Flowers don't tell, they show

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dzień pierwszy
Moje życie już od dawna jest takie samo. Szpony rutyny i apatii powoli zaciskają na moim gardle. Mam przyjaciół i brata, którzy mnie wspierają. Wrogów, z którymi pomimo pokoju muszę się mierzyć. Mimo tego wszystkiego cały czas wydaję mi się, że czegoś mi tu brak. 

Jednak wystarczyło jedno kolejne, małe "Jak się czujesz?" oraz "Nie mogę się doczekać, kiedy znów się spotkamy", aby to wszystko zmienić. Nagle z mojej krtani, poza krwią, wydostają się płatki kwiatów. 

Trochę mnie to dziwi, trochę przeraża, ale i daje odrobinę radości. Wprawdzie wydaje mi się smutne, że po tym wszystkim, co przeżyłam, to właśnie rzecz tak piękna i niewinna mnie zabija. Dlaczego ktoś był tak okrutny i napiętnował miłość w tak potworny sposób?

Dzień piąty
Hanahaki - choroba kwiecistych płuc. Pojawia się, gdy ktoś zakocha się bez wzajemności, a uczucie to jest tak silne, że nieszczęśnik umiera z powodu braku czułości ze strony jego ukochanego/ukochanej. Według książek i internetu są trzy możliwości poradzenia sobie z tym schorzeniem. Pierwsza to wyznać swoje uczucia, jeśli masz szczęście i twój ukochany/ukochana je odwzajemnia, kwiaty same znikną niemal natychmiast. Można też od razu przejść do drugiej opcji - czyli operacyjnego usunięcia kwiatów, a wraz z nimi wszystkich uczuć związanych z daną osobą, staje się ona dla nas całkowicie obojętna. Czasami zdarza się też, że po pozbyciu się roślin całkowicie traci się zdolność do kochania. Jest też trzecia, mniej rekomendowana przez lekarzy możliwość. Pozwolić temu się zabić. Czekać, aż ogród w twoich płucach cię udusi albo kwiaty dotrą do serca i zatamują krwiobieg. 

Mnie nie podoba się żadna opcja. Muszę przyznać, że nawet lubię tę chorobę. Daje mi poczucie, że żyje. Pokazuje, że dalej potrafię kochać. I nie chcę tego bezpowrotnie utracić.

Jednak ja jestem państwem. Jestem Rzeczpospolita Polska. Ja nie żyje tylko dla siebie. 

Pierwsza opcja nigdy nie była brana pod uwagę, więc jedyne co mi pozostaje to zadzwonić do lekarza i umówić się na wizytę. 

Zadzwonię. 

Jutro.

Dzień siedemnasty
Całe dzisiejsze popołudnie mam zamiar spędzić z moim przybranym bratem - Węgrem. Przybranym, ponieważ nie wiążą nas więzy krwi ani żadne prawne druki, po prostu od zawsze sobie pomagamy i traktujemy się jak prawdziwe rodzeństwo. Nikt nie zna mnie tak dobrze, jak on.

Sygnał telefonu. To na pewno od niego - "Wyjechałaś już?". Ok, czas się ruszyć. Biorę moją torbę, wychodzę z domu i kieruję się do mojego samochodu.

Węgry i Austria mieszkają z trzydzieści minut jazdy od miejsca, w którym mieszkam ja. Droga mija mi na podziwianiu przydrożnych drzew i trąbieniu na ułomnych kierowców. Parkuję pod domkiem niemal wyjętym z pejzażu austriackich alp. Ach... paprykarz to równy gość, ale jeśli wie się jak, to można go nakłonić do wszystkiego, a Austria wie, jak to się robi najlepiej ze wszystkich. Dobrze, że jestem dziś z bratem sam na sam, bo będzie można coś wypić. Nim zdążyłam opuścić samochód, mój dzisiejszy kompan wyszedł przed dom.

- Hé nővérem ( Hej siostro)! - wita mnie dobrze znany mi głos i od razu czuję, jak Węgier rzuca mi się na szyję. - Nareszcie przyjechałaś, ostatnio mnie olewasz, dzieje się coś? -  zapytał z ledwo wyczuwalną troską w głosie. Ta, mam przejebane. 

- Cześć Węgry! - zaczynam od przywitania, kultura wymaga - Co? Nie! Wszystko jest w porządku - staram się mówić normalnie. - Dlaczego tak sądzisz? - dodałam.

 - No, mówiłem już, od jakiś dwóch tygodni mnie olewasz - prychnął oburzony. No, dobry jest. Dlatego jest moim bratem.

- Może masz trochę racji. Ostatnio miałam dużo pracy - odpowiadam.

- To nie pracuj tyle, bo skończysz jak Németország (Niemcy) - rzekł uwalniając mnie ze swojego uścisku i kierując się w stronę domu. Ha. Przyznanie mu racji zawsze działa. Ja też kieruję się w stronę domu, po przejściu przez drzwi ściągam buty, a Węgry tymczasem zamyka drzwi. Udajemy się do kuchni. Czyli jednak chlanie. Ja siadam przy stole, a brat szuka czegoś w półce. Zapewne kieliszków. 

- Wypędziłem niedawno moją pierwszą partię pálinki w tym sezonie i myślałem, że najlepiej będzie ją przetestować z rodziną - powiedział w dość uroczystym tonie - oczywiście, jeśli pani wiecznie zapracowana nie ma nic przeciwko - resztę mówił już z kpiną. Kochany braciszek.

- Myślę, że będzie mogła okazać ci łaskę i zrobić wyjątek dla tak wyjątkowej osobistości, jak ty - odpowiedziałam, próbując naśladować głos Niemca. Węgry szybko wyłapał, o co chodzi i oboje prychnęliśmy śmiechem.

Przez następne kilka godzin degustowaliśmy jego twory, rozmawialiśmy o wszystkim i na szczęście ani razu nie przeszedł mi przez myśl mój obecny problem, a raczej osoba, która jest jego powodem. Do czasu.

- Ej, Lengyelország, a czemu ty sobie kogoś nie znajdziesz? - w końcu mruknął mój brat.

- Co? Czemu pytasz? - próbuję uniknąć pytania, które wprowadzi mnie na niebezpieczny grunt.

- No, bo mówiłaś, że mi i Austrii to tak fajnie razem, że mamy siebie i w ogóle, więc dla mnie to tak, jakbyś powiedziała, że też byś kogoś potrzebowała - lekko podpity, ale mimo to poważny ton mojego brata zabija ostatnie promyczki nadziei w moim sercu na uniknięcie tego tematu, równocześnie czuję ukłucie w gardle.

- Nawet jeśli Sherlocku, to kto w ogóle, by mnie chciał? - wysyczałam te słowa mając nadzieję, że moja niechęć do tej kwestii udzieli się i mu.

- Litwa chciał - odrzekł szybko, a ja prawie się zakrztusiłam i spojrzałam na niego z politowaniem. - Prawda, że nie za długo, ale chciał - dopowiedział, starając się uratować swoją skórę. 

- Każdy popełnia błędy - parsknęłam, przypominając sobie swój pierwszy i ostatni związek.

- Na pewno jest ktoś, kto ci się podoba - mówiąc to, uśmiechnął się i uniósł sugestywnie brwi. Co za mały gnojek. Mimo mojej irytacji, poczułam jak kwiaty rozsadzają mi płuca i pną się w górę, aż do krtani. Na mojej twarzy zapewne pojawił się cień zaniepokojenia, ponieważ mój brat od razu zobaczył, że coś jest nie tak.

- Zakochałaś się? - zapytał zaciekawiony. Kurwa. Czemu on mnie tak dobrze zna. Bo to przecież twój brat idiotko? Alkohol i rozkwitający ogród nie ułatwiają mi maskowania uczuć. 

- Co? Ja? Pogięło cię?! - parsknęłam, próbując opanować emocje.

- Może tak, ale ślepy nie jestem, rumienisz się! -  odpowiedział trochę podekscytowany. - No dawaj, kto to jest! - mówi to tonem pięciolatka, który pyta się, co dostanie na święta.

-  Nikt! - krzyknęłam. Zaczynam się stresować rosnącą gulą w moim gardle, nie wytrzyma już długo.

- Hazug (kłamca)! - teraz on podniósł głos, śmiejąc się. Brzmi jak dziecko, które dostało ulubionego lizaka. - To na pewno jakiś przystojniak, mam rację? - dodał już trochę spokojniej. 

Przed moimi oczami pojawia się tak miła mi twarz, ta głupkowata amerykańska mordka, która jest źródłem mojej radości, jak i nieszczęścia. Nie jestem w stanie powstrzymać tego, co już od dawna chce opuścić moje usta. Chowam twarz w dłoniach i zaczynam kaszleć. Moje ubranie i ceratę leżącą na stole plami szkarłatna ciecz, a równie czerwone, delikatne płatki uciekają mi pomiędzy palcami. Mój brat patrzy na mnie z przerażeniem, podczas gdy ja w końcu pozwalam moim uczuciom ujrzeć światło dzienne, pozwalam im bezgłośnie wykrzyczeć, że są, że istnieją. Po dwóch, może trzech minutach wszystko ustaje. Wycieram zakrwawione usta do i tak już brudnego rękawa. Chwilę wpatruję się w kupkę płatków w moich dłoniach, a następnie zwracam głowę w stronę mojego brata. Na jego twarzy widzę mieszaninę strachu, szoku i zakłopotania, która szybko zmienia się w smutek, troskę i współczucie.

- Ó nővérem (Och siostro)... - westchnął - ty zawsze musisz mieć pod górkę, co? - uśmiechnął się, ale widać, że zaraz zacznie beczeć. Ja w sumie też. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, wpatrując się w podłogę. Ładne mają płytki, muszę przyznać. Imitujące bukowe drewno w nienaturalnym szarym kolorze, ładnie dopełniają resztę kuchni.

- Ile to już trwa? - odzywa się po cichu. 

- Siede-em dni - kłamię, jeśli pozna prawdę, to będzie się zamartwiał jeszcze bardziej. 

- Musisz się tego pozbyć - odpowiada dość stanowczo. Jest w takim szoku, że nie wyczuł, iż go oszukuję.

- Wiem - mówiąc to czuję, jak kwiaty rozdzierają mi gardło. Podnoszę głowę, pojedyncze łzy spływają mi po policzku. Słyszę, jak Węgier podnosi się z krzesła i powoli do mnie podchodzi. Zabiera kawałki roślin z moich rąk i wyrzuca do kosza pod zlewem. Obejmuje mnie i zaczyna cicho nucić dobrze znaną mi piosenkę.

- Leszállt a csendes éj, alszik a város, aludj hát te is, húga.
Feletted százszorszép pillangó szálldos, feléd száz tündér suhan.
Búcsúzóul most a karod kitárod, úgy suttogsz jó éjszakát.
Amíg a tündérek országát járod, testvére majd vigyáz reád.
(Zapadła cicha noc, miasto śpi, więc śpij i ty siostro.
Nad tobą piękny motyl krąży, setki wróżek szybuje w twoją stronę.
W geście pożegnania rozkładasz ramiona, tak szepczesz dobranoc.
Kiedy ty błądzisz po krainie wróżek, twój braciszek będzie czuwać nad tobą.) - śpiewając, pomaga mi wstać, prowadzi mnie do salonu i usadawia na kanapie. Bierze do ręki leżący nieopodal koc i mnie przykrywa.
- Te vagy az életem minden reménye, te vagy az élet nekem,
Add hát a kis kezed testvére kezébe, s álmodjál szép lánnyal.
Álmodban hallgass majd tündérmeséket, hallgasd a szívem szavát.
Szeress úgy engem, mint ahogy én téged, kishúgát jó éjszakát!
(Jesteś nadzieją mojego życia, jesteś dla mnie życiem. 
Po prostu podaj rękę swojemu bratu i śnij moje piękne dziewczę.
W swoich snach możesz słuchać baśniowych historii, posłuchaj też pieśni mojego serca.
Kochaj mnie tak, jak ja cię kocham, dobranoc moja siostrzyczko!) - wsłuchuję się w kojący głos brata, w jego uścisku czuję się bezpieczna. Wspominam moje dzieciństwo pod opieką Warszawy i Krakowa, powoli zasypiam.

Dzień dwudziesty pierwszy
Rosja znowu przesyła swoje wojska do Obwodu kaliningradzkiego. Niby to tylko ćwiczenia, ale nie do końca mu ufam. Ameryka po usłyszeniu moich obaw od razu postanowił się spotkać i omówić wszelkie ewentualności. Mówił, że nie mam się czym martwić, a jeśli ten walnięty Moskal tylko spróbuje zaatakować mnie lub innego członka sojuszu, to zrobi z niego nuklearną pustynię. O ile on sam wcześniej tego nie zrobi. No, chyba że jeszcze wcześniej spłonie. Trochę szkoda mi Nyonoksy i Syberii.

Właśnie idziemy ulicą. Jest pora obiadowa, więc USA zaproponował wyjście do McDonalda. Przez cały czas z trudem ignoruje kwiaty w moim gardle i próbuję skupić się na czymkolwiek innym niż mężczyzna obok mnie. Zauważam polne maki, jakże znajome mi kwiaty. Musiałam wpatrywać się w nie dość długo, bo zwróciło to uwagę mojego kompana.

- Co podziwiasz? - zapytał zaciekawiony. 

- Maki - odpowiadam krótko. 

- Poppies? Co w nich jest takiego interesującego? - ponownie pyta lekko zdziwiony i jeszcze bardziej zaciekawiony.

- Bardzo je lubię, a poza tym są moimi narodowymi kwiatami oraz przypominają mi mnie samą - staram się zachować spokojny oddech, aby się nie zaczął nic podejrzewać.

- Kontynuuj - spogląda na mnie jak podekscytowany przedszkolak.

- Są czerwone jak ja, są wszędzie, gdzie mogą i nie da się tak łatwo ich pozbyć, jak mnie - wzdycham i zamykam oczy. Odpowiada mi chichot.

- Faktycznie, zgadza się - Ameryka przyznaje mi rację i zachowuję się jak dziecina, która właśnie rozwiązała zagadkę, z którą borykała się całe dziesięć minut.  - Już nigdy nie spojrzę na te kwiatki tak samo - dodał z entuzjazmem - od dzisiaj mi też będą cię przypominać - skończył swoją wypowiedź wielkim uśmiechem.

- Heh, to miłe - mówię, odwracając głowę, lekko kaszlę. Czuję jak krew i płatki kwiatów pojawiają się w moich ustach. Tym razem nie mogę pozwolić im się ujawnić, za żadne skarby. Mimo kaszlu zaciskam mocno zęby i połykam wszystko, co trafia do moich ust.

- Poland, are you alright? - pyta ze zmartwieniem w głosie, wyciągając rękę w moją stronę.

- Ta, czasami miewam takie dolegliwości - przerywam myśląc nad wymówką - to jedna z wielu pamiątek po wojnie. Nie masz się czym martwić - odpowiadam, odsuwając się lekko. Powinien to łyknąć.

- Skoro tak mówisz - rzekł cicho - ale na pewno nie potrzebujesz pomocy? - dokończył już normalny tonem.

- Nie, wszystko jest w porządku - wymrukuję przez zaciśnięte zęby i lekko się uśmiecham, wycierając odrobiny krwi z mojej twarzy. Udało się. Resztę drogi spędzamy w ciszy.

Dzień dwudziesty drugi
W nocy koszmary pokazują mi te sceny z mojego życia, które wolałabym zapomnieć. Śnią mi się też najmroczniejsze scenariusze tego, co może się wydarzyć . Zgubę moją, moich ludzi i tych, których kocham, ze szczególnym uwzględnieniem tego jednego, od niedawna wyjątkowo drogiego mi mężczyzny. I to wszystko z mojej winy. Budzę się dysząc. Po chwili zaczynam kaszleć krwią i płatkami, częściowo się dusze. Niedługo później wszystko ustaje. Spoglądam na zegar wiszący na ścianie. Jest siódma rano. Biorę do ręki mój telefon i wpisuje numer.

Bip...

Tak będzie lepiej.

Bip...

Moi ludzie mnie potrzebują.

Bip...

Jesteśmy przecież tylko przyjaciółmi, on i tak nie kocha.

- Dzień dobry, dodzwonili się państwo do "Kliniki leczenia chorób ...

W tym momencie kaszel powrócił, a z moich ust po raz pierwszy wypada cały kwiat. 

- ... jeśli chcą się państwo umówić na wizytę... -  rozłączyłam się. 

Przyglądam się kwiatu w moich rękach. 

Róża. 

No tak. Przecież to oczywiste. Jaki inny kwiat mógłby to być? Delikatnie gładzę jej płatki, czyszcząc ją z krwi i śliny. Chwilę się w nią wpatruję, aby po chwili ją przytulić do serca. W międzyczasie nabijam się na kilka cierni. 

Muszę tam zadzwonić.

Spróbuję jutro.

Dzień czterdziesty ósmy
Kolejny globalny szczyt poświęcony sytuacji na Bliskim Wschodzie. Od samego rana jest ze mną wyjątkowo źle. Cały czas czuję się lekko podduszona i wydaje mi się, że zaraz zemdleję. Nawet nie jestem w stanie określić, kiedy skończyło się spotkanie. Jedyne, o czym myślę to dostanie się do domu, zanim się uduszę lub ciernie rozerwą moją krtań i gardło. Nagle ktoś podchodzi do mnie z boku.

- Poland, do you need help? Wyglądasz dość blado... - Ameryka spogląda na mnie ze zmartwieniem na twarzy. Próbuje złapać mnie pod ramie, a jak czuję, że długo już nie wytrzymam. Zaraz się przewrócę. Po chwili widzę, jak jego ramiona mnie otulają, aby uchronić mnie od upadku. Delikatnie przysuwa mnie do siebie i coś do mnie mówi. Nie wiem co. Jedyną rzeczą, na jakiej potrafię się skupić, jest otaczające mnie ciepło. Ciepło, którego tak mi brakuje. I zapach. Z pozoru niczym się nie wyróżniający, a dla niektórych pewnie nieprzyjemny. Mi jednak jest on słodki i błogi. Nie potrafię określić, co mi przypomina, ale jest dziwnie znajomy i obcy zarazem. Jak coś, co utraciłam, tak naprawdę nigdy tego nie posiadając. Powoli uświadamiam sobie, że zaczynam w nim tonąć. A może tak naprawdę tonę w różach i krwi, które desperacko starają się opuścić moje płuca? 

Ostatkami świadomości odsuwam go od siebie i upadam na kolana. Zaczynam kaszleć, chcę coś powiedzieć, ale zamiast słów moje gardło opuszcza morze szkarłatnej cieczy, a w niej mnóstwo czerwono-malinowych, różanych płatków, jak i całych kwiatów. USA zastyga na chwilę w przerażeniu, kiedy uświadamia sobie przyczynę pogorszenia się mojego stanu zdrowia w ostatnim czasie. Zaczyna wołać pomocy. Moje gardło i jamę ustną rozdzierają ciernie, nie mogę nabrać powietrza, tracę świadomość. Podbiega mój brat, klęka i bierze mnie w ramiona. 

- Nyugodtan (spokojnie), Lengyelország - mówi nie mogąc powstrzymać płaczu - spokojnie, oddychaj, jestem t-tu, wszystko b-będzie dobrze - dokończył, jąkając się, nie potrafię spojrzeć mu w oczy. Jeszcze jestem w stanie usłyszeć zszokowanie krzyki innych i zobaczyć zbierających się gapiów. W końcu tracę przytomność.

Czy naprawdę skończę tak żałośnie?

Dzień pięćdziesiąty
Otwieram oczy. Otacza mnie biel. Kostnica? Nie. Jestem w szpitalu.

- W końcu się obudziłaś, hülye (idiotko) - słyszę obok mnie głos pełny różnych uczuć - złości, żalu, ulgi - głos ten należy do Węgier. - Miałaś się tego pozbyć - warknął po chwili z wyrzutem. Zerkam na niego. Wygląda, jakby przejechał go pociąg. 

- Wiem - ostatecznie odpowiadam dość cicho, odwracając głowę i zastanawiam się co powiedzieć dalej - ale nie chcę - dodaję, mówiąc jeszcze ciszej, jakby mając nadzieję, że nie usłyszy. 

- Wiem - mruknął, a w jednej chwili cała jego złość została zastąpiona smutkiem - doktor mówił, że jesteś zaawansowanym stadium tego, tego... - umilknął na chwilę, zapewne szukając słów - przekleństwa - wysyczał to jedno słowo chcąc przelać na nie całą gorycz ostatnich dni - a ponoć wszyscy, którzy do tego dotrwają wolą umrzeć... - dokończył, próbując nie dopuszczać do siebie znaczenia tych słów. - Mam twój wypis, wracajmy do domu - wykrztusił zrezygnowany, a na jego twarzy malowała się bezsilność.

- Tak, wracajmy - mówię w odpowiedzi. Boli mnie, że stawiam Węgra w takiej sytuacji, ale cieszy mnie, że stara się to zaakceptować. Jestem szczęśliwa, że jest moim bratem.

Dzień pięćdziesiąty szósty
Właśnie zakończyło się spotkanie NATO. Wszyscy już wiedzą, że umieram, ale udają, że wszystko jest w porządku. Idzie im to co najmniej nieudolnie. USA i NATO starają się dopilnować, aby po moim odejściu moi obywatele byli bezpieczni. Rosja już dawno wycofał wojska z Kaliningradu z powrotem na Kreml, ale wolą dmuchać na zimne. Ciekawi mnie czy to chwilowy kaprys Moskala, czy może też zrobiło mu się mnie żal. Nie ważne, efekt jest.

Znowu zrobiło mi się słabo, dlatego Ameryka postanowił zaprowadzić mnie do małego pokoju dla personelu, żebym mogła odetchnąć i napić się wody. Mimo to robi mi się coraz gorzej ze względu na jego bliskość. Wchodzimy do pomieszczenia, które wygląda jak zaplecze typowego korpo. Całą lewą stronę pomieszczenia zajmuje meblościanka pseudo-kuchenna z mały zlewem, ekspresem i dwoma czajnikami na blacie. Z prawej strony w kącie stoi mały stolik z trzema krzesłami. Na bogato widzę. Mój dobroczyńca usadawia mnie na jednym z krzeseł i uśmiecha się pytając, czy wszystko jest w porządku. Kiwam głową na tak, ale czuję, że już zbyt długo nie powstrzymam kaszlu, bo inaczej ciernie rozszarpią mi oskrzela. USA odwraca się do szafek i szuka w nich szklanki na wodę, a jak zaczynam pozbywać się ciążących mi w gardle kwiatów. Pośród krwi i kwiatowych płatków ucieczkę z moich płuc organizuje w pełni rozkwitnięta róża. Jest bladoróżowa. Delikatnie głaszczę jej płatki, czyszcząc ją z wszelkich płynów. Ostatnio zdarza mi się coraz częściej wypluwać całe kwiaty. A gdyby je tak... dać do wazonu.

- Czemu nie wyrzucisz tego cholernego chwastu?! - wysyczał gniewnie USA, nie mogąc dłużej przyglądać się temu, jaką troską otaczam moją różę - to coś cię zabija, a ty obchodzisz się z tym, jakby miało jakąkolwiek wartość - warknął, nie mogąc się już opanować.

- Dla mnie ma - odpowiedziałam cicho, a on widocznie się zmieszał i postanowił zmienić taktykę.

- Poland please, powiedz, kto to jest... - rzekł po chwili niecodziennie błaganym tonem, chcąc widocznie podejść mnie z innej strony.

- Po co ci to wiedzieć? - powiedziałam, podnosząc na niego wzrok.

- Żebym mógł mu wpierdolić za bycie ślepym idiotą! - znowu podniósł głos, a ja wróciłam wzrokiem do mojej róży. Jego troska sprawia, iż znowu się duszę, ale muszę przyznać, że trochę ciekawi mnie czy gdyby znał prawdę, to spoliczkowałby sam siebie? Nie ważne. Lepiej zakończyć tę rozmowę jak najszybciej, bo mój ogród znowu spróbuje mnie "utopić".

- Może i odczuwam tę miłość względem kogoś, ale ani ten ktoś, ani nikt inny nie musi wiedzieć, kto to jest, nawet jeśli to mnie zabije - otwieram usta, aby wykaszleć następny kwiat i dodaję - nie powiem, bo nie chcę, żeby ten ktoś czuł się winny mojej śmierci - wzdycham, ale wciąż nie patrzę w jego stronę. Ameryka wydaję się chcieć coś powiedzieć, ale tego nie robi, zamiast tego chwilę się krztusi, jakby przez moją wypowiedź zaczął dławić się własnymi słowami.

- Chodź, zawiozę cię do domu - w końcu się odzywa i zaraz dopowiada - nie chcę, żeby coś ci się stało. 

Podnoszę głowę, a mój wzrok kieruję na niego. USA słabo się uśmiecha i zrezygnowany kieruję się w stronę drzwi. Ja po chwili robię to samo, trzymając róże w moich dłoniach. Teraz tylko przeżyć podróż do domu. 

Dzień pięćdziesiąty dziewiąty
Jest dziewiąta rano, słyszę dzwonek do drzwi. To zapewne Węgry. Odkąd przywiózł mnie ze szpitala, codzienne mnie odwiedza, a raczej sprawdza, czy jeszcze żyję. Pochodzę do drzwi, otwieram zamek i ostatecznie drzwi.

- Labas (cześć) Lenkija - moim oczom ukazał się Litwa, a jego mina mówiła, że przyszedł tu prawić mi kazania.

- Witaj Litwo - odpowiedziałam, nie ukrywając mojego niezadowolenia. - Co cię do mnie sprowadza? - dodałam, mając nadzieję, że moje przeczucia mnie mylą.

- Ehh... nic takiego... - tu przerwał, jakby się namyślając - po prostu pomyślałem, że skoro chcesz sobie tak po prostu umrzeć, to nie mogę odpuścić sobie okazji na opierniczenie cię za twój egoizm - dokończył, mówiąc to tonem godnym kaznodziei. Och tak, stary, dobry Litwa dalej w formie. To będzie dobry dzień.

- Wchodź... -  mruknęłam zrezygnowana, gdy Litwinowi włącza się tryb pani przedszkolanki, nic go nie powstrzyma. Wpuściłam go do środka i zamknęłam drzwi, on w tym czasie zdjął buty i płaszcz. No tak, zaczyna się jesień. Przeszliśmy do salonu, usiadłam na fotelu, a mój gość naprzeciwko mnie na kanapie. Miałam właśnie zapytać się, czy chce coś do picia, ale mnie wyprzedza i sam zaczął własną wypowiedź. 

- Dobra Lenkija, bez owijania w bawełnę, nawet ty, a zwłaszcza ty, nie jesteś tak nienormalna, żeby po prostu dać się zabić - wypowiadając te słowa, pochylił się lekko do przodu i spojrzał mi prosto w oczy. Jezu. On zawsze musi się tak gapić, jakbym zabiła mu psa.

- No widzisz, przecież sam zawsze powtarzasz, że głupie decyzje to mój chleb powszedni - warknęłam w jego stronę.

- Ale to już jest szczyt idiotyzmu - rzucił szybko Litwin - pomyślałaś o innych?! - zanim zdążyłam coś powiedzieć, on mówił dalej  - pomyślałaś o Węgrach, o Czechach, Słowacji?! - jego głos był bliski krzyku.

- Oni zrozumie... - chciałam się tłumaczyć, ale on wrzeszczał dalej.

- A twoi ludzie, Polacy?! Co im powiesz?! "Wybaczcie mi moi ludzie, ale wole zdechnąć niż się wami dłużej opiekować"?! Jak to, kurwa, brzmi?! "Sorry, ale mam was gdzieś"?! - gniew się z niego wylewał. Musze przyznać, że Litwa w takim stanie to dość rzadki widok. Ma racje. Ale... Ale już za późno. Ja nie chcę się tego pozbyć.

- Całym sensem mojego życia było dopilnowanie, aby moi ludzie żyli w wolny i bezpiecznym kraju. To mi się udało! Teraz sobie poradzą, uda im się przetrwać te parę lat, aż pojawi się nowa Polska! - w końcu udało mi się dojść do głosu. Litwa widząc, że zaraz zaczniemy się bić, uspokoił się trochę i mówił dalej.

- A Warszawa i Kraków, i reszta miast wiedzą już? Jak oni przeżyją to kolejny raz? Jak przeżyją to, że ich mała Pola chce ich zostawić?  - powiedział to, wbijając we mnie te zielone, oskarżycielskie ślepia. Heh... o tym jeszcze nie pomyślałam. No tak... Moje miasta musiały patrzeć na śmierć I Rzeczpospolitej, a późnej na śmierć jego siostry, czyli Księstwa Warszawskiego. Później żyły pod zaborami bez swojego państwa, aż znalazły mnie. Mimo iż  R.O.N. jest powszechnie uznawany za mojego ojca, to tak naprawdę przyszłam na świat kilkadziesiąt lat po jego śmierci. Kraków mówi, że narodziłam się z pragnienia moich ludzi do posiadania własnego państwa, więc I Rzeczpospolita jest bardziej moim poprzednikiem. Ja sama zostałam znaleziona pomiędzy powstaniem listopadowym, a styczniowym i wychowana przez Warszawę i Kraków przy pomocy innych miast. To oni byli i są moimi rodzicami. Ach.. Litwa i jego unikalna zdolność wzbudzania we mnie poczucia winy.

- Poradzą sobie - w końcu odpowiedziałam, kończąc moje rozmyślania. 

- Dlaczego musisz być taką upartą idiotką! - znowu krzyknął, podnosząc się z mojej kochanej kanapy - odrzucasz pomoc innych, bo co? - tu przerwał, aby wypuścić powietrze z płuc - bo "wielka Polska" da sobie radę, bo wiesz lepiej niż wszyscy inni? - parsknął śmiechem, ale jego głos był pełen żalu.

- Taka już jestem, dobrze to wiesz. Zawsze stawiam na swoim i nigdy się ciebie nie słucham - mówię dość stanowczo. Na jego twarzy znowu  pojawia się złość, ale nie tylko. Czyżby smutek?

- I dlatego już nie jesteśmy razem - wycedził przez zęby, spoglądając na podłogę. No tak. Ten argument pojawia się zawsze.

- Nie tylko dlatego! - warknęłam w jego stronę. Niech sobie nie myśli, że zwali teraz całą winę na mnie. - Gdybyś tylko myślał za siebie, a nie słuchał się Wilna...

- DOŚĆ! - Litwa wydarł się w moją stronę i podniósł ręce do góry na znak poddania. - Przestań... prašau (proszę)... - wyszeptał i ponownie usadowił się na kanapie, wbijając we mnie te ślepia jak u szczeniaka, któremu powiedziano, że nie pójdzie na spacer. Ja również się uspokoiłam i na chwilę zapanowała całkowita cisza. 

- Lenkija, zrozum, my wszyscy się o ciebie martwimy. Może i jesteś małą, upartą, denerwującą wszą, ale nikt nie chce twojej śmierci - wymamrotał te słowa z lekką nadzieją, jakby myślał, że coś zmienią.

- Nie Litwa, to ty zrozum. Te kwiaty, to wszystko jest dla mnie dowodem, że mimo tych wojen, tej całej śmierci, którą widziałam - westchnęłam, zbierając myśli, które od dawna krążą w mojej głowie - pomimo nieszczęść, głodu, strachu, nienawiści i wszystkich innych okropieństw tego świata, których doświadczyłam, że mimo to nadal potrafię kochać - w tym momencie ostatnie iskierki nadziei na to, że zmienię zdanie opuściły mojego rozmówcę - że całe zło kłębiące się dookoła mną nie zawładnęło. Jeśli odrzucę i wyrwę z siebie to uczucie, pozbędę się też ostatnich radosnych emocji, jakie we mnie pozostały, a ja nie chcę stać się pustą, apatyczną, martwą skorupą, która tylko egzystuje - czuję, że jestem na skraju płaczu, a mój głos drży, ale muszę to w końcu powiedzieć.

- Lenki... - wymruczał, chyba mając zamiar mnie pocieszyć, ale mu przerwałam.

- Zawsze byłam gotowa zrobić wszystko dla moich ludzi nie bacząc na konsekwencje i to też jest jeden z powodów, przez które się rozstaliśmy... - po tych słowach wbił swój wzrok w podłogę, zapewne przypominając sobie wydarzenia dwudziestolecia międzywojennego - ale dzisiaj jestem zdania, iż zrobiłam dla Polaków wszystko, co byłam w stanie zrobić i że następna Polska będzie mądrzejsza niż ja - wzięłam oddech na tyle głęboki, na ile pozwalał mi ogród w moich płucach - więc czy tym razem nie mogę być samolubem i zrobić coś dla siebie? - tym razem to ja patrzyłam na niego z nadzieją, że zrozumie albo chociaż spróbuje zrozumieć i odpuści. Na wspomnienie wszystkich męczących mnie uczuć, zaczęłam kaszleć, a moje usta opuściła purpurowa róża.

- Możesz... - odpowiedział powoli wstając - ale będzie to ostatnia rzecz, jaką zrobisz - westchnął i ukrył twarz w dłoniach, jakby chciał się przed tym wszystkim ukryć. Po chwili podniósł głowę, a jego usta wykrzywiły się w smutną abominację uśmiechu. - Jeśli to naprawdę cię uszczęśliwia, to ja nie mam nic do gadania, w końcu jestem tylko twoim byłym, którego hobby to prawienie ci morałów - odparł, a w jego wypowiedzi był cały smutek i zrezygnowanie jakie odczuwał. Zaczął kierować się w stronę wyjścia. Zrobiło mi się go żal. Może i już od dawna nie jesteśmy razem, i oboje wyrządziliśmy sobie wzajemnie wiele szkód, ale nadal o siebie dbamy na nasze dziwne sposoby. 

- Litwa... - nie jestem pewna co mam dalej powiedzieć, ale Litwin mnie wyprzedza przy okazji kończąc ubierać buty i płaszcz.

-  Sudie (żegnaj) Lenkija, mam nadzieję, że wiesz, co robisz... - odparł wychodząc i zamykając za sobą drzwi. Tak, to będzie dobry dzień.

Dzień sześćdziesiąty drugi
Od dziesięciu minut siedzę z Krakowem i Warszawą w salonie. Zaprosiłam ich, aby się wytłumaczyć i omówić "przejęcie władzy" przez moją stolicę. Dlaczego przez niego? Otóż istnieje taka niepisana zasada, iż w przypadku bezdzietnej śmierci państwa, które nie ma rodzeństwa mogącego je zastąpić, stolica przejmuję władzę, aż do pojawienia się "następcy". Tak na przykład było ze mną, Węgrami, Austrią czy Litwą. Pierwszą część naszego spotkania mam w dużej mierze za sobą, ponieważ okazuje się, iż Węgry to kabel, który od razu po opuszczeniu przeze mnie szpitala pobiegł na mnie naskarżyć i wszyściutko im już powiedział. No, prawie wszystko.

Nikt się nie odzywa. Co jakichś czas spoglądam na nich nerwowo i zastanawiam się jak zacząć rozmowę. Kraków bawi się spinkami w mankietach swojej koszuli, zawsze tak robi, gdy się denerwuje. Warszawa wija swój wzrok w stojący na komodzie bukiet róż, chyba się domyśla, że to właśnie te kwiaty. Wygląda, jakby przyglądał się jakiemuś zbrodniarzowi wojennemu, a może nawet samej Rzeszy. Heh... tak właściwie to tym kwiatkom udaje się zrobić coś, czego Szwab nie dokonał. Zabić jego małego nicponia. Postanawiam w końcu przerwać tę ciszę, ale ubiega mnie Kraków.

- Zdania i tak nie zmienisz, prawda? - mówiąc to, przeniósł wzrok ze swoich rąk na mnie. W jego oczach jest tyle smutku, że czuję jak serce mi pęka. Warszawa tymczasem przeniósł swoje mordercze spojrzenie z wazy na mnie. Czuję się tak samo, jak gdy byłam mała i chcąc iść na spacer, zgubiłam się i nie wróciłam do domu na noc. Moi opiekuni byli pewni, że Imperium Rosyjskie mnie znalazł i zabił. Dość tych wspomnień.

- Nie zmienię - odpowiadam cicho z lekkim wstydem. Co za dziecko byłoby dumne z powiedzenia swoim rodzicom, że umiera i tak właściwie to mu to pasuje?

- Czy ty zdajesz sobie sprawę z konsekwencji tego, co robisz młoda damo?! - Warszawa reaguje dość gwałtownie na moje słowa, ale co mu się dziwić? - Znowu stawiasz nas w tej chorej sytuacji! Musieliśmy patrzeć jak głupie decyzję królów R.O.N.-a i szlachty powoli ciągną go na dno! Jak Księstwo idzie z tym cholernym Francuzem w stronę Moskwy na pewną śmierć! A teraz i ty chcesz nas tak po prostu zostawić! - każde kolejne zdanie wykrzykuje coraz głośniej.

- Warszawa, proszę, skończ... - wtrącił się bezskutecznie Kraków.

- Co skończ?! CO SKOŃCZ?! - wstał z kanapy i błyskawicznie wzniósł ręce co góry. Jest tak głośnio, że sąsiedzi już na pewno stoją pod oknem, aby podsłuchiwać rodzinne dramaty. - Gdy znaleźliśmy ją taką małą i bezbronną przysięgliśmy, że zrobimy wszystko, aby to znowu się nie powtórzyło! - jego głos zaczyna się łamać, a w oczach pojawiły się łzy. Nie wiem czy moje serce naprawdę się łamie, czy może kwiaty już do niego dotarły, ale moją klatkę piersiową przeszywa okropny ból.

- Obiecaliśmy też, że będziemy ją wspierać nieważne co się stanie i co wybierze - odrzekł niemal szeptem niższy z mężczyzn. Te słowa podziałały tak, jakby ktoś wylał kubeł zimnej wody na Warszawę. Zrezygnowany usiadł z powrotem na kanapie i chyba postanowił odpuścić. Kraków objął go jedną ręką i znowu spojrzał na mnie.

- Jesteś absolutnie pewna swojej decyzji - powiedział, patrząc mi prosto w oczy.

- Tak - odpowiadam krótko z całą pewnością siebie, jaka mi pozostała. Kraków w odpowiedzi uśmiecha się smutno i pokazuje gestem ręki, abym do nich podeszła. Wstaję z fotela, obchodzę stolik i przyklękam delikatnie przed nimi. Kraków bierze moją prawą dłoń w swoją lewą i cały czas nie przestaje obejmować Warszawy. Spogląda na niego oraz lekko potrząsa głową, jakby chciał mu coś pokazać. Moja stolica w odpowiedzi podnosi zapłakaną twarz i powtarza gest swojego męża, ujmując tym razem moją lewicę. Oboje z góry wbijają we mnie swój wzrok, a ja przyklękając przed nimi, ponownie tego dnia czuję się jak małe dziecko.

- Jeśli tak, to jako twój ojciec, w imieniu moim i Warszawy - w tym momencie zerknął na niego, biedak dławił się własnymi  łzami. Ja zresztą też. - Mogę tylko powiedzieć... iż mam nadzieję... że rozumiesz, co robisz i że nie będziesz tego żałować - przerywał co chwilę swoją wypowiedz też nie mogąc powstrzymać łez - oraz że ostatecznie przyniesie ci to upragnione szczęście, mój mały bajtlu - dokończył i rozkleił się całkowicie. Rzuciłam się im obu na szyje. Przez następne kilka, może kilkanaście minut siedzieliśmy wtuleni w siebie i ryczeliśmy, wylewając z siebie cały strach i ból wiążący się z rozstaniem, które niedługo nadejdzie. Później do wieczora wspominaliśmy wszystkie wspólnie spędzone chwile, te dobre i te złe. Mój ogród zadziwiająco nam nie przeszkadzał, jakby chcąc uszanować nasze ostatnie wspólne chwile.

Dzień sześćdziesiąty czwarty
Siedzę właśnie w siedzibie Unii Europejskiej i wypełniam stosy dokumentów. Na podstawie części z tych pism inni członkowie Grupy Wyszehradzkiej będą mogli mnie reprezentować w UE, aż do pojawienia się mojego następcy. Reszta to głupie śmieci, którymi muszę się zająć z polecenia emerytowanego hitlerowca a.k.a. wrednej gnidy alias Niemca. Idzie mi całkiem nieźle, mimo że co jakiś czas muszę zrobić sobie przerwę, aby wykasłać fragmenty róż. Mój spokój przerywa pojawienie się ukochanego współpracownika każdego europejskiego państwa.

- Kiedy skończysz wypełniać te papiery, du dumme Kuh (ty głupia krowo)? - powiedział, gwałtownie wchodząc do pomieszczenia, w którym przebywałam. Uwielbiam ten wyjątkowy rodzaj "przyjaźni" pomiędzy nami.

- Kiedy ty wyjmiesz kija z dupy, tępaku - rzekłam, nie pozostając mu dłużna. W końcu przyjaźń to magia czy jakoś tak. On tylko spiorunował mnie wzrokiem i przyjął zdegustowany wyraz twarzy. To znaczy, że te pisma są mu potrzebne na wczoraj. Ha. Szwabowi pali się tyłek. - No nie rzucaj się tak, dużo czasu mi nie zostało, więc postaram się pośpieszyć - po wypowiedzeniu przeze mnie tych słów, jak na zawołanie, zaczęłam kaszleć wypluwając kilka różanych pąków.

- Ty naprawdę masz zamiar dać się temu zabić? - zapytał z pogardą, a jego gęba przybrała poważny ton.

- A co? Boli, że nawet kwiatki potrafią więcej niż ty? - parsknęłam w jego stronę, on jednak milczał, cały czas uważnie mi się przypatrując. - Nie udawaj, że cię to nie cieszy - mówię, również nabierając powagi.

- Może tak, może nie... tylko gdzie ja znajdę drugiego, tak wyszczekanego przydupasa jak ty? - powiedział z mały, wrednym uśmieszkiem na tej germańskiej japie.

- Dobra, dobra nie podlizuj się... - wysyczałam w jego stronę i machnęłam na niego ręką - jak chcesz, abym w końcu wypełniła te śmieci to idź i nie wracaj - mówię, wyganiając go.

Po chwili wracam do pracy. Nie mija nawet kilkanaście minut i muszę znowu przerwać wypełnianie dokumentów, aby wykaszleć kilka płatków oraz krew.

- Nein, nein, nein... - słyszę narzekania Szwaba, odwracam głowę i widzę, jak ponownie się do mnie przychodzi w pozie obrażonej piętnastolatki. - Twoje siedzenie tutaj nie ma najmniejszego sensu. Ja dokończę pisać te papiery, a ty spadaj do domu - dopowiada, patrząc na mnie z politowaniem.

- Co proszę? - odpowiadam, nie wierząc w to, co słyszę.

- To zielsko ci zarosło uszy czy co? Wynocha do domu! - mówi ze wzburzeniem, a ja dalej się nie ruszam zszokowana obecną sytuacją. - Schneller, schneller (szybciej), zanim się rozmyślę Dummkopf (idiotko) - wydziera się, podchodząc do moje biurka, zabierając stamtąd wszystkie pisma, których nie zdążyłam wypełnić i kieruje się w stronę drzwi.

- Dziękuje ci za pomoc, Niemcy - odzywam się cicho. Na te słowa mój zachodni sąsiad przystaje na chwilę, zapewne zdziwiony brakiem jakiekolwiek obelgi z mojej strony, jednak wychodzi bez słowa.

Kto by się spodziewał, że i sam szatan będzie mi współczuł. 

Dzień siedemdziesiąty pierwszy
Jest coraz gorzej. Często robi mi się słabo, zdarza mdleć. Cały czas jestem otępiała i nie mogę się skupić. Dlatego wszyscy moi przyjaciele postanowili mnie wspólnie niańczyć. Mój brat się do mnie wprowadził, aby cały czas mieć mnie na oku. Robi za mnie wszystko i prawie nie pozwala niczego się dotknąć. Warszawa i Kraków przygotowują się na przejęcie władzy i równocześnie stają się spędzić jak najwięcej czasu ze swoim nicponiem. Dalej czuje się z tym źle, że znowu stawiam ich w takiej sytuacji, ale wiem, że razem dadzą sobie radę. Litwa wypomina mi wszystkie błędy, jakie w życiu popełniłam i bawi się w moje sumienie, czyli robi to, co zawsze, tylko że ze zdwojoną siłą. Heh... aż przypominają mi się dawne czasy. Niemcy odwala za mnie całą papierkową robotę dla UE, co dalej trochę mnie dziwi, ale nie narzekam. USA pomaga mi ze wszystkim i robi za mój transport. Poza tym odwiedza mnie, gdy tylko może. Im częściej się pojawia, tym więcej kwiatów kwitnie w moich płucach, a im więcej ich jest, tym częściej przyjeżdża, aby mi pomóc.

Ach... i tak błędne koło się nakręca. Ciekawe, ile jeszcze zostało mi czasu.

Dzień siedemdziesiąty szósty
Węgry musiał pojechać do Austrii, więc cały dzień spędziłam pod opieką USA. Właśnie wracamy od Niemca. Mimo iż pracuje teraz za mnie, to dalej muszę przynajmniej podpisać część z tych dokumentów. Chciałam też po prostu sprawdzić, czy czegoś nie kombinuje. Nie, żebym nie ufała mojemu ukochanemu przyjacielowi, ale przezorny zawsze ubezpieczony.

- Masz co zjeść na kolację? - z moich rozmyślań wyrwał mnie głos Ameryki.

- W lodówce mam jeszcze gulasz Węgier... - który jem już od tygodnia.

- To co, jedziemy na McDrive? - zaproponował, spoglądając w moją stronę.

- Jeśli można - odpowiedziałam z lekką radością w głosie, spowodowaną tym, że nie będę musiała znowu jeść tego przeklętego gulaszu. W odpowiedzi mój kompan tylko się zaśmiał, a ja tylko poczułam, jak pędy kwiatów stają mi w gardle.

W czasie dalszej podróży nie zwracałam uwagi na nic poza bukietem na moich kolanach, który jest skutkiem całego dnia spędzonego z wielbicielem fast-foodów. Po chwili dojeżdżamy do celu naszej podróży. Postanawiam się w końcu odezwać.

- Dla mnie McWrap z sosem barbecue, fryt...

- Frytki i Fanta, bo Coca-Cola jest zbyt oczywista i do tego duży shake czekoladowy, ponieważ deser musi być. Ain't I right? - USA kończy za mnie ze zwycięskim uśmieszkiem. Byliśmy razem w McDonaldzie z cztery razy, a ten już wyuczył się na pamięć mojego zamówienia. Aż tak przewidywalna jestem?

- Zgadza się - odpowiadam, by zaraz zacząć kaszleć. Tym razem z krwią jest tylko kilka płatków. Amerykanin, widząc mój stan, od razu spoważniał i wrócił do składania zamówienia. Wkrótce nasze zamówienie jest gotowe. Po zapłacie i odbiorze posiłku mój "opiekun" postanowił się odezwać.

- Well... do twojego jest niedaleko, a Hungary wróci dopiero za trzy godziny... - mówi lekko zakłopotany. Wygląda, jakby miała go przepędzić - so... może zjemy naszą "kolację" u ciebie, a później jeszcze cię popilnuję... tak dla pewności - zabawnie widzieć go z miną pięcioletniego dziecka pytającego czy może dostać cukierka.

- Oczywiście, jeśli to dla ciebie nie problem - odpowiadam, o mało nie dławiąc się kolejną różą do mojego bukietu. Amerykanin tylko spojrzał na mnie smutno, ale nic nie odpowiedział i ruszył.

Cały wieczór spędzimy razem, na wspólnej kolacji z McDonald oraz pytaniach, czy na pewno dobrze się czuję i czy może mi jakoś pomóc. Coś czuję, że jeśli nie udławię się kurczakiem, to uduszę się kwiatami. Już mi się w głowie kręci. 

Resztę drogi spędziliśmy w ciszy. USA poświęcił swoją uwagę drodze, a ja mojemu właśnie ubogaconemu bukietowi. Dodana przeze mnie przed chwilą róża była jeszcze pokryta krwią i śliną. Każda kwiat trochę różni się od innych. Kiedy to, co czuje jest delikatne, kaszle tylko płatkami. Z silniejszymi uczuciami pojawiają się pąki i ostatecznie rozwinięte kwiaty. Kolory też się różnią, jednak zawsze są pochodnymi różu lub czerwieni. Moje dumanie przerwało zatrzymanie się samochodu. Po chwili usłyszałam jakże proste pytanie.

- Dlaczego róże? - wypowiadając te słowa, USA spojrzał na trzymane przeze mnie kwiaty.

Moja głowa już od dawna wiruje z niedotlenienia, nie do końca zdaję sobie sprawę z tego co robię. 

- Są piękne, słodkie i zarazem niebezpiecznie, a poza tym... róża jest twoim narodowym kwiatem, prawda? - dopiero po chwili dociera do mnie, co powiedziałam. Lęk, iż cała moja ciężka praca pójdzie na marne, ogarnia moje ciało.

Jednak odpowiada mi głęboki wdech i charknięcie, odwracam się w stronę Ameryki. Rękami zakrywa swoje usta i coś w nich chowa, po chwili przesuwa swoje dłonie w moją stroną. Na jego twarzy widnieje wielki uśmiech, a w oczach szklą się łzy. Rozkłada drżące dłonie, w których trzyma kwiat - zakrwawiony, polny mak.

- Och... - mój niedotleniony mózg nie jest w stanie od razu zrozumieć istoty tego, co właśnie się stało - to znaczy, że... że ty, my przez cały ten czas - odpowiadam drżącym głosem, po raz pierwszy od dawna mogąc złapać oddech.

- We are both fuckin' dumb... -  nigdy nie zgadzałam się z czymś bardziej i nie cieszyłam z mojego błędu. Wypuszczam bukiet z moich dłoni i rzucam się mu na szyję,  on również mnie przytula. Jest to trudne, ponieważ dalej siedzimy w samochodzie, ale nam to nie przeszkadza.

Resztę dnia spędzamy niemal nie odrywając się od siebie, wytykając sobie naszą głupotę. Szczęśliwi, że w końcu mamy siebie. Smutni, że tak długo to trwało. Pełni ulgi, że nie utraciliśmy szczęścia, które już od dawna był na wyciągnięcie ręki. Pozostajemy w swoich objęciach, dzieląc łzy, śmiechy, pocałunki i zastanawiając się, co przyniesie wspólne jutro.

______________________

Gratulację i dziękuje, że udało ci się dotrwać do tego miejsca. To mój pierwszy fanfic i trochę się stresuję. Jeśli widzisz jakieś błędy ortograficzne, interpunkcyjne  albo masz jeszcze jakieś pytania, napisz koniecznie w komentarzu. 
Wstęp i zakończenie wydają mi się jakieś niepełne, ale no cóż.

Mam jeszcze kilka pomysłów na inne dramy z countryhumans, m. in. z hunpolem i ruspolem, coś o Polsce i Ukrainie oraz spotkanie małej Polski i Imperium Rosyjskiego, ale raczej szybko się nie pojawią, o ile się pojawią. 

Dziękuję za uwagę i życzę miłego dnia/nocy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro