Preludium Zimy - Jon

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Biały wilk szedł w śniegu po tropie zwierzyny. Zapach mięsa mieszał się z odrobiną smrodu trupów. Wilkor musiał uciekać, tak daleko od zamku, od śmierci jak mógł. Bramy były zamknięte, pozostawiając mu jedynie możliwość ucieczki do Bożego Gaju. Mistyczny ogród był zbyt mały, aby wilk mógł rozwinąć pełną prędkość, stąd biegł urywanym sprintem. Zatrzymał się przy drzewie Sercu w środku lasu. Namalowana krwawą żywicą twarz spoglądała na niego złowrogo. Podniósł uszy, gdy dotarł do nich niespodziewanie specyficzny szum. Kierując się dźwiękiem uniósł pysk w górę i zobaczył śnieżną sowę. To była ta sama sowa, którą widział niedaleko Deepwood Motte. Wiedział, że za nimi leciała. Leciała za jego kasztanowatowłosą siostrą, pozbawioną swojego wilka. Wilk podjął bezsensowne próby wspięcia, albo wskoczenia na drzewo, aby dosięgnąć ptaka, jednak tak jak było do przewidzenia jego próby spełzły na niczym.
Sowa popatrzyła się na niego jeszcze raz, a potem odleciała. Odmieniec był zazdrosny o wolność, której w przeciwieństwie do drugiego zwierzęcia nie posiadał. Sowa poleciała w tylko jej znanym kierunku, a wilkor został sam, otoczony zewsząd zapachem śmierci.
Jon obudził się zlany potem, a mimo wszystko nie spał długo. Rzadko odpływał w objęcia Morfeusza od swojej śmierci, a gdy już zasypiał jego tożsamość przenosiła się w wilcze ciało Ducha. Już dawno przestał z tym walczyć. Leżał na łożu ze wzrokiem wlepionym w sufit, gdy myślał o sowie, którą widział Duch. Sowie Sansy. Gdy o niej pomyślał niespodziewanie wrócił myślą do wydarzeń, które wydarzyły się ów dnia. Opuścił wielką salę na rzecz swoich pokoi o godzinie, o której Lordowie już dawno byli na tyle pijani, aby nic nie pamiętać następnego dnia.
Uczynili mnie królem na Północy. Sansa przygotowała tą koronę znacznie wcześniej. Nagle poczuł jak gniew i wstyd wypełniają go całego. Korona powinna należeć do Robba, Brana albo Sansy. Nie jestem ani lordem ani królem. Jon nie wiedział, czy chciał krzyczeć czy płakać. Te dwie emocje wypełniały go całego, walczyły ze sobą. Stawiając opór swoim odczuciom wstał i się ubrał. Nałożył skórzaną kurtkę i zasznurował wełniane spodnie. Muszę z nią pomówić, teraz. Nie ma sensu zwlekać. Opuścił komnatę w poszukiwaniu siostry.
Nowo koronowany król zmierzał gniewnym krokiem do komnat Lorda. Pięści miał zaciśnięte tak samo jak szczękę, a jego oczy wyrażały furię nim kierującą. Co ona wyprawia? Nie chciałem tego i ona to wie.
Podchodząc do ciężkich drewnianych drzwi zignorował damę-rycerza na służbie Sansy. Brienne z Tarthu pełniła wiernie służbę córce Lady Catelyn od początku rezydowania w winterfell, a nawet wcześniej. Wykonał serię gniewnych uderzeń w drzwi. Tak naprawdę wykrzykując do tego imię swojej siostry wręcz zażądał wpuszczenia. Brienne stała z boku nie wtrącając się, jednak zdążył zauważyć, że trzyma prawą urękawicznioną dłoń na rękojeści miecza.
- Tak? - miękki głos dawał znać o jej zmęczeniu - wejdź.
Jon wszedł do komnaty razem z wartowniczką podążającą za nim. Spojrzał się na nią poirytowany.
- W porządku Brienne - powiedziała cicho podnosząc się z łoża - chciałam pomówić z królem.
Kłamstwo gładko wypłynęło z jej krtani. Lata w królewskiej przystani.
- Tak, wasza miłość - blondynka przytaknęła, obserwując ciągle Jona - Jeśli będziesz czegokolwiek potrzebowała, jestem tuż za drzwiami - gdy Sansa na nią skinęła, wyszła bez słowa. Jonowi wydawało się to bezczelne, że ta gigantyczna kobieta snuje takie aluzje w stosunku do swojego króla, który odwiedza siostrę.
Pani na Winterfell podniosła skrawek materiału, który najprawdopodobniej stanie się kiedyś suknią w mleczne dłonie i podążyła z powrotem do łoża. Oparła się wygodnie o poduszki i spojrzała z wyczekiwaniem. Jon nagle poczuł się mniej pewny w swoim gniewie. Wyglądała prawi jak dziewczynka pod grubymi futrami, ubrana jedynie w czarno-złoty szlafrok zawiązany luźno w pasie. Zbyt luźno. Głęboki dekolt przyciągnął jego wzrok. Ocknął się po chwili przypominając sobie o tym, że jest jego siostrą. Przyrodnią siostrą. Mimo ich nędznej relacji z czasów dzieciństwa nigdy nie myślał o niej, jako o przyrodnim rodzeństwie. Nie dzielimy matki. Nagle poczucie wstydu zelżało, a gniew znowu w niego wstąpił.
- Przyznajesz się do zaplanowania tego wszystkiego? - jego głos zdradzał nutę jego uczuć.
- Do zaplanowania czego, wasza miłość? - nie zwracając uwagi na jego oburzenie wyszywała dalej, trzymając głowę nisko nad suknem.
- Skończ z udawaniem. Jesteśmy sami, mów co myślisz. Czy planowałaś mnie ukoronować?
- Nie chcesz być królem? - spojrzała się w końcu na niego, odkładając swoje zajęcie.
- Sanso, powiedzieliśmy sobie, że będziemy sobie wzajemnie ufać. Powiedz mi, ile miałaś z tym wspólnego.
- Może trochę.
- Czy Ty jesteś poważna?! 
- Odpowiadam Ci na pytanie, które mi zadałeś, dlatego zaczynasz na mnie krzyczeć?
- Niezależna Północ, wiesz co to znaczy? To znaczy wojnę! Rozumiesz co robisz?
- A jaki mamy wybór?! Klęknąć przed żelaznym tronem? Przed Cersei? Ona nas nienawidzi, nienawidzi mnie tak bardzo, że nie spocznie, dopóty będę żyć.
- Wszystko co Ci obiecywałem to powrót do domu i ochrona. Nie wojna.
- Nie pytałam o ochronę, tylko o dom. Poza tym to jedyny sposób na bezpieczeństwo dla nas obojga.
- Jak? - zapytał z ironią w głosie - jak to ma nas chronić?
Sansa spojrzała się na niego. Widział, że chciała mu powiedzieć, że nie wie. To nie jest dobra odpowiedź. Wiesz to, Sanso Stark.
- Powiedz mi jak to ma nas chronić - powtórzył. Sztywniejąc pod narzutami, powoli spod nich wychodziła.
- Jeśli jestem panią na winterfell, a ty jesteś tylko tobą - zaczęła, trzęsąc się, próbując znaleźć adekwatne słowa, aby się wyrazić - ktoś będzie chciał się ze mną ożenić. Ten ktoś będzie chciał przejąć nasz dom. Podejmie sojusz z żelaznym tronem. A żadne z nas tego nie przeżyje.
Podnoszenie Północy z ruin będzie ryzykowne, pełne niebezpieczeństw. A.. A jeśli to coś, o czym mówiłeś rzeczywiście jest za murem, nie damy rady tego pokonać.
- I ja będąc królem to zmienię? - powiedział, już spokojniej. Czuł gorącą falę wstydu przepływającą przez jego ciało. Nie pomyślał, jak mogła się poczuć. Oczywiście, że ktoś zapragnie jej ręki. Nie tylko Północ chce być samodzielna.
- Mam nadzieję - było jej jedyną odpowiedzią. Jon usiadł obok niej.
- Sano, nie musisz wychodzić za mąż za kogoś, kogo nie kochasz.
- Nie, nie muszę. Dopóki mnie do tego nie zobowiążesz - powiedziała z nietęgim uśmiechem, gdy wstała z łóżka i podeszła do okna.
Oczy Jona podążały za jej postacią. Bogowie, jak ona wypiękniała. Piękna i smukła.
- A co byś uczyniła, gdybym to zrobił? - zapytał, jedynie pół żartem. Słyszał jej śmiech.
- Zawsze myślałam, że wydłubanie komuś oczu to intrygująca sprawa - podłapała żart. Jon dałby sobie rękę uciąć, że słyszy sowę w oddali.
- Dobrze, muszę to zapamiętać - udał się w jej kierunku. Gdy był tuż za jej plecami odwróciła się.
- Jon, nigdy bym Cię nie skrzywdziła, nawet jeśli wysłałbyś mnie do najgorętszych pustyń Dorne albo do ziem wiecznej zimy w celu ożenku.
Podniósł dłoń, aby dotknąć jej miękkich włosów.
- A ja nigdy nie mógłbym Cię odesłać, Sanso.
Jon zasępił się, gdy ujrzał jej smutny uśmiech. Winterfell jest tak długo moim domem, jak Ty tu jesteś. Mój dom jest tam, gdzie Ty.
- Chcę, żebyś mi tylko mówiła, jeśli coś planujesz. Musimy sobie ufać - odsunął się od niej o krok.
- Tak, wiem - spuściła wzrok - myślałam, że się nie zgodzisz, gdybym Ci powiedziała.
- Dobrze myślałaś - wrócił do łóżka.
- To była również wola Twoich wasali. Chcieli północnego władcy. Nie chcą płacić danin w złocie, ludziach ani innych dobrach Czerwonej Twierdzy.
- A jak nakarmimy prostaczków bez pomocy Tronu? - wiedział, że to nie była konwersacja na dziś, ale zapytał mimo wszystko. I jak będziemy walczyć przeciwko innym, tylko naszymi wojskami? Siedział na krawędzi zdobnego łoża z baldachimem, opierając łokcie na kolanach. Czekał na jej odpowiedź. Spojrzała na niego głośno wypuszczając powietrze z płuc.
- Nasi lordowie zgromadzili pokaźne zapasy - powiedziała - rozbudujemy szklane ogrody.
- Co jeśli to nie wystarczy?
- Możemy kupić jedzenie ze wschodu - usiadła obok niego. Jeśli jakimś cudem znajdziemy na to pieniądze. Ciągle naliczali następne straty spowodowane rządami Boltonem. Teoretycznie wliczali również zapasy spichlerzy Dreadfort do sumy żywności, ale Jon wątpił, że to starczy na długą zimę.
- Mamy też dolinę - dodał. Zauważył, że Sansa momentalnie się spięła.
- Nie. Nie myślę, że to dobry pomysł - był szczerze zaskoczony. To Sansa była tą, dla której żołnierze doliny przybyli na północ. Jon nie był powiązany z Arrynami krwią, tak jak ona.
- Dlaczego? Nie sądzę, że byłby to dla nich problem.
- Obiecaj mi, że nie zapytasz o pomoc Doliny - złapała go za rękę, patrząc mu w oczy.
- Nie rozumiem - powiedział - wydawali się być bardziej niż chętni do pomocy w bitwie. Oczekują rewanżu.
- Właśnie tego się boję - pokręciła głową.
- Wiem, że nie ufasz Littlefingerowi. Ale on nie ma całkowitej władzy nad doliną, Lordowie nie są mu jednolicie posłuszni. Jestem pewien, że część z nich dołączy do naszej sprawy bez jego wiedzy ani przyzwolenia.
- Jon, to jest zbyt niebezpieczne. Nic nie umyka jego uwadze, ani nie popuszcza niczego płazem. Gdyby chciał, zdobył by Północ. W jakiś sposób na pewno.
- Co masz na myśli? - patrzył się na siostrę, która złożyła ręce myśląc uważnie nad doborem słów - co się stało w dolinie? Dlaczego Ci ludzie dali mu tyle władzy?
- Niektórych przekupił pieniędzmi, innych sekretami, a jeszcze innych...
- Tak... - czuł ścisk w żołądku.
- Opłacił ich długi, a potem zobowiązał ich do posłuszeństwa.
- Bogowie, Sanso... Przepraszam - zaparło mu dech w piersi, gdy widział jej zszokowaną twarz.
- Nie wiedziałam, jak Ci to wytłumaczyć. Pewnych szczegółów dalej nie rozumiem. Tak długo, jak nie mamy długów, które mógłby wykupić jesteśmy bezpieczni chociaż od niego - Jon spojrzał się na nią znacząco,
- Nie mamy długów, prawa Jon? - spojrzała na niego zestresowana.
- Straż... Straż ciągle jest winna żelaznemu bankowi pieniądze za jedzenie na zimę. Negocjowałem z nimi, ale dług trzeba spłacić. Jeszcze jako lord dowódca, ale ja podpisałem umowę - przeczesał nerwowo ręką włosy - dodatkowo nie wiemy, czy Boltonowie się gdzieś nie zaciągnęli. Tak jak powiedziałaś, sprzedał im Cię?
- Tak - cofnęła się, obejmując się ramionami.
- Za co? Za jak dużo? Czy ciągle są mu coś dłużni? - zapytał. Jon od razu pożałował pytania. Momentalnie ujrzał tą samą, złamaną dziewczynę z Czarnego Zamku. Smutek szybko zamienił się w lodową maskę. Dla Jona wyglądała tak zimno, jak on się czuł podczas śmierci.
- Nie wiem - wyszeptała tak cicho, że ledwo mógł ją usłyszeć - nie wiem nic na ten temat.
Ujął jej ręce, jakoby chcąc ją przywrócić do życia.
- Wiem, że to ciężkie, ale musimy się dowiedzieć, czego on chce.
- Myślę, że powinnam iść spać - ciągle szeptała, zdając się bać mówić głośniej. Bękart czuł się jeszcze gorzej, niż zanim przyszedł do tego pokoju.
- Przepraszam, że przyszedłem tu tak późno. Nie powinienem psuć Ci humoru - powiedział żałując swojego wcześniejszego gniewu. Patrzyła się tępo w piecyk nie odpowiadając. Desperacko chciał pogłaskać ją po włosach, przytulić i powiedzieć, że wszyscy, którzy kiedykolwiek ją skrzywdzili nie mogą już jej dosięgnąć. Wiedział, że to nie prawda i nie może jej nic obiecywać.
- Nie jesteś sama, Sanso. Nie cierp w samotności.
Gdy usadowiła się ponownie pod futrami, usłyszał jej głos.
- Proszę, zostań. Dzisiaj jest tu tak dużo ludzi.
Jon spojrzał na Sansę. Podszedł do krzesła z wysokim oparciem i przesunął je w stronę łoża. Zanim usiadł zgasił wszystkie świece. W ciemną zimową noc, Król na Północy rozpoczął swoje rządy, broniąc jedynej rodziny, która się ostała, trzymając ją za rękę dopóty nie popadła w niespokojne sny.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro