1. Pierwsze spotkanie będzie, jest i było porażką

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Matka nauczyła mnie jednej ważnej rzeczy - perfekcyjnego uśmiechu, który potrafi oszukać każdego. Jego celem było ukrycie własnych uczuć, pokazując innym, jak wspaniale czuła się owa osoba. Było to ważne, jako że każda panna pragnęła wygryźć inną, byleby uzyskać atencję kawalera. Później było tylko gorzej - młode żony dalej ze sobą konkurowały, czy to za pomocą bogactwa męża, czy ilości dzieci (w tym synów). Właśnie z tego powodu ten uśmiech był tak pomocną bronią.

A przynajmniej tak myślałam do momentu skierowania go w stronę Dante West'a. Każdy, absolutnie każdy reagował tak samo widząc tę moją tajną broń. Mogli jedynie odwzajemnić uśmiech i patrzeć na mnie z zauroczeniem. W końcu cechowałam się rzadką urodą. Nie często spotyka się młodą pannę o czarnych, falowanych włosach i błyszczących, fiołkowych oczach. W dodatku za wysoką, szczupłą, tak bardzo podobną do swojej matki, która uchodziła wcześniej za piękność w całym królestwie (teraz jej tak nie nazywają, bo kobiety zazdroszczą jej urody w takim wieku). Oczywiście nie byłam aż tak śliczna jak ona - za bardzo upodobniłam się do ojca, a w szczególności odziedziczyłam jego charakter, wobec czego na mnie się uważało.

Niemniej to była prawidłowa reakcja! Więc dlaczego...?!

Dante West był młodym, osiemnastoletnim mężczyzną o kasztanowych włosach sięgających za uszy. Dodawały mu one uroku, zwłaszcza, gdy opadały mu na czoło, lekko zasłaniając oczy. Właśnie one podobały mi się najbardziej, choć wielu twierdziło, że są paskudne. Głównie dlatego, że prawe oko było zielone, zaś lewe- niebieskie. Z tego co słyszałam, jego dziadek miał dokładnie takie same, jedynie o jaśniejszej barwie, ale borykał się z takim samym problemem. Arystokracja nie lubiła aż takiej odmienności. Reszta nie lubiła, a mi się podobały i to bardzo. Miały idealną barwę, przyciągając spojrzenie.

Jak na rycerza przystało, Dante był dobrze zbudowany i wysoki (o głowę wyższy ode mnie lub trochę bardziej). Nie mogło dziwić, że dzięki temu wszystko na nim wyglądało doskonale. W końcu nie bez powodu panny do niego lgnęły.

Osobiście musiałam przyznać, że był przystojny nawet z tym długim nosem. Miał też wszystko co można było wymagać od dobrego narzeczonego - pozycję, wspaniałą karierę, sukcesy, bogactwo, a przede wszystkim wygląd. Z tego co słyszałam był świetny we wszystkim za co się brał. Ale nie miałam pewności. Przynajmniej do dziś. Wystarczyło mi jedno spojrzenie, by dostrzec te inteligentne oczy oraz lekki grymas na twarzy.

Był on przeznaczony wyłącznie dla moich oczu. Niejako odpowiadał na mój uśmiech, który starałam się przytrzymać na twarzy. Chociaż już wiedziałam, że to spotkanie to katastrofa. Tyle dobrego, że nasze matki w nim nie uczestniczyły. Jedynie my z ojcami, którzy po zademonstrowaniu nas sobie wraz z wychwalaniem, przeszli do swoich spraw. Na szczęście nie pozostawiając nas całkiem samych. To byłaby prawdziwa katastrofa.

W pustej, wynajętej, drogiej restauracji, zajęli miejsca dwa stoliki dalej. Ich głowy rozniosły się echem po sali, gdy rozmawiali o biznesie i innych sprawach, tak byśmy nie mogli za bardzo zrozumieć co się działo. To, jednak nie pomagało z krępującą ciszą przy naszym stoliku. Miałam tak ściśnięte gardło, że nie potrafiłam zmusić się do zjedzenia nawet kawałka truskawkowego ciasta, które w innych okolicznościach już zniknęłoby ze stolika.

A to wszystko przez to zdegustowane spojrzenie West'a.

Poprawiłam spokojnie prostą, białą sukienkę o długich rękawach, haftowaną w wymyślne jasnofioletowe wzory. Musiałam się jakoś uspokoić, bo nie mogłam sięgnąć do szyi, gdzie pod sukienką ukryty był zwykły srebrny łańcuszek, na którym wisiał prosty pierścionek z wygrawerowanymi kwiatkami. Zazwyczaj dodawał mi on otuchy, ale matka zabroniła mi się nim bawić przed ludźmi. A żeby go ukryć jeszcze bardziej (bo specjalnie wybrała sukienkę bez dekoltu, choć wiosna prawie się kończyła) na szyi zapięła mi ciężki naszyjnik z kamieni szlachetnych.

Czułam, że mięśnie twarzy powoli zaczynają protestować, lecz nie miałam pojęcia co mogłabym zrobić. Dante siedział i się na mnie gapił z tym konkretnym wyrazem twarzy symbolizującym jego niezadowolenie moją osobą. Kiedy pokazywał je na przyjęciach, myślałam sobie: "trudno" i przechodziłam obojętnie dalej. Ale! W tej sytuacji nie mogłam tego zrobić.

To wszystko było winą ojca i matki. Gdyby poinformowali mnie wcześniej, miałabym czas przygotować się na to spotkanie. Oraz ten wyraz twarzy, który irytował mnie coraz bardziej.

Sięgnęłam po filiżankę herbaty i upiłam łyk, pozwalając biednym mięśniom odpocząć. Ciężko było wytrzymać tę presję pod tytułem: "To twój narzeczony" i hamować się przed pokazaniem mu kim naprawdę byłam. A daleko było mi do potulnej, posłusznej panienki. W końcu nie bez powodu dalej pozostawałam niezamężna.

- Meridian - głęboki, przyjemny głos wymówił moje imię.

- Tak? - podniosłam wzrok, opuszczając filiżankę na wysokość ramienia.

Dante zamrugał z zaskoczenia. Zupełnie, jakby nie zamierzał wypowiadać na głos mojego imienia, albo liczył, że nie usłyszę tego szeptu.

- Podać ci coś? - spytałam również zapominając o formach grzecznościowych.

Był młodszy ode mnie, więc technicznie rzecz biorąc mogłam to zrobić. Drugim powodem było to, że mieliśmy zostać narzeczonymi z myślą o małżeństwie. Wobec tego wygodniej było odzywać się do siebie po imieniu, niż używać dodatkowo tytułów. Zwłaszcza, że wiele panien biegało za młodym komendantem licząc na (wątpliwy) zaszczyt zostania jego żoną. Na to, zaś nie mogłam pozwolić. Zhańbię rodzinę pozwalając mu odejść do innej, zaś to będzie znacznie gorsze, niż oznaczenie mianem "starej panny".

Poza tym był to dopiero początek. Jeśli utrzymamy...

- Panno Meridian proszę zwracać uwagę na swoją mowę - zgasił mnie Dante z wyższością.

Haa...

Przestałam panować nad wyrazem twarzy i gestami, mocno odłożyłam filiżankę na spodek. Moje zirytowane spojrzenie spoczęło na mężczyźnie, który nie zmienił mimiki. Niemniej zaskoczyło go moje podirytowanie.

Naprawdę warto było go oświecić z kim ma do czynienia, nim postanowi dalej psuć moje plany. Z tym jednym mógł zwyczajnie zmięknąć. Czy tego chciał, czy nie, wola ojców zadecydowała o naszym życiu. Lepiej, by było ono mniej męczące.

Jednakże faktem było, że śmiesznie będzie wyglądać, gdy jedynie jedno z nas mówi swobodnie, z kolei drugie - formalnie. To tak, jak gdybym uparcie się do niego przykleiła.

- Sam pan zaczął - zauważyłam zwalczając potrzebę chwycenia pierścionka wiszącego na mojej szyi. - Oczywiście, jeśli przeszkadza ci moja swobodna mowa, mogę się poprawić. Chciałabym, jednak zwrócić pana uwagę na drobny szczegół - usiadłam dumnie wyprostowana, jakbym właśnie rozmawiała z przyszłym partnerem biznesowym. Obrzuciłam Dante znudzonym spojrzeniem. - Już pojutrze zostaną ogłoszone nasze zaręczyny. Jesteś skłonny oznaczyć mnie tytułami aż do małżeństwa? Proszę wybaczyć, ale tak sztywna nie jestem.

Lewa brew mężczyzny powędrowała płynnie ku górze, kiedy tak mnie obserwował. Nie wyglądał, jakby przeszkadzał mu, mój ton głosu, czy beznamiętny wyraz twarzy. Był bardziej zdziwiony moją zmianą zachowania. Wszystko inne po prostu ignorował, wraz z tym co powiedziałam.

- W takim razie powinna panna przywyknąć - oznajmił odgarniając włosy z twarzy. Zmierzwione opadły na różne strony nadając mu zadziornego wyglądu. - Bo z tym nie zamierzam nic robić. Samym imieniem odnoszę się do osób, które są mi bliskie lub tych, które szanuję.

Innymi słowy daleko mi do tego było.

Mimo to uśmiechnęłam się rozkosznie, czym wybiłam go z rytmu. I właśnie na tym mi zależało, nim rzucę w niego lepszym pociskiem.

- Och rozumiem - dotknęłam palcami ust, posyłając mu wredny uśmieszek. Zmrużyłam oczy. - Wobec tego preferuje pan coś typ: "kochanie", "skarbie", "słoneczko", "cukiereczku", albo "misiu"? - spytałam uprzejmie. - Dostosuję się do wybranego...

- Wolałbym nie - przerwał mi.

Na twarzy Dante pojawiły się ledwo widoczne rumieńce na policzkach. Gdybym dalej mu się nie przyglądała, zapewne bym je przeoczyła i przestała się z nim droczyć. Niestety moja wredna natura nie pozwoliła mi na pozostawienie tego samemu sobie. W końcu to on utrudniał całą tą sprawę.

- Też uważam, że do tak sztywnego komendanta to to nie pasuje. Co powie pan na "ukochany"? Oczywiście wymiennie z "kochanie" - kontynuowałam bezwstydnie. Pochyliłam się do przodu z błyszczącymi oczami. - Moi rodzice nazywają się tak od czasu do czasu, więc nie będę mieć problemu z używaniem tych słów w twoim, panie, kierunku.

- Panno Meridian - ponownie wszedł mi w słowo.

- Panie Dante - odbiłam piłeczkę, odrzucając ciemne loki za plecy.

- Zostawmy tę kwestię na później.

- Ależ dlaczego? - z udawanym zawiedzeniem opuściłam głowę. Oczywiście po to, by ukryć uśmiech. - To bardzo ważna...

- Możemy wrócić do tej rozmowy po ślubie - uciął Dante chrząkając.

Szybko nałożył mi na talerzyk ciastka i ciasto truskawkowe, wybierając je bez wahania spośród innych. Byłam tym tak zdziwiona, że zamiast ciągnąć dalej temat, wpatrywałam się w dół. Jedynie rodzina i bliscy przyjaciele wiedzieli o moim zamiłowaniu do tego ciasta. To mógł być czysty przypadek, ale... coś mi mówiło, że nim nie był. Dante dokładnie wiedział co robi.

Zagryzłam wargę, lekko marszcząc czoło.

- Herbata jest trochę gorzka, dlatego radzę najpierw zjeść ciasto - rzucił chwytając własną filiżankę.

Nagle odzyskałam apetyt przez samo wpatrywanie się w ten ozdobny deser, którego nigdy nie potrafiłam sobie odmówić. Więc jeśli chciał mnie rozkojarzyć - zrobił to perfekcyjnie. Ponieważ w tej chwili zamierzałam zabrać się za zjedzenie ciasta, a dopiero potem powrócić do rozmowy.

W tym Dante także mnie uprzedził. Cierpliwie przeczekał aż wezmę drugi kęs, nim powiedział:

- Matka powiedziała mi, że warto byłoby spotykać się przynajmniej raz w tygodniu. Sądzę, że będę wstanie znaleźć czas na krótką rozmowę, jako że powinniśmy się poznać i pokazać innym naszą dobrą relację. Czy to pasuje pannie Meridian?

Rozkaszlałam się, tym samym strasząc Dante, który podskoczył, szybko podając mi szklankę wody. Wyglądał, jakby nie bardzo wiedział co więcej powinien zrobić, dlatego pochylał się ku mnie, wciąż wahając. Mogłam jedynie zamachać lekceważąco, klepiąc się po dekolcie, aby odzyskując panowanie nad sobą.

Nikt nie powiedział mi, że muszę się z nim spotykać tak często! W jaki sposób mam wytrzymać ten ciągły wzrok skupiony na mnie niczym na jakimś robaku?!

- Mer, skarbie, nic ci nie jest? - spytał ze swojego stolika ojciec.

Zamachałam ręką, że wszystko było w porządku, nim ostatecznie odzyskałam oddech.

- Potrzebuje panna chusteczki?

- Nie - wychrypiałam popijając wodę. Chrząknęłam. - Słyszałam, że pan jest niezwykle zajęty, nie chciałabym specjalnie stawać się przeszkodą.

Czytaj: "naprawdę musimy spotykać się tak często?".

- Och, to nie będzie problem - zaprzeczył tym swoim spokojnym, acz beznamiętnym tonem. - Powinienem spotykać się ze swoją narzeczoną i spróbować ją poznać. Przecież spędzimy ze sobą całe życie.

Dostałam dreszczy. To zabrzmiało niczym groźba, która miała się spełnić w bliskiej przyszłości. Z tego właśnie powodu zabrakło mi słów, którymi mogłabym go zbyć. Albo cofnąć tą klątwę, starając się zapanować nad tym, co się działo.

Był to kolejny problem. Dante West panował nad rozmową ilekroć musieliśmy wymienić ze sobą kilka słów. Zazwyczaj na tej pozycji byłam ja, gdy chodziło o innych, ale to Dante zawładną przestrzenią. Zawsze tak było. Chociażby dlatego, że w większości, rzucał takimi groźbami lub tekstami, na które nie potrafiłam znaleźć odpowiedniej odpowiedzi.

W takich chwilach pozostawało mi tylko przytaknąć z kwaśną miną.

*********

Jadąc powozem kierującym się w stronę domu, mogłam jedynie wyglądać przez okno w ogóle nie widząc tego, co się za nim znajdowało. Dalej pamiętałam groźbę, którą Dante cisnął we mnie z tym spokojnym uśmiechem, jak gdyby doskonale wiedział w jaki sposób to zabrzmiało. I zrobił to specjalnie.

Dlaczego on mnie tak nie znosił? Spotkaliśmy się raptem z dwa lata temu na przyjęciu urodzinowym u pani Roddick. I od tamtego momentu odnosiłam wrażenie, że jest mną niezadowolony. Potem jedynie się upewniłam dostrzegając jego stosunek do mnie i porównując go do innych panien.

Czy było we mnie coś, co odpychało ludzi? Nie, to niemożliwe. Z plotek i od napotykanych ludzi, wiedziałam, że byłam osobą, którą chciało się widzieć. Lgnęli do mnie niczym mrówki do cukru. Jednak Dante był inny. Było w nim dużo nieznanego, ale też... hm, coś znajomego. To było absurdalne, lecz coś mi mówiło, że...

Potrząsnęłam głową, bawiąc się pierścionkiem zawieszonym na szyi. Ten nawyk chyba pozostanie ze mną aż po grób, lecz nie mogłam przestać. Tak bardzo chciałam poznać odpowiedzi na własne pytania! Pierścionek mi ich nie da, ale przynajmniej uspokoi do czasu dotarcia do posiadłości.

- Spodobał ci się Dante, skarbie? - spytał uprzejmie ojciec, obracając stronę gazety, którą właśnie czytał. Poznałam to po szeleszczeniu jakie temu towarzyszyło.

- Hmm - mruknęłam zaciskając palce na pierścionku. Zdobienia wbiły się boleśnie w moją lewą rękę. - Dosłownie umieram z rozkoszy, wspominając naszą przecudowną rozmowę.

- To wspaniale! - ucieszył się nie wyczuwając mojego sarkazmu. To był powód, dla którego tak dobrze żyło mu się z matką, bo nie wiedział, kiedy mówiła poważnie, a kiedy sarkastycznie. - Markiz również był tobą zachwycony. Chwalił mnie za tak dobrze wychowaną córkę.

Zapewne teraz Dante wybijał go z tego przekonania.

- Rozkosznie - mruknęłam puszczając pierścionek.

Zapowiadało się piekło na ziemi w wymyślnych aktach.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro