Światło na Północy - rozdział 5 - Sansa

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mroźny wiatr poruszał włosami Sansy niby galopująca klacz ze śniegu. Jako młoda dziewuszka nigdy nie lubiła dosiadać konia. Siedzenie w siodle teraz było jednak jedynym, co było w stanie zatamować przepływ myśli w jej głowie. Ostatnio często decydowała się na przejażdżki w Bożym Gaju. Gdy opuściła Wielką Salę po konfrontacji z Baelishem, od razu udała się do stajni i osiodłała klacz. Przez bramę przejechała sama, nie biorąc ze sobą nawet strażnika. Nie pomyślałaby, że kiedykolwiek tak zrobi. Samotna podróż zimowego dnia była niczym w porównaniu do zabicia człowieka.
Było chłodniej niż Sansa podejrzewała. Urodziła się w zimie, co prawda łagodnej i krótkiej, ale zimie. Powinna była przyzwyczaić się do tej temperatury. Jedyny Stark urodzony w zimie. Jon mówił o tej zimie, że ją przeżył. Jej myśli momentalnie wróciły do Króla na Północy.
Zimno sprawiało, że znowu zaczynał wzbierać się w niej gniew. Jak on mógł? Jak on śmiał to zasugerować? Sojusz małżeński ze Smoczą Królową. Jej żołądek zaplątał się w supeł. Jej strach, jej pewność, że nikt nie ożeni się z nią z miłości. Była bardzo dobrze urodzoną damą, a teraz i księżniczką z wszystkimi prawami oraz obowiązkami, które wynikały z rządzenia Północą, próby przetrwania zimy, ochrony ich ludzi. Jednak w głębi serca wiedziała, że małżeństwo to najlepszy sposób. Mogło to też znaczyć, że wróci do Karła. Nie, to było niemożliwe. Jon przejął dla niej Winterfell, dla nich. Nie zaryzykowałby Lannistera blisko ich domu, nawet takiego, który był lojalistą Targaryenów. Może po prostu zbywał jednak Littlefingera? To nie ma znaczenia. Dla świata ciągle był jej bękarcim bratem, jedynie Davos wiedział o nagrobku. Dla świata nie będą lepsi niż Lannisterowie.
Podnosząc wzrok na szare, zachmurzone niebo uświadomiła sobie, iż nie zostało więcej niż parę godzin do zmierzchu - musi wracać. Mogłaby jechać wszędzie, jednak nie miała ochoty wracać do warowni, do Jona. Jaką głupią dziewuchą była, żeby myśleć, że mogła zostać w Winterfell razem z Jonem, na zawsze. W wiecznym lecie i pokoju. Mogliby mieć małą rodzinę, z dziećmi, które nazwaliby Robbem, Eddardem i Aryą.
Te myśli spowijały jej głowę, gdy jej wierzchowiec zwolnił, a ona ujrzała Wilczy Las. Nie było bezpiecznie jeździć w tym lesie samemu, z tak nikłym światłem. Zanim zdążyła ponownie ruszyć, usłyszała dźwięk kopyt uderzających o podmokły grunt. Przycisnęła łydkę do końskiego boku i pognała galopem. Nie była jednak swoją siostrą Aryą. Chwilę później, Jon złapał jej wodzę siedząc na swoim czarnym ogierze.
- Co Ty wyprawiasz? - gniew i zmartwienie mieszały się w jego głosie, gdy je puszczał.
- Jeżdżę - nie spojrzała się na niego.
- Sama? Wiesz co mogło Ci się stać?! Nie mogę pozwolić, aby cokolwiek Ci się stało, albo nawet coś gorszego niż cokolwiek.
- Naprawdę? Teraz to się liczę? Liczę się, bo masz zamiar mnie odesłać karłowi?! - krzyknęła, ściskając boki klaczy, wyprzedzając go.
- Sanso, nie... - zatrzymał się gwałtownie, gdy ją dogonił - wiesz, że musiałem to powiedzieć.
Wyprostowała się w siodle i ściągnęła wodze. Koń zatrzymał się.
- Naprawdę? Czy po prostu chciałeś to powiedzieć? Możesz się w końcu ode mnie uwolnić, a potem poślubić piękną Matkę Smoków razem z jej całym orszakiem, armią i statkami - jej głos stawał się co raz to głośniejszy, nie dbając o nic i o nikogo.
- Ciszej. Nawet drzewa mają uszy. Przyjmując Twoją wersję, nikt o niczym nie wie. Ty jesteś tym kimś, kto chce dotrzymać sekretów. Tym, kto gra w te wszystkie gierki polityczne. To Ty jesteś tym, kto jest w nich dobry.
- Więc to dla Ciebie gra, czy chcesz się z nią ożenić? - spojrzał się w dół.
- Sanso...
Mruknęła i pomknęła galopem na swoim wierzchowcu. Słyszała jak ją nawołuje; mimo tego, że o to nie dbała, nie byłaby w stanie od niego w ten sposób uciec. Widząc rozdwojenie dróg, podążyła mniejszą, prawą ścieżką. W ostatniej chwili. Jon jechałby za szybko, aby zauważyć, że miał do wyboru alternatywną drogę. Będzie musiał się zawrócić, co da Sansie czas na wyprzedzenie go. Dróżka była wąska, zakręcała wielokrotnie pomiędzy drzewami, co zmusiło ją do zwolnienia tempa. Ciągle go słyszała, ale byli już daleko od siebie.
Powietrze zdawało się być już niemal lodowate, a Sansa była coraz mniej pewna, gdzie się znajduje. To nie była ta sama droga, którą obrała uciekając Boltonom, ani żadna inna, którą by już kiedyś widziała. Podniosła kaptur chcąc bronić się przed zimnem. Zdawało się jej, że zauważyła ruch. Jakąś figurę.
- Jon - zawołała.
Na początku myślała, że znalazł inną ścieżkę, która byłaby prostopadła do tej, którą obrała. Poza tym, była pewna, iż to rumak Jona uderza kopytem w ziemię za nią. Inny cień. To nie był Jon. Jej serce biło jak szalone, jakby chciało wyskoczyć jej z piersi. Odwróciła się, aby upewnić się w swojej obawie - była sama. Co jeśli coś mu się stało? To moja wina, szlag! Decydując się go znaleźć, zawróciła swoją klacz.
I właśnie wtedy coś złapało ją za nogę. Zaczęła krzyczeć. Kopnęła konia w bok i ruszyła gwałtownie. Mimo to, jej noga nie została uwolniona. Patrząc w dół zobaczyła mężczyznę. Tak właściwie to coś, co wyglądało bardziej jak trup niż człowiek. Istota pozbawiona ręki próbowała ściągnąć ją z siodła. Spadała. Nie mogła na to pozwolić.
- Jon! - krzyczała.
Z pomiędzy drzew wypadła biała istota. Duch. Wilkor rzucił się na potwora. Sansie nie udało utrzymać się na końskim grzbiecie i wylądowała tuż obok pozostałości trupa. Podniosła się powoli patrząc na pozostałości, które zostały po ataku Ducha. Jon pojawił się tuż obok nich.
- Co się stało, czy wszystko z Tobą w porządku? - objął ją od razu, gdy do niej dobiegł. Była zbyt zszokowana, aby zareagować na to, jak ją unosi i sadza na grzbiecie czarnego konia. Wydawało jej się, że jakimś sposobem jej klacz również za nimi podąża. Wtuliła się w płaszcz Jona. Ostatnią rzeczą, której była pewna było to, że ani Bogowie ani duch jej ojca nie uratuje ich od tego, co nadchodzi.
Śnieżna sowa latała wysoko nad Winterfell szukając zdobyczy. Biały krajobraz utrudniał sprawę, jednak wszystko było doskonale widoczne. Bystre oczy zwierzęcia uchwyciły ludzi dosiadających wierzchowców, kierujących się w stronę Wilczego Lasu. Krzyczeli. Być może czegoś szukali, jednak nic nie znaleźli. Przewodził nimi mężczyzna z białym wilkiem u boku.
Sansa obudziła się w lordowskich komnatach. Jej oddech był ciężki, a skóra niemal biała. Maester Wolkan, służący wcześniej Boltonom stał nad nią.
- Wasza miłość, wydaje się, że zemdlałaś z szoku po ataku.
Nie, nie zemdlałam. Minimalizowała odzywanie się do człowieka, któremu ani nie ufała, ani go nie lubiła.
- Jego miłość udał się na wyprawę w celu upewnienia się, że poza murami zamku nie ma więcej upiorów - dodał - jego miłość był bardzo zmartwiony Twoim stanem. Nawet w zimie krążą tu banici, włóczędzy i byli lojaliści Boltonów.
To był inny, martwy mężczyzna a nie banita, ani włóczęga, ani człowiek Boltonów. Wiem, że Jon szuka więcej upiorów, a nie ludzi wyjętych spod prawa. Sansa gapiła się w ogień, odmawiając spojrzenia na uczonego. Płomień gasł, a w komnacie zaczynało być coraz to ciemniej. Cichy stukot w drzwi zwrócił jej uwagę. Wolkan otworzył je, ale jedyne co dotarło do jej uszu do stłumione słowa "Wasza Miłość", "Szok" i "Potrzebuje odpoczynku". Była jednak zbyt zmęczona, aby być tego pewna. Przymknęła oczy. Słyszała, że przestawia krzesło obok jej łoża. Zmarszczyła brwi, gdy walczyła ze sobą, żeby nie zasnąć. Zmusiła się jednak do uchylenia powiek, ale nie dała rady już się na niego spojrzeć.
- Nie znaleźliśmy niczego więcej.
- Wiem - powiedziała. Widziała, że chciał się spytać jakim cudem, ale zrezygnował. Bo wiedział. Widział sową krążącą nad poszukiwaczami.
- Nadejdzie ich więcej. Nie dzisiaj ani jutro, ani najpewniej podczas tego księżyca. Ale zanim zima się skończy, będą pukać do naszych bram.
Podniosła wzrok, spotykając spojrzenie szarych, zmartwionych oczu swojego kuzyna. Kochanka. Przerwała ciszę.
- Jeszcze jest czas. Będziemy musieli się z nimi zmierzyć.
- Jak możemy się zmierzyć z trupami?
- Mówiłeś, że ogień to ich zguba.
- Mówiłem.
- Więc będziemy mieli ogień.
Cisza zapadła znów, mącona jedynie przez trzaskający w kominku ogień. Sansa leżała pod górą futer, kiedy Jon siedział niespokojnie na krześle. Jej myśli dotyczyły jedynie ognia.
- Na uczcie będą wielkie ogniska, a świece będą płonąć wszędzie.
- Na uczcie?
- Podczas Święta Zimowego Światła. Organizowanie uczty to tradycja - rzekła - wszystko jest już przygotowane.
Jon zapomniał na śmierć o wydarzeniu przez nawał obowiązków.
- Możemy to anulować. Nie jesteśmy w stanie wyprawiać uczty teraz.
- Nie, musimy się wykazać odwagą. Trzeba pokazać naszym ludziom, że nie mają się czego bać.
- Sanso, o to chodzi, że teraz mamy wszyscy się czego bać. Możemy nie przetrwać zimy.
- Jeśli i tak umrzemy, poświętujmy dopóty możemy.
Przytaknął wypełniając ciszą pomieszczenie. Jej powieki stały się niezwykle ciężkie, zmuszając ją do snu. Gdy obudziła się znowu, krzesło było puste. Była godzina wilka, a ona wiedziała, że jej wilk udał się na polowanie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro