Antonio Fernández Carriedo [Hiszpania]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Utracić coś to rzecz okropna. Niektórzy tracą pieniądze, inni długopisy. Ale nie, Antonio musiał stracić coś cenniejszego, jakby potęga na świecie, czy duma nie wystarczyły. 

Czerwone goździki rosnące pomiędzy grządkami równo posadzonych krzaczków pomidorów zakołysały się, niby szydząc z podziwu, jakim kiedyś Hiszpanię darzono.  Żar lejący się z nieba piekł, paląc spieczoną już słońcem skórę. Hiszpania otarł kroplę potu, podczas gdy następna leniwie spłynęła mu po karku, wsiąkając w niegdyś białą, teraz brudną od kurzu i ziemi koszulę. 

Przysiadł w cieniu wyjątkowo dorodnego drzewka, biorąc w dłoń dojrzałego, czerwonego pomidora. Odrobinę przypominał rubin, klejnot, jeden z licznych skarbów, w jakie jego kraj niegdyś opływał. 

Potęga. 

Władza.

Wpływy. 

Stare imperium nigdy imperium być nie przestaje. Przemoc, mimo że głęboko skrywana, tli się w duszy, niczym płomienie średniowiecznych stosów. 

Ciężko przechodziło to przez gardło, słowa niemal stawały mu w krtani, jakby uparcie nie chcąc wyjawić prawdy. Antonio tęsknił za latami świetności. W nocy marzył o wyprawach do nowego świata, o złocie, o chwale. Ale to wszystko było niczym. Antonio najbardziej tęsknił za Romano. 

Nie był głupi, a już na pewno nie głuchy. Słyszał wszystko, każde słowo, każą obelgę, a one kawałek po kawałku rozrywały waleczne serce. Na coraz mniejsze cząstki. Nieuchronnie nadchodził czas, gdy kawałeczki miały być zbyt małe na poskładanie ich w całość. Groteskowe puzzle, gdzie elementami miały być kruche niczym sam czas uczucia. Zgrywanie marzyciela stało się swego rodzaju murem, obroną przed kąśliwymi słowami. Ostrzami weń wymierzonymi. 

Bo słowo, niczym najostrzejszy nóż, krzywdzi aż do krwi. 

W dłoń ujął jeden z rosnących swobodnie kwiatów, goździk ogrodowy. Dekady temu dostał kilka ich nasion od Loviego, wtedy nie znając jeszcze ich znaczenia. Drobne kwiatki, niby nic, a miały dla niego niezmierzoną wartość. 

Morderca.

Niszczyciel. 

Łupieżca.

Czy żałował? Nie.

No, może trochę. Tyci -tyci, odrobinkę. 

Wrzaski czasem nie dawały mu spać. 

Sny płynące czerwienią i ogniem, złotem i połyskiem zrabowanych kosztowności były wysoką ceną za potęgę.

Ale po co komu królowie, po co komu złoto czy imperium? Szkarłatne płatki wystarczą, by ukoić niespokojnie serce, przynieść ulgę, nawet istocie tak pokrętnej jak Antonio Fernandez Carriedo.

A utrata Romano bolała milion razy bardziej. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro