Last hope

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Z dedykacją dla mojej imienniczki, która opowiedziała mi legendę o tysiącu papierowych żurawi i zainspirowała do napisania tego one-shota.

a/n; to takie małe "coś" z okazji szóstej rocznicy debiutu bangtanów, chociaż znowu nie udało mi się napisać czegoś o całej siódemce... ale mam nadzieję, że pomysł się Wam spodoba >.<

jeszcze wtrącę, że rozpisałam sobie, jakie pomysły na ff zostały mi do zrealizowania i powiem szczerze, że trochę tego jest — dwanaście wymagających opowiadań po kilkanaście rozdziałów i jeden one-shot, który i tak jest zarezerwowany na urodziny pewnej czytelniczki *ekhem, pozdrawiam, ekhem*, więc najprawdopodobniej nie dodam nic w najbliższym czasie. postaram się jednak napisać w wakacje jak najwięcej, żeby również podczas roku szkolnego coś publikować!

a teraz życzę miłego czytania~

***

Taehyung przeczesał dłonią włosy swojego przyjaciela, uśmiechając się pod nosem. Siedzieli na moście; tak właściwie, to Jeongguk leżał, z głową na kolanach starszego. Miał przymknięte oczy, dzięki czemu Kim mógł bezkarnie na niego patrzeć, a było co podziwiać — dla niego ten dzieciak był dziełem sztuki.

Nie wiedział, kiedy tak właściwie się w nim zakochał. Może podczas ich pierwszego spotkania? Nie, raczej nie. Wątpił, że stało się to, gdy miał dziesięć lat. Tak czy siak, zakochanie było nagłe i nie mógł jednoznacznie zlokalizować momentu, w którym się zaczęło.

Poznali się, gdy Kookie miał osiem lat i nie były to najlepsze okoliczności do zawierania nowych znajomości, ale Kim nie narzekał. Wolał nie myśleć, co by się wtedy stało, gdyby nie wpadł na nich przypadkiem.

Była wiosna, więc wielu uczniów spędzało przerwy na zewnątrz. Dziesięcioletni Tae zmierzał w stronę budynku szkoły, by kupić butelkę wody w sklepiku. Nie chciało mu się pić, ale Jimin poprosił go, żeby to zrobił, dał mu nawet pieniądze, by miał czym zapłacić, więc się zgodził. Lubił Jimina, często spędzali razem czas na przerwach i nawet siedzieli razem w ławce.

Miał już wchodzić do środka, kiedy usłyszał szydercze śmiechy i... płacz? Wychylił się zza ściany budynku i zamarł, gdy zobaczył, co się tam działo. Jakiś mały chłopiec, z pewnością z młodszej klasy, stał oparty o mur i trząsł się jak osika. Był otoczony przez kilku innych dzieciaków, zapewne jego rówieśników i może nawet chodzili do jednej klasy.

Śmiali się z niego, a Taehyungowi ten chłopiec przypominał nieco królika. Bardzo przestraszonego królika. Gdy jeden z członków tej dziwnej grupy podniósł gwałtownie rękę do góry, Kim się nie zawahał; doskoczył do nich szybko i zaczął machać pięściami na prawo i lewo. Był starszy i silniejszy, dzięki czemu udało mu się odpędzić — teraz już przerażonych — chłopców.

Otrzepał się z piachu i spojrzał na dalej trzęsącego się malucha. Serce krajało mu się na ten widok. Podszedł do niego niepewnie i wyciągnął rękę.

— Jestem Taehyung, a ty? — uśmiechnął się szeroko, ukazując rządek białych zębów.

Ośmiolatek zawahał się przez chwilę.

— Jeongguk — przedstawił się w końcu i uścisnął większą dłoń swoją malutką. — Dziękuję.

— Och, nie ma za co — powiedział Kim szczerze. — Nic ci nie zrobili? Wszystko w porządku?

Młodszy przytaknął jedynie, ponownie dziękując. Tak zaczęła się ich znajomość — od pobicia kilku niegrzecznych chłopców i pierwszej wspólnie spędzonej przerwy, a potem było ich coraz więcej (oczywiście obeszło się bez bicia młodszych).

Znali się już osiem lat i starszy nie żałował tej znajomości ani trochę. W dodatku czuł się odpowiedzialny za swojego przyjaciela. Nie mógł nic poradzić na to, że gdy dowiedział się o jego chorobie, był gotowy oddać mu własne serce. Powód był prosty.

Jeongguk chorował na kardiomiopatię.

***

Słońce powoli chowało się za horyzontem, a szesnastoletni Kookie szedł chodnikiem z uśmiechem na ustach. Miał w uszach słuchawki, z których płynęła delikatna melodia jednej z piosenek IU. Wracał ze szkoły, był już zmęczony, ale jednocześnie szczęśliwy. Był piątek, a to oznaczało, że jutro spotka się z Taehyungiem.

Uwielbiał spotykać się z Taehyungiem. Kochał te ich pełne śmiechu rozmowy, odrabianie lekcji w kawiarence albo na ich moście w parku. Mogło to zabrzmieć dziwnie, ale Jeongguk uwielbiał leżeć na drewnianych deskach z głową na kolanach Kima i odpoczywać. W ten sposób jego serce mogło się uspokoić, a on nie miał zawrotów głowy. Wtedy oddychało mu się lepiej, jakoś tak lżej.

Jeon nienawidził zawrotów głowy. Naprawdę ich nienawidził, zawsze szły w parze z dusznościami i czasami nawet z omdleniami. A tego dnia czuł się tak dobrze, że nie spodziewał się, iż zaraz będzie miał problemy z oddychaniem.

Przechodził przez ulicę, gdy nagle pojawiły mu się mroczki przed oczami. Zachwiał się i złapał za serce. Poczuł mocne ukłucie w klatce piersiowej. I zanim stracił przytomność, zdołał jedynie pomyśleć: „Cholera". Był przerażony. Bardzo przerażony.

A potem wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy.

***

Taehyung przeciągnął się na łóżku jak kot. Wczoraj zasnął zaraz po powrocie ze szkoły, miał jedynie siłę, żeby się wykąpać i przebrać w piżamę. Miał przez to lekkie wyrzuty sumienia, bo zawsze pisał do Jeongguka wieczorem. Może wyglądało to na niańczenie, ale on naprawdę martwił się o tego malucha i nie mógł nic na to poradzić. W końcu tak naprawdę w każdej chwili Kookie mógł zemdleć, a Kim nie mógł nawet o tym myśleć. Gdyby mógł, byłby przy nim cały czas, ale świat wydawał się być przeciwko niemu.

Sięgnął po telefon i włączył czat ze swoim przyjacielem, od razu wystukując wiadomość.

Do: KooKoo ♡

Dzień dobry, wyspałeś się? ^-^

Wstał i zaczął się ubierać, ale gdy skończył, wciąż nie dostał żadnej odpowiedzi. Spał? Niemożliwe, była dwunasta, Jeongguk nie lubił długo spać i zawsze budził się najpóźniej o dziewiątej. Napisał kolejną wiadomość.

Do: KooKoo ♡

Hej, coś się stało? Kookie odpisz

Do: KooKoo ♡

Jeongguk, dlaczego nie odpisujesz?

Do: KooKoo ♡

Jeongguk

Od: KooKoo ♡

Jeongguk jest w szpitalu

— Co? — zapytał na głos, nie rozumiejąc. Jaki szpital? Co się dzieje? Ale potem przeczytał wiadomość kilka razy i wreszcie połączył fakty. — Cholera, cholera, cholera!

Ubrał pierwsze lepsze ubrania i nie zawracał sobie głowy zawiązywaniem sznurówek. Serce biło mu kilka razy szybciej, niż powinno, ale nie przejmował się tym ani trochę. Teraz najważniejszy był Kook, tylko i wyłącznie on.

Wybiegł z domu, pędząc ile sił w nogach w stronę szpitala.

***

Gdy dotarł na miejsce, nie wiedział, co zrobić. Myślał, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi. To nie było na jego nerwy, tak cholernie bał się o Jeongguka. Gdzie pójść, kogo szukać? Przecież nie wiedział nawet, kto odpisał mu na wiadomość. Kolega z klasy Jeona, z którym spotkał się, by zrobić jakiś projekt? Jego brat? Rodzice?

Nerwy przejęły nad nim kontrolę i nie myślał trzeźwo. Czuł się, jakby był omotany, półprzytomny. Drżącymi dłońmi wyjął telefon z kieszeni i próbował wybrać numer do matki swojego przyjaciela.

— H-halo? — wychrypiał do słuchawki, błagając, by kobieta się odezwała i powiedziała, że z małym wszystko dobrze.

Sala sto pięćdziesiąt trzy — to było wszystko, co padło z ust matki Koo. Jej głos drżał, tak samo, jak całe ciało Taehyunga.

Biegł przez szpital jak szalony. Pod nosem ciągle powtarzał numer sali, rozbieganym wzrokiem szukając odpowiednich drzwi. Zanim je znalazł, był już bliski płaczu. Bał się, bardzo się bał. Nie chciał nawet wyobrażać sobie, co zobaczy w tym pomieszczeniu.

Dusił się łzami, a jego zaciśnięta w pięść dłoń zawisła kilka centymetrów od drewnianej powłoki. Zacisnął mocno oczy i zapukał. Nie czekał nawet na usłyszenie pozwolenia, po prostu wszedł do środka. Miał wrażenie, że jeśli zostałby na zewnątrz jeszcze przez kilka sekund, zemdlałby ze stresu.

Kiedy rozejrzał się po pomieszczeniu i jego wzrok trafił na łóżko szpitalne, poczuł się, jakby jego serce zatrzymało się na chwilę. Cudem nie osunął się na podłogę.

To nie był pierwszy raz, gdy widział Jeongguka nieprzytomnego i podłączonego do urządzeń, których nazwy nie znał. Ale teraz? Teraz było inaczej. Szesnastolatek był poobijany i miał zabandażowaną głowę. Kim poznał go tylko i wyłącznie dlatego, że wiedział, w której sali leży.

W tamtym momencie jedynie monitor funkcji życiowych zapewniał Taehyunga, że chłopak żyje.

— C-co się stało? — wydukał zachrypniętym głosem.

Rodzice Jeongguka do tej pory siedzieli do niego tyłem, nie zwracając uwagi na to, że ktoś wszedł do pomieszczenia. Nigdy go nie lubili, więc przez chwilę miał wrażenie, że mu nie odpowiedzą. Nie zdziwiłby się, normalnie dowiadywał się o pobytach młodszego w szpitalu właśnie od niego.

— Potrącił go samochód — rzucił pan Jeon, głosem wypranym z emocji, nawet nie patrząc na przyjaciela swojego syna. Jego żona nie odzywała się; trzymała Jeongguka za rękę i cicho płakała.

Tymczasem serce osiemnastolatka pękło na pół. Zakręciło mu się w głowie i jego kolana ugięły się pod ciężarem ciała, boleśnie uderzając o posadzkę. Nie mógł normalnie oddychać. Brakowało mu tlenu. Jego serce wręcz paliło, ale nie wiedział, czy tylko psychicznie. Czuł się, jakby ktoś podpalił je, by ogień mógł strawić wszystko, co spotka na swojej drodze. Jakby oprócz serca zaczęły płonąć po kolei wszystkie wspomnienia zwiazane z Jeonggukiem, teraz kolejno przemykające przed jego oczami.

Siedząc na podłodze, nie widział chłopaka, jedynie ramę łóżka. Ale świadomość, że on tam leży, nie może sam oddychać i jest nieprzytomny wystarczała, by powoli się rozpadał. Kawałek po kawałeczku, bardzo boleśnie.

Chciał umrzeć. A potem wyrwać sobie serce, by móc oddać je Jeonggukowi. To wszystko była jego wina. Przecież gdyby się uparł, odprowadziłby szesnastolatka do domu. Wtedy nic by się nie stało. Dlaczego o tym nie pomyślał? Cholera, dlaczego? Dlaczego był taki głupi i nie pomyślał wczoraj o Jeongguku, choć każdego innego dnia to robił? Dlaczego zawiódł, choć tak obiecywał, że zawsze będzie go chronił?

Jego umysł wypełniały wyrzuty sumienia, zalewając czaszkę kolejnymi falami żalu, bólu i strachu. Nigdy tak bardzo nie bał się o swojego przyjaciela. Nigdy tak bardzo nie pragnął, by teraz okazało się być snem.

Ale świat był wystarczająco okrutny, by koszmary stały się rzeczywistością.

***

Taehyung nie był w stanie chodzić normalnie do szkoły. Nie mógł skupić się na lekcjach i co chwilę sprawdzał telefon, choć miał świadomość, że rodzice Jeongguka i tak nie powiadomiliby go o niczym od razu. Ba, jeśli w ogóle by to zrobili.

Przychodził do młodszego codziennie. Siadał przy nim, splatał ich palce i patrzył na niego, śpiącego i mimo siniaków na twarzy wciąż pięknego. Tak, tłumaczył sobie to wszystko tak, że szesnastolatek śpi. Śpi i niedługo się obudzi. Potrzebował takiego wytłumaczenia, by lepiej spać w nocy i normalnie jeść.

Ale po dwóch tygodniach lekarze za każdym razem, gdy pytano ich, kiedy chłopak się wybudzi, nie byli w stanie odpowiedzieć. Choć dla Kima było oczywiste, co chcą przez to powiedzieć, nie chciał dopuszczać do siebie myśli, że straci Jeongguka.

Kochał go zbyt mocno — jako przyjaciela i jako ukochanego. Zbyt mocno, by tak po prostu przyjąć do wiadomości, że to już koniec, że już nigdy nie usłyszy jego głosu, że nie zobaczy jego pięknych, ciemnych oczu, w których mógł dostrzec całe konstelacje gwiazd.

Tamtego dnia po raz pierwszy zaczął mówić do Kooka. Szeptał, głaszcząc kciukiem jego dłoń. Opowiadał mu, co się wydarzyło, jak się czuł. Słowa nie chciały przejść mu przez gardło. Dużo się jąkał i ciągle trząsł; bał się, a strach paraliżował go w każdym możliwym momencie.

— Kookie... Kookie, proszę — załkał ponownie. — Obudź się, błagam cię, Obiecuję, że będę lepszym hyungiem, polecimy razem do Stanów, załatwię ci nawet tego pieprzonego vipa na koncert każdego artysty, którego lubisz, tylko błagam, obudź się. Proszę...

Nigdy jednak nie dostał żadnej odpowiedzi zwrotnej. Bał się, że nigdy jej nie dostanie; płakał dużo i czasami miał wrażenie, że w ten sposób się odwodni. Spośród tych wszystkich razów, gdy młodszy trafiał do szpitala przez swoje serce, ten niewątpliwie zasługiwał na miano najgorszego. Żaden inny pobyt Jeongguka tutaj nie wyczerpywał go tak bardzo psychicznie.

Taehyung nigdy nie marzył o wielkich rzeczach. Wystarczyło mu zdrowie rodziny, szczęście, niezłe oceny w szkole i Jeon. Zdrowy, szczęśliwy i cały, jego główne źródło radości w życiu. I to tyle. Nie fantazjował o zwiedzaniu świata, szalonej przygodzie czy wielkim bogactwie — wszystko, czego potrzebował, miał tutaj. W spokojnej dzielnicy Busan, dalekiej od brzegu morza, ale za to posiadającej piękny park, w którym kochał przesiadywać ze swoim przyjacielem.

Każdego wieczoru przed snem prosił wszystkie znane mu bóstwa o wybudzenie się Jeongguka. Teraz potrzebował jedynie tego. I poświęciłby wiele, by móc to otrzymać.

***

Taehyung poszedł do szpitala trochę później, niż zwykle. Musiał odebrać brata z przedszkola. Maluch był niecierpliwy, dlatego osiemnastolatkowi było ciężko nad nim zapanować. W dodatku robiło się coraz cieplej — śnieg już całkowicie stopniał, a pierwsze kwiaty zaczynały rozkwitać. Zmiany temperatury na nikogo nie wpływały dobrze.

Dzieciak był też ruchliwy, a jego starszy brat zmęczony. Bardzo zmęczony. Znów nie mógł spać w nocy; ciągle myślał o Jeongguku. Choć chłopak znajdował się niedaleko, dosłownie kilka przystanków autobusowych dalej, czuł się, jakby dzieliły ich całe tysiące kilometrów. Nigdy wcześniej się tak nie czuł, bo wcześniej Jeon był zawsze obok niego — trochę bardziej wątły od swoich rówieśników, nieśmiały i w porównaniu z Kimem malutki. Czasami gorzej się czujący, ale koniec końców po krótkim pobycie w szpitalu wychodził, można powiedzieć, zdrowszy. A przynajmniej na takiego wyglądał; na promieniującego szczęściem, choć jakiś głos w głowie Taehyunga podpowiadał mu, że uśmiech na twarzy młodszego był spowodowany jego obecnością, nie lepszym samopoczuciem.

Jego nogi zaprowadziły go pod odpowiednią salę, jakby przez te trzy tygodnie nauczył się jej na pamięć. Wszedł do pomieszczenia i westchnął głośno. Nic się nie zmieniło. Jeongguk nadal był nieprzytomny. Lekarze nadal nie mówili, że niedługo się wybudzi.

Podszedł do łóżka i usiadł na stołku stojącym obok. Dłoń młodszego była zimniejsza, niż normalnie. Brak znajomego ciepła sprawiał, że Taehyung czuł się nieswojo. Coraz ciężej było mu tłumaczyć sobie, że wszystko będzie dobrze. Był oparciem dla Jeongguka, ale sam takiego oparcia, głównie przez swój charakter, nie miał. Za bardzo brał do siebie fakt, że powinien się opiekować swoim przyjacielem. Nie potrafił powiedzieć mu, że czasami jest ciężko. Ale nigdy nie narzekał.

Teraz nie mógł nawet się z nim przywitać. I to łamało jego serce.

Nagle aparatura monitorująca funkcje życiowe zaczęła piszczeć. Dźwięk ranił uszy starszego, który potrzebował kilku sekund, by zrozumieć, co się dzieje.

Poderwał się na nogi i wybiegł na korytarz. Nie pamiętał zbyt wiele z tamtego momentu; zapewne krzyczał, bo później bolało go gardło. Nie pozwolono mu zostać lub chociażby wejść do sali, dlatego musiał czekać pod drzwiami.

Nie rozumiał. Jego umysł nie był w stanie przyswoić tego, co się właśnie wydarzyło. Był jak sparaliżowany i zszokowany.

Następną godzinę spędził płacząc cicho i ściskając mocno dłoń Jeongguka. Teraz naprawdę o mały włos go nie stracił. A było bardzo blisko.

— Kookie... proszę, nie odchodź — wyszeptał, wycierając twarz mokrą od łez. A potem jeszcze ciszej dodał: — nie zostawiaj mnie tu samego.

***

Dwie godziny później przyjechali rodzice młodszego. Byli roztrzęsieni i wręcz wypchnęli Taehyunga z pomieszczenia. Usiadł na podłodze i przymknął oczy. To było za dużo na raz. Teraz bał się o przyjaciela jeszcze bardziej. Bał się, że w dosłownie każdej chwili może odejść. A tego by chyba nie wytrzymał.

Ktoś przechodził obok, były to co najmniej dwie osoby, przynajmniej tak się Kimowi wydawało. Nie przejął się tym i dalej miał przymknięte powieki. I tak pewnie by zostało, gdyby coś nie zwróciło jego uwagi.

— To działa — powiedział jeden z mężczyzn idących korytarzem; mówił łamanym koreańskim i osiemnastolatkowi wydawało się, że to Japończyk, bo co jakiś czas przeplatał swoją wypowiedź słowami w tym języku. — Moja matka zrobiła wszystkie żurawie i wyzdrowiała. Ja też muszę, ale zostało mi ich jeszcze wiele.

Słowo „wyzdrowiała" zadziałało na Kima jak płachta na byka. Podniósł się z posadzki i stanął przed obcokrajowcem.

— Przepraszam — zaczął, kłaniając się przy tym nisko. — O co chodzi z żurawiami i wyzdrowieniem pańskiej matki, ahjussi?

Mężczyzna zatrzymał się i spojrzał na niego z uśmiechem.

— Według japońskiej legendy, gdy zrobisz tysiąc papierowych żurawi, będziesz miał prawo do jednego życzenia. Najlepiej jest prosić o wyjście z choroby, bo żuraw to symbol długowieczności. Jesteś chory, chłopcze?

— Nie, nie ja — odparł szybko, kręcąc przy tym energicznie głową. W jego sercu powoli rodziła się nadzieja. — Mój przyjaciel jest. Ahjussi, czy gdybym ja zrobił te żurawie, to by zadziałało i on by wyzdrowiał?

Błagam, powiedz, że tak. Na wszystkie bóstwa, powiedz, że to uratuje Jeongguka.

Zawsze znajdzie się gdzieś jakaś nadzieja, a jej najmniejszy płomyk jest w stanie rozpalić w nas ogromne pokłady energii i dać motywację do działania. Wtedy zwykłe i proste „tak" sprawiło, że Taehyung, mimo zmęczenia, znalazł w sobie wystarczająco dużo siły, by pobiec do swojego domu oddalonego o kilka kilometrów.

Wiedział, że czeka go długa noc. Ale dla Jeongguka był w stanie zrobić wszystko.

***

Nie był w stanie policzyć, ile filmików uczących robienia origami obejrzał i ile kartek papieru zmarnował. Koniec końców udało mu się jakoś nauczyć, jak zrobić żurawie. Szło mu to wolno, z początku był w stanie zrobić maksymalnie dwa w dziesięć minut. Ale miał cholernie dużą motywację; nie był w stanie opisać tego słowami. Po prostu wiedział, że musi dać radę, dla Jeongguka.

Wiedział też, że czeka go mozolne składanie kolejnych kartek, kolejne nerwy i kolejne nieprzespane noce. To jednak go nie powstrzymywało. Czymże było odpuszczenie sobie snu przy możliwości uratowania swojego przyjaciela i ukochanego?

Od usłyszenia legendy o tysiącu papierowych żurawi, robił origami w każdej możliwej chwili. Często denerwował się sam na siebie, gdy zasypiał przy biurku, z nieskończonym żurawiem w dłoni. Starał się robić je jak najszybciej, ale były takie momenty, kiedy po prostu nie czuł palców i nie był w stanie zrobić sześćdziesięciu dziennie, jak chciał. Potrzebował na to ponad dwóch i pół tygodnia, a żurawi wcale za dużo nie przybywało.

Chciało mu się płakać. Robił origami nawet w szpitalu, siedząc obok łóżka Jeongguka i mówiąc do niego kolejną godzinę. Czas mijał, wskazówki zegara poruszały się z dużą prędkością. Powoli przestawał dawać sobie radę psychicznie. Miał wrażenie, że jego palce zaraz odpadną, ale wtedy zerkał na nieprzytomnego przyjaciela i wiedział, że nie może się poddać. Biała kołdra, którą przykryty był chłopak, po jakimś czasie pokrywała się papierowymi żurawiami. Kim jednak obawiał się, że nie da rady.

Lekarze nie dawali im zbyt wielu szans na przebudzenie się Jeona. Dlatego też te z pozoru głupie papierowe żurawie były jedyną nadzieją Taehyunga. Bardzo delikatną i ulotną nadzieją. Bał się, że pewnego ranka obudzi się i stwierdzi, że to bezsensu. A to było jedyne, co mógł zrobić, by uratować Jeongguka, jakkolwiek dziwnie mogło to brzmieć. Wierzył w to, a póki wierzył, był pewien, że jego marzenie o przytomnym i zdrowym przyjacielu się spełni, prędzej czy później.

Tamtego dnia też robił papierowe żurawie — siedział spokojnie obok swojego ukochanego i układał kolejne origami na kołdrze. Państwo Jeon weszli do pomieszczenia i powiedzieli coś, czego Kim wolałby nigdy, ale to przenigdy nie usłyszeć.

Noc spędził na płakaniu. Ręce mu się trzęsły, przez co nie był w stanie złożyć ani jednej kartki. Nie potrafił się uspokoić, zresztą kto by umiał? Kto tak po prostu umiałby pogodzić się z faktem, że najważniejsza dla nas osoba odchodzi?

Taehyung nie potrafił.

***

Okazało się, że podczas nieobecności Kima w szpitalu, serce Jeongguka zatrzymało się jeszcze dwa albo trzy razy. Lekarze i rodzice chłopaka przestali wierzyć, że uda się go obudzić — choć można było powiedzieć, że walczył dzielnie, przegrał tę bitwę. Jego serce było zbyt słabe.

Taehyung niemalże zrezygnował z robienia papierowych żurawi. Miał ich około ośmiuset, ale w takim stanie nie potrafił zrobić pozostałych dwustu w przeciągu tych kilku dni przed odłączeniem Jeona. Po kolejnym zatrzymaniu akcji serca nie mógł oddychać samodzielnie, więc został podłączony do następnych maszyn. Widok takiego szesnastolatka bolał Kima, ale mógł jedynie patrzeć. Wpatrywać się w jego wątłe ciało oplątane milionem różnych kabli i pozwalać, by kolejne łzy spływały po jego policzkach.

Praktycznie nie spał. Nie chodził do szkoły. Bardzo mało jadł. Zmizerniał, kąciki jego ust były skierowane ku ziemi, a oczy lekko przymrużone. Jego widok budził współczucie, ale Taehyung go nie chciał — chciał zdrowego, przede wszystkim przytomnego Jeongguka.

Jednak jedyne, co dostał, to ogromny ból.

***

Dzień śmierci szesnastolatka przypadł na piątek. Mijał wtedy dokładnie miesiąc od wypadku, który zniszczył życie kilku osób. W końcu nie ucierpiał w nim tylko Kook — jego rodzice i Kim również cierpieli.

Jeongguk od zawsze był otoczony miłością. Nadopiekuńcza matka i surowy ojciec kochali go, choć czasami trudno było im to okazać. A Taehyung? Dla Taehyunga młodszy był całym światem. Jego miłością, radością, powodem do wstania rano z łóżka, ale też odpowiedzialnością. Mimo to, starszy nie traktował choroby chłopaka jako coś, co było źródłem ich problemów, choć w rzeczywistości właśnie tak było. Kochał go całego, razem z jego chorym sercem i był gotów oddać mu swoje.

To był ciężki dzień dla wszystkich. Świadomość, że szesnastolatka nie można uratować, bo nastąpiła śmierć mózgu z niedotlenienia, zjadała każdego od środka. Kim się trząsł. Dłonie mu drżały i nie potrafił ich opanować. Stał po przeciwnej stronie łóżka, co rodzice jego przyjaciela. Ściskał delikatnie jego rękę i szklistymi oczami wpatrywał się w spokojną i śpiącą twarz.

Nie był na to gotowy. Nie mógł wyobrazić sobie, że już nigdy więcej nie będzie mógł podtrzymać chwiejącego się nastolatka, gdy zakręci mu się w głowie. Że nigdy więcej nie przyjdzie do niego do szpitala z bananowym mlekiem jako rekompensatę za spędzanie tam czasu samotnie. Teraz musiał pogodzić się z tym, że nawet te momenty, które chciałby wyeliminować z rzeczywistości, bo były związane z chorobą Jeona, nigdy się nie powtórzą.

Bo już nigdy więcej nie otworzy oczu. Oczu, w których się zakochałem i czego nigdy nie wypowiedziałem.

Do sali weszli lekarz i pielęgniarki. Oddech osiemnastolatka przyspieszył. Wiedział, co się zaraz wydarzy.

Lekarz rozmawiał chwilę z państwem Jeon. Kim ścisnął mocniej dłoń ukochanego.

Potem doktor podszedł do łóżka szpitalnego i po chwili wyłączył aparaturę podtrzymującą życie Jeongguka.

Serce Taehyunga pękło.

***

Pogrzeb chłopaka odbył się trzy dni później. Był słoneczny dzień i osiemnastolatkowi przeszło przez myśl, że Kookowi na pewno by się spodobał. On lubił takie wiosenne, spokojne i ciepłe dni. Gdyby nie to, Taehyung wolałby, żeby padał deszcz.

Nie płakał. Tak naprawdę, nie miał już czym; wszystkie jego łzy już dawno wsiąknęły w poduszkę podczas poprzednich nocy.

Odszedł od grobu ostatni. Przez dobre kilkanaście minut po prostu stał i wpatrywał się tępo w nagrobek i wyryte na nim słowa.

Jeon Jeongguk

01.09.1997 — 28.03.2014

Jeon żył zdecydowanie zbyt krótko. Miał całe życie przed sobą — przyjaciół, szkołę, pracę, swoją pierwszą miłość, rodzinę, wszystko. Umarł przed swoimi siedemnastymi urodzinami i Taehyungowi przypominało się, jak bardzo chłopak chciał pojechać na koncert IU, która miała swoją trasę w wakacje. Planował kupić mu bilet jako prezent urodzinowy. Teraz głos wokalistki był jak ogień trawiący jego cierpiące serce.

Siedział na ich moście w parku. Jego nogi wisiały bezwładnie nad taflą wody, odbijając się w niej. Zgarbił się, wbijając wzrok w jakiś punkt przed sobą.

Czuł się pusto. Jakby każde uczucie, które mógł teraz odczuwać, zniknęło. Na tym świecie już nie było nikogo, kto wywoływałby uśmiech na jego twarzy. Nie było niczego, co trzymałoby go tutaj.

Przytargał na most pudła z origami. Nie mógł na nie patrzeć, a brak kilkunastu sztuk sprawiał, że jego serce na nowo paliło z bólu. Wciąż po jego umyśle krążyła myśl, że gdyby się pospieszył, to by zadziałało. Ale teraz było już za późno i pozostały mu jedynie domysły i kilkaset poskładanych kartek.

Wyrzucał je po kolei do wody. Papier się moczył i po chwili znikał pod powierzchnią, tak samo, jak kilka dni wcześniej zniknęło całe szczęście osiemnastolatka.

Z pobliskich drzew wiśni spadały płatki kwiatów, towarzysząc tonącym żurawiom, które niegdyś były jedyną nadzieją Taehyunga, a teraz stały się po prostu symbolem jego cierpienia i nieszczęśliwej miłości.

KONIEC

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro