Preludium Zimy - Sansa

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Podróż do Niedźwiedziej Wyspy była mniej problematyczna niż droga powrotna. Spienione fale uderzały w ściany łodzi, która przewoziła Sansę, jej brata Jona, Lorda Davosa, Lady Mormont i wilkora Jona, Ducha. Dziewczyna spodziewała się, że przekroczenie zatoki przez nich i sześćdziesięciu dwóch Mormontów zajmie cały ranek, z powodu niespokojnych wód, które wylewały przez cały czas mocząc pasażerów. Jon zmusił Sansę do zajęcia miejsca po środku wszystkich, nieudanie próbując uchronić ją przed wodą. Ich następnym celem było Deepwood Motte, siedziba rodu Glover. Sansa modliła się, żeby okazało się to łatwiejsze niż poskromienie małej i dzikiej Lady Lyanny Mormont, aby do nich dołączyła. Gdy w końcu dobili do brzegu pogrążyli się w podróży wgłąb zalesionego lądu, dopóki Jon nie zarządził postoju na noc. Mniejsza grupa mogła udać się do Deepwood Motte, podczas gdy ludzie Mormontów rozbiliby obozowisko dla dzikich. Ta sama grupa mogłaby podróżować znacznie szybciej i  połączyć się ponownie z resztą zanim dostaliby się do wolnego ludu. Pogoda im sprzyjała pozwalając szybko rozbić namioty i rozpalić ogniska, aby się ogrzać i mieć możliwość ugotowania posiłku. Mimo wszechobecnego zimna, zimna prawie tak okropnego jak w Czarnym Zamku, Sansa uważała tą część północy za niesamowicie piękną. Niedźwiedzia Wyspa była zarośnięta przez rosłe sekwoje towarzyszące lodowym wodospadom. Nawet ślady w śniegu współgrały ze spokojnym krajobrazem wyspy. Sansa widziała zbliżającego się Jona z Duchem u jego boku, jednak wciąż wsłuchiwała się w łomot skrzydeł ptaków wznoszących się między drzewami w reakcji na hałas robiony przez jej ludzi.
- Spójrz - wskazała palcem i ujęła jego ramię - śnieżna sowa. Patrzyła się na mnie dopóki jej nie przestraszyłeś.
- Wiesz przecież, że nie chciałem - powiedział z uśmiechem. Jon rzadko się uśmiechał, a jeśli już to tylko, gdy byli sam na sam. Nie pamiętała, żeby uśmiechał się często gdy byli jeszcze dziećmi. Teraz uśmiechał się jeszcze mniej, szczególnie przy swoich ludziach. Tak jak jej pan ojciec, ale gdy był razem z nią, zachowywał się inaczej. Jest dla mnie dobry, zawsze dobry i delikatny.
- Jest taka piękna - powiedziała, lecz widząc brak zrozumienia w jego oczach kontynuowała - Północ. Pewnego dnia, gdy skończymy walczyć wrócimy tu. Zobaczymy, jak ludzie tu żyją. Pomyśl, jak pięknie tu będzie gdy nastanie wiosna - uśmiechnęła się do niego. A oni będą nas kochać.
- Na pewno - zgodził się - Namioty są gotowe, odpocznij jeśli chcesz. Weźmiemy najmniejsze namioty i najpotrzebniejszy ekwipunek do Deepwood Motte. To może być nasza ostatnia szansa na w miarę komfortowy wypoczynek zanim połączymy się z ludźmi Tormunda.
- Dziękuję Jon, ale myślę, że przejdę się jeszcze na spacer. Nie jest tu tak zimno jak na murze, ale równie pięknie. 
- Dobrze, ale zostań w okręgu obozu. Ciągle nie wiemy, jak zareagują na nas Gloverowie - ostrzegł ją. Sansa mogła przysiąc, że widzi w jego oczach obawę.
- Oczywiście - odpowiedziała patrząc jak odchodzi w stronę namiotów. Był tak podobny do ich pana ojca, a na raz tak inny. Jon był szczupły i zwinny, a Eddard Stark barczysty i muskularny. Było też w nim coś... mrocznego. Czasami gdy wpatrywała się w jego szare oczy miała wrażenie, że widzi swój własny smutek. 
Gdy weszła do lasu szukała sowy tam, gdzie widziała ją ostatnio. Musi być blisko. Tak piękna, biała istoto. Między drzewami ukształtowały się naturalne ścieżki ułatwiające poruszanie się. Jednak nie mogło być łatwo zbyt długo, gdyż napotykając zamarznięta kałużę potknęła się i upadła.
- Moja pani - Sansa poczuła, że człowiek, który do niej przemówił złapał ją za ramię i potrząsnął - Moja pani, wszystko w porządku? Obudź się proszę - powiedział. Dziewczyna powoli otwierając oczy ujrzała Lorda Davosa spoglądającego się na nią z troską.
- Wszystko w porządku, mój panie, musiałam upaść - powiedziała powoli się podnosząc.
- Moja pani? - przemówił - Czy odniosłaś jakieś obrażenia? Boli Cię głowa?
- Wydaje mi się, że nie. Czuję się dobrze - mina Davosa nie uległa zmianie.
- Pani, zajęło Ci chwilę aby wstać - powiedział - Czy jesteś pewna?
- Jestem pewna, Lordzie Davosie - Sansa zawsze myślała o nim jako dobrym człowieku. Mimo jego przemytniczej przeszłości zawsze był dla niej miły i uprzejmy. Tak jak teraz, zawsze starał się być pomocnym.
- Czy mógłbyś mi towarzyszyć w drodze do obozu?
- Z przyjemnością, moja pani.
Sansa i Jon dzielili duży, lordowski namiot. Środek został obniżony, aby przedzielić namiot na dwie części. Jedna dla Sansy, druga dla Jona. Tej nocy spożywali posiłek z ich ludźmi w jednym z większych namiotów. Mimo zimna, ludzie Lyanny Mormont śpiewali sprośne piosenki, wywołując śmiech Sansy i wznosili toasty na ich cześć. Tak dawno nie miała okazji do śmiechu. Rozmawiała nawet z młodą Lady Lyanną Mormont, która sprawiała wrażenie, że preferuje towarzystwo cebulowego rycerza.

---


Noce były dla niej ciężkie. Czuła, że ogary Ramsaya wciąż ją tropią, mimo, że Jon zorganizował dla nich straż. Nawet gdy czuła narastający strach, pozostawała wciąż na obiedzie tak długo jak mogła, dopóty wszyscy oprócz jej i jej przyrodniego brata opuścili namiot.
- Sanso, powinnaś odpocząć. Jutrzejsza droga będzie ciężka.
- Tak - rzekła - wiem. Niestety wiem.
Sansa podniosła się i udała się do ich namiotu, a Jon podążył za nią. Z zewnątrz obrał on dziwny kształt ze względu na nietypowe podzielenie. Każdy z ich prowizorycznych pokoi miał własne wejście. W zarówno jednym jak i drugim znajdowały się jedynie futrzane posłania i świece dające żółtawe, przyjemne dla oczu zmęczonych wędrowców światło. Podchodząc do futer Sansa zdjęła swój płaszcz, buty a na końcu suknię. Została jedynie w cienkiej halce i wełnianych pończochach. Posłanie okazało się na jej szczęście znacznie cieplejsze, niż tego oczekiwała, więc wkrótce także jej pończochy opadły bezszelestnie na ziemię. W końcu zasnęła.

                                                                                               ---

Jasno szary wilk spojrzał na jej Ojca, który w ręku trzymał sztylet. Z upływem czasu mężczyzna stawał się coraz młodszy i widziała w nim już nie Ojca, a Brata. Zanim uniósł ostrze Sansa obudziła się dysząc ciężko. Jej serce biło jak szalone, a oddech nie chciał się uspokoić. Jestem Starkiem. Jestem dzielna i odważna. Jon nie próbował mnie skrzywdzić, on próbował zatrzymać ten przeklęty nóż. Starała się przekonać samą siebie, co jej marnie wychodziło. Ujrzała jednak, że po stronie Jona świeca się ciągle pali.
- Jon, - zawołała miękko. Nie usłyszała odpowiedzi.
- Jon, - tym razem zawołała pewniej, głośniej. Usiadła na łóżku nasłuchując. Po chwili usłyszała dźwięk, który świadczył o tym, że mężczyzna podnosi się z posłania i podąża w kierunku jej głosu.
- Tak? Wszystko w porządku?
- M-miałam... - zaczęła mówić. Pomyśli, że jesteś głupią dziewuchą. Bojącą się niczego nie znaczących snów - czy możesz na chwilę przyjść?
Sansa słyszała, że wychodzi ze swojej części namiotu, ale nie pojawił się w wejściu. Zdenerwowałam go. Utrzymywała się przy tej myśli dopóki nie zauważyła czerwonych ślepi Ducha i podążającego za nim Jona. Trzymał świece w ręce, a jego wyraz twarzy wyrażał nie więcej niż troskę. Uspokoiła się.
- Sanso, czy wszystko jest w porządku? - zapytał ją ponownie.
- Po prostu... czasami... - nie potrafiła skończyć, ale skinął głową. Rozumiał, o co chodzi.
- Zostanę z tobą.
Włożył świecę w żelazną kratkę i wodził spojrzeniem w poszukiwaniu jakiegokolwiek krzesła lub stołka. Ich obóz nie należał do zbyt dobrze zaopatrzonych, więc na wszystkich ludzi przypadało tylko parę siedzisk, z czego żadne z nich nie znajdowało się tutaj. Nie znajdując nic usiadł ostatecznie na twardym gruncie.
- Nie rób tego - powiedziała. - Chodź, zmieścimy się oboje - przesunęła się w stronę brzegu palety robiąc miejsce dla niego. Jon patrzył się na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy, niepewny co powinien uczynić. Ostatecznie zdecydował usiąść na skraju posłania, lecz jego wilkor bez żadnych oporów wskoczył między nich i położył się w nogach Sansy. 
- Nie jestem dobry w opowiadaniu historii przed snem.
- Dobrze. Powiedz mi coś o tym, co znajduje się za murem - posłała mu ciepły uśmiech na przekór wszechobecnego mrozu.
- Jest tam zimno, zimniej niż kiedykolwiek było w Winterfell - zaśmiał się serdecznie - ale musisz mi uwierzyć na słowo, że jest tam pięknie, mimo, że zawsze jest tam pełno lodu - zaczął opowiadać jej historię o pierwszym poranku za murem, kiedy obudził się w spowitej lodem baśni. Świat wyglądał jakby był zrobiony z kolorowego szkła.
- To musiało być magiczne.
- To było magiczne.
- Jest mi coraz zimniej, Jon - podciągnęła futrzane okrycie zdecydowanie wyżej - ty też się przykryj, jeśli nie chcesz się przeziębić - nie jest mi wcale zimno, po prostu mnie nie zostawiaj. Przy tobie nie będę mieć koszmarów.
Spojrzał się na nią, jak gdyby rozumiał jej prawdziwe intencje, ale nic nie powiedział i położył się pod nakryciami razem z nią. Posłanie było dosyć małe w stosunku do właścicielki, dlatego Jon musiał owinąć ręce dookoła talii Sansy. Wydawał się być zaskoczony, że dziewczyna miała na sobie wyłącznie jedwabną halkę.
- Dziękuję. Śniłam... Śniłam o Damie. Kiedy zabił ją Ojciec - kiedy byli w czarnym zamku Sansa wspominała mu co stało się z jej pupilem. Miała wrażenie, że po jej opowieściach o wszystkim co spotkało ją i ich rodzinę stał się jeszcze smutniejszy. Każda kolejna rzecz, którą słyszał była jak kamień milowy. Jednak gdy opowiadała mu o sobie i swoich losach przez smutek przebijała się złość, ale gdy opowiedziała mu o tym, jak Cersei zmusiła Ojca do zabicia Damy w jego oczach zalśniły łzy.
- Wiem - odpowiedział.
- Wiesz? Czy śnisz o Duchu? - zapytała.
- Czasami -  Gdy wilkor usłyszał swoje imię nadstawił uszy i przesunął się wyżej wzdłuż jej nóg jakoby czekał na polecenie.
Sansa chciała już zasnąć ponownie, tym razem owinięta futrem i ramionami mężczyzny, jednak zanim odpłynęła w objęcia morfeusza poczuła na swoim czole delikatny pocałunek, a jego dłonie gładziły jej włosy.






Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro