przeszła do rozmowy o podróży, spaniu i pobudkach dziewczyn. 

— Jesteś wersją matki, która budzi dzieci do szkoły? 

Tłumaczenie funkcjonowania wszystkich organów harcerstwa, zawsze było śmieszne i zasługiwało na wiele metafor, porównań i wysilania się. 

— Nawet gorszą wersją, bo w lato potrafię wylać butelkę wody na taką osobę o szóstej rano. — Ponownie się zaśmiała, przypominając sobie lipcowy obóz. — A jak życie u słynnego Kacpra? 

Po drugiej stronie głośnika dało się usłyszeć dźwięk otwieranej lodówki, szelesty różnych produktów, oraz gwizd gotującej się wody z czajniku. 

— Tak słynny, a robi na śniadanie zwykłe tosty z malinową herbatą. — Powiedział na jednym wydechu, próbując przełączyć telefon na głośnik. — Nie ma nic lepszego niż malinowa herbata po ósmej rano. 

Trzeba było przyznać, że chłopak znał się na prawdziwych perełkach kuchennych. Śniadaniowe tosty wraz z herbatą, mówiły same za siebie. W ogóle samo jedzenie śniadania dawało już duży obraz charakteru Kacpra. 

— Czyżby wczoraj była jakaś impreza, hm? — Zapytała Zuza, wracając ze swoimi pięknymi wizjami na ziemię. 

A życie na Ziemii nigdy nie było takie, jakie chcielibyśmy żeby było. Ludzie okazywali się gorszymi, niż nam mogło się to wydawać. Jedzenie wcale nie było tak pyszne, jak reklamowano. A proste sprawdziany w szkole, zawsze przysparzały złość niż euforię. 

— Była, ale przed północą się zmyłem. — Stwierdził z przekąsem, nalewając do kubka wrzątek. — Nic nie poradzę, że imprezy lubią mnie, a ja nie jestem w stanie odmówić. Sama rozumiesz. 

Zuza przewróciła oczami, co w tamtym momencie oznaczało zirytowanie. 

Dlaczego od liderów zawsze wymaga się tak wielu rzeczy, na które oni zawsze muszą się zgadzać? Ciążącą korona, to w dzisiejszych czasach nie brak czasu, ale robienie rzeczy z czystego przymusu. Z faktu, że po prostu jest się w posiadaniu korony. 

— No tak, kapitan drużyny piłkarskiej i najpopularniejsza osoba w szkole, musi być na imprezach. Co oni by bez ciebie zrobili? — Puknęła w plecy Dorotę i włożyła do ust kawałek niepokrojonego pomidora. 

Śniadanie miało się zacząć lada chwila. Brakowało jedynie dwóch osób, które próbowały wyglądać na wypoczęte po nieprzespanej nocy. Kolejne kłamstwa, zawsze są mile widziane na poprawę swojej reputacji zimowiskowej. 

— Oj przestań. Pójdziesz kiedyś na taką imprezę i zobaczysz, że to nie jest nic tak dziwnego jak w każdym z amerykańskich seriali. — Położył na stół talerz z parującą wodą oraz zarumienionymi tostami. 

Gdyby Zuza mogła go w tamtej chwili zobaczyć, wyglądał na naprawdę wypoczętego. Jego gładka twarz nie dawała nawet najmniejszej oznaki kaca bądź niewyspadania. Otwarte szeroko oczy, lustrowały czekające jedzenie. Mokre włosy po porannym prysznicu obciekały z ostatnich kropelek wody. Wyprasowana biała koszulka dodawała uroku i wrażenia czystości. 

— Kto powiedział, że kiedykolwiek pójdę na coś takiego? — Prychnęła, spoglądając przez okno na ośnieżoną okolicę. 

Czysty, wręcz iskrzący się w świetle słońca, śnieg spowodował szybkie przymróżenie oczu Lewandowskiej. Był tak idealny, że aż nie pozwalał na pełne siebie oglądanie. 

Domyślała się, że po drugiej stronie okna, musi być minusowa temperatura. Tylko wtedy biały puch błyszczał się niczym brokat. 

— Bo jak wrócisz, to obowiązkowo pójdziesz razem ze mną. —  Odpowiedział tak pewnym głosem, że nawet przełknięcie ciepłej herbaty nie zepsuło tego efektu. 

Zuza zaniemówiła na kilka chwil. Było to tak rzadkie w przypadku dziewczyny z głową pełną sarkazmu i wypowiedziach tonących w ironii i pewności siebie, że aż szokujące. 

Odchrząknęła zbyt głośno, rozglądając się czy nikt z obecnych nie przysłuchuje się tej dziwnej rozmowie. Wyniki obserwacji były negatywne, chociaż na wyjazdach harcerskich nie można być pewnym żadnej rzeczy. 

— Nie jestem twoją dziewczyną, panie Idealny. Więc proszę mi tutaj tak nie wchodzić do przyszłości. — Spojrzała na Mateusza, która machał do niej, żeby skończyła tą intrygującą rozmowę. — Muszę kończyć, smacznego i cześć. 

Kacper zrozumiał szybko skończoną rozmowę, jako totalną porażkę związaną z zaproszeniem na wspólną imprezę. Pierwsza gorycz nieudanej próby, była najgorszą. Jednak, czy chłopak który dowiedział się licealnej biografii Zuzanny Lewandowskiej, mógł się załamać jakąś potyczką? Były na to marne szanse. 

Czerwona, od całej tej dziwnej wymiany zdań, Zuza usiadła na zostawionym dla niej miejscu. Przepraszającym wzrokiem spojrzała na Dorotę, ubraną w kratowaną koszulę oraz dżinsy z licznymi doklejonymi naszywkami. Jej kok steraczący na czubku głowy wołał o szybką resustytację. 

— Pomódlmy się. — Zachęcił Mateusz, który wstał jako pierwszy. 

Zuza nigdy nie miała większego szczęścia. Jednak podczas tamtego pierwszego śniadania na wyjeździe, jej dobra gwiazda ewidentnie wybrała się na spacer do innej Galaktyki. Nie dosyć, że siedziała pomiędzy Mateuszem i Kamilem, to dwa razy dostała kanapkę z serem i ketchupem, którego tak bardzo nie lubiła.

Jedynie herbaty nikt jej nie żałował. Zawsze przychodził do niej w pełni nalany kubek, który rekompensował kanapki ze swoim wrogiem, oraz towarzystwo Kamila i Mateusza. Osobiście, drużynowy ,,Watahy" wydawał się sympatycznym, szalonym i naprawdę odpowiedzialnym człowiekiem. Jednak o Kamilu, dziewczyna nie mogła powiedzieć żadnego z wyżej wymienionych przymiotników. 

Kamil był po prostu wiecznie sceptycznym, mało śmiesznym i nazbyt pewnym siebie człowiekiem. Zuza nie widziała znikomego podobieństwa pomiędzy swoim charakterem, a charakterem przybocznego. 

Po trawającym pół godziny śniadaniu, Dorota klasnęła w swoje nakremowane, choć i tak suche dłonie. Zapadła głucha cisza, która zszokowała zarówno Dorotę jak i Zuzę.

Kolejna zasada harcerstwa, nigdy nie będzie cicho wtedy, kiedy tego oczekujesz. 

A jednak zdarzały się takie szokujące wyjątki. 

— Alarm mundurowy! Za dziesięć minut widzę wszystkich gotowych do wyjścia. Zmykamy do kościoła. 

Nie musiała mówić nic więcej. Było to kilka słów, po których ponad piętnaście osób wystrzeliło do swoich pokoi, zostawiajac na stole umyte menażki i kanapki, które miały być przeznaczone na kolację. 

— Wcale nie mamy zapasu ponad godziny do mszy. — Stwierdziła z przekąsem Zuza, odkładajac umyte garnki na swoje miejsce. 

Dorota posłała jej promienny uśmiech. Był to gest mówiący Czasami trzeba zaszaleć.

— Wcale nie umiesz się cieszyć z ludzkiej intrygi. —Uciął Kamil, który trzymał w dłoniach miotłę.

 — Pan, panie Potter niech lepiej odleci na tej swojej miotle. 

Tym razem to Mateusz zaśmiał się na całą kuchnię. Sześć par oczu powędrowało w jego stronę. 

— Wcale nie jesteśmy cudowni. — Wzruszył ramionami, poprawiając swoją brązową chustę. 

Dokładnie tak, Mateusz założył mundur wtedy, kiedy Zuza wojowała z garnkami, Kamil z podłogą, a Dorota ze śmieciami. 

Sześć par zazdrosnych oczu, ponownie zlustrowało drużynowego ,,Watahy". On jedynie obrócił się dookoła i wyszczerzył zęby. Tym razem to on wygrał. 




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro