1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gdy wieczór powoli sie zbliża, on już pędzi nad jezioro. Nawet jeśli słońce jeszcze nie zaszło, nawet jeśli dobrze wie, że nikt nie oczekuje na niego pod tą pamiętną wierzbą, która swoimi płaczącymi gałęziami, zawsze oplatała ich tak blisko, chociaż nadal byli obco daleko.

Zatrzymuje sie nad lazurowym jeziorem. Jego nogi powoli zapadają się w wilgotnym piasku. Jest sam. Tafla wody jest niewzruszona, jakby nie było w niej ani jednej małej istoty.

Obraca się wokół, niesie swój wzrok po każdym drzewie i krzaku. Jego serce sie rwie, chociaż go jeszcze nie ma.

A kiedy znów się odwraca, widzi go. Jego perłową cerę, prawie że niebieską. Ma taką piękną urodę, nie potrafi się w ogóle napatrzeć, widują się tak rzadko w te letnie wieczory, kiedy słońce jest tak długo na niebie i praży swoimi ostrymi promieniami.

Poprawia lekko swoje wręcz czarne włosy, które w świetle powoli wschodzącego księżyca, połyskują niebieskim kolorem. Uśmiecha się tak lekko, zawsze tak samo, jakby bał się unosić kąciki ust odrobinę wyżej.

Zawsze wygląda tak samo, a w jego oczach z każdym dniem staje sie jeszcze piękniejszy, mimo że jest dla niego wręcz obcy. Jakby pusty w środku, bez krążącego wokół niego ciepła.

On za to, uśmiecha się szeroko jak zawsze, kiedy zagłębia się w jego oczy, takie ciepłe i tajemnicze w jednym. Chociaż nigdy nie rzucały ciepło podobnego spojrzenia. Zawsze te same znikome ruchy źrenic, jakby bał sie spoglądać na niego dłużej niż kilka sekund.

Chciał do niego podejść, uścisnąć go, chociaż jeden raz, ale on znów się odsunął, znów przycisnął ręce do swojej klatki piersiowej i zmarszczył swoje perłowe usta, jakby namalowane farbą.

— wybacz, nie chciałem abyś znów był mną wystraszony, jedyne pragnę jeden raz ścisnąć twoje dłonie.

Jego oczy wysyłają znów to samo błagalne spojrzenie. Znów został zbyty. Ominął go dużym łukiem i w ciszy sunął w stronę płaczącej wierzby.

— jak mam się nie obawiać twojej osoby i twoich zamiarów, skoro wy wszyscy jednak po czasie stajecie sie takimi samymi, obłudnymi stworzeniami z lisimi zamiarami

Zaciska mocno usta i siada tuż obok jego drżącego ciała, jakby od strachu dygającego przy bezwietrznej pogodzie. Czemu mówi o nim w osobie mnogiej, z iloma mężczyznami spotykał się przed nim, że ma wobec nich wszystkich takie same złe spojrzenie ? Jak bardzo inni musieli go skrzywdzić, żeby tak o nich mówił. I jak bardzo przywiązał sie do niego, skoro nadal do wieczór do niego przychodzi.

— więc, dlaczego nadal jesteś tuż obok?

Zapada cisza. Jego wzrok znów ucieka. Stara sie z całych sił zmusić go, żeby znów się na niego popatrzył, ale to nic nie daje. On jak zwykle ucieka.

Spokój przerywa ostry grzmot. Przeszywa gorzki powietrze wokół. Oboje mocno sie wzdrygają, w tym samym momencie.

Więc, kim dla siebie są, skoro siedzą obok siebie wieczorami, wpatrują się w czyste jezioro i czasami rzucą na wiatr kilka słów, które za chwilę i tak rozmyją się na horyzoncie? On dla niego jest wszystkim, każdego dnia budzi się i odlicza do zachodu słońca a ból przemierza jego serce, kiedy on się nie zjawia, ani tuż po zniknięciu słońca, ani kiedy księżyc jest już wysoko i zaczyna robić się przeszywająco chłodno.

Czy on w ogóle go jakkolwiek obchodzi?

Kim oni dla siebie są? Jak na siebie patrzą, kiedy drugi spogląda w drugą stronę? Przed sobą mogą mówić co innego, a z zakrytymi oczami i buzującymi od ciepła sercami mogą mówić coś kompletnie innego.

Dwójka wręcz tajemniczych, dziwnie obcych kochanków, którzy boją sie własnych ciał bardziej niż kogokolwiek wokół.

Zrywa się wiatr, długie wiotkie gałęzie zaczynają ostro szarpać się na wietrze. Unosi głowę u spogląda na niebo, zza wirujących gałęzi.

Nie ma chwili na zastanowienie się, deszcz zaczyna mocno bić o wilgotną glebę. Wiatr rwie wszystko dookoła jeszcze mocniej, aż jego ciało lekko się porusza. Kuli się mocniej, jakby zaraz miał uderzyć głową o pień drzewa, jakby wiatr właśnie tego chciał. Zapiera się ręką, spogląda się w bok, on ma ten sam problem. Wiatr dmucha ostro centralnie w nich, jakby chciał ich zbliżyć, połączyć, przerwać barierę.

Ich ramiona na chwilę sie dotykają. Oboje w tym samym momencie spoglądają sie na siebie. Ciepło rozrywa go od środka. Na chwilę przystaje oddychać. Wiatr chuczy mu w uszach, jakby się z nich naśmiewał.

Nogi mu drżą, kiedy powoli wstaje. Tym razem wiatr go nie powala, jedynie delikatnie go omija, owiewa miło ciało, jakby chciał, żeby wstał.

— chodź — wyciąga rękę w stronę jego drżącego ciała — zatańczmy w deszczu

Nie odpowiada, nawet wiatr cichnie, jakby także oczekiwał na odpowiedź.

Kolejna fala deszczu.

I kolejna.

A on nadak stoi i wyciąga do niego rękę, mając wielką nadzieję, że się zgodzi.

— nie umiem tańczyć

— to nic

Na chwilę ich oczy łączą się w głębokim spojrzeniu, trochę mniej opornym niż zazwyczaj.

A on, wstaje i delikatnie łapie go za rękę, uśmiechając się znikomie, nie przez szorstkość, która zazwyczaj od niego biła, ale przez onieśmielenie, które nagle go opętało.

Spuszcza wzrok na ich złączone dłonie. Mają tak inne kolory skóry, które przerażająco bardzo do siebie pasują. Lekko kremowa, w niektórych miejscach odrobine podrapana dłoń, tuż obok nieskazitelnie czystej i gładkiej skóry, niebiesko perłowej, magicznej i pięknej dłoni.

Dotykał go pierwszy raz, świadomość tego, bolała go w serce bardziej niż mógłby się tego spodziewać.

Uśmiecha się szeroko i podnosi wzrok żeby spojrzeć się na jego twarz inaczej niż do tej pory. I inną twarz niż tą, którą widywał do tej pory. Jego poliki były wręcz fioletowe, czerwień która na nie wypełzła, zmieszała sie z jego niebieskawą skóra.

Był taki piękny. Piękny jak zawsze. Dziś byl piękny tylko i wyłącznie dla niego.

Ciągnie go lekko za rękę aż wychodzą spod wielkiego parasola i ich rozgrzane ciała spotykają sie z zimnym deszczem.

Odwraca sie w jego stronę i uśmiecha sie szerzej niż wcześniej. Przyciąga go bliżej, aż między ich ciałami jest zaledwie kilka milimetrów przerwy. Znów patrzą sobie w oczy. Znów następuje dziwnie magiczna chwila.

Włosy już im opadły, zmoczone przez nagły deszcz. Ubrania przyciskają im się do ciała, lekko opinają klatkę piersiową, a oni po prostu stoją.

— czy mogę? — szepcze powoli zagarniając swoją drugą rękę w stronę jego pleców, mając nadzieję że się zgodzi i że będzie mógł go objąć i podarować mu trochę swojego ciepła.

W odpowiedzi dostaje kiwnięcie głowy. Serce wyrywa mu sie z klatki piersiowej gdy lekko osadza dłoń na jego mokrych plecach.

Ciało niesamowicie mu buzuje, z ekscytacji. Dotyka go, jest blisko, i on też go dotyka, delikatnie, trochę niepewnie kładzie rękę na jego plecach.

Zaczyna sie głośno śmiać, nie potrafi dusić tego w sobie. Odchyla na chwilę głowę do tyłu, śmiejąc się w niebo głosy, ale jeszcze szybciej zaprzestaje, kiedy zaczyna się krztusić ostrym deszczem który wpadł mu do buzi.

Krzywi się, kaszle i dusi jednocześnie, a on, kiedy nikt nie patrzy, spogląda na niego ciepłym wzrokiem, który zawsze przed nim kryje, jakby bał się tego przy nim okazywać.

Zaczynają powoli poruszać się kroplach deszczu. Wiatr szumi w uszach, liście grają razem z nim. Tańczą do muzyki, którą gra im natura, która błagalnie chciała, aby w końcu się do siebie zbliżyli.

Poruszają się płynnie, krople spadają im na głowy, ściekają po policzkach i wsiąkają w coraz wilgotniejsze ubrania.

Tańczą w rytm pięknej muzyki, oboje uśmiechnięci, może jeden trochę mniej a drugi trochę bardziej, ale to nie robi żadnej różnicy. Ściskają się nawzajem, bo mają teraz siebie, tylko siebie teraz i zawsze.

Deszcz się z wolna uspokaja, kiedy oboje ciężko oddychają i nie mogą od siebie oderwać spojrzenia. Oboje zapatrzeni w siebie, jak dwie głupie istoty które nie widzą poza sobą reszty świata.

I może tak było. Byli jedynie głupimi kochankami, trochę strachliwymi, ale za to jak w sobie zakochanymi.

Ciężko mrugają, jakby senni kiedy w końcu się zatrzymują a deszcz już nie skrapia ich głów. Nie odrywają od siebie swych spojrzeń, jakby dopiero poczuli się pewni ze swoimi ciałami, tuż obok siebie i swymi drżącymi spojrzeniami, drobnymi ruchami dłoni po plecach, wzdłuż i w poprzek. Magia unosiła się wokół nich a oni unosili sie we własnych objęciach.

Zaczarowani i zakochani.

Odsuwają się od siebie, kiedy niebo jest czyste, bez żadnych szarych chmur. Widać tylko piękne mieniące gwiazdy i jasny księżyc, świecący na nich jakby byli najważniejszymi aktorami na scenie w teatrze.

Tak właśnie było.

Uśmiecha się do niego szeroko, aż jego oczy pierwszy raz pokrywają się małymi gwiazdkami, jakby te z nieba wylądowały w jego źrenicach.

Zsuwa ręce z jego ramion i znów lekko dotyka jego dłoni. Po raz kolejny czuje to wzruszenie w brzuchu, bo on się nie odsuwa, chociaż mógłby.

— i co, było aż tak źle?

— deptałem ci ciągle po stopach, wybacz — mamrocze przesuwając uważnie wzrokiem po jego rozpromienionej twarzy.

— nic nie szkodzi

Znów zapada cisza, tym razem inna niz wszystkie inne do tej pory. Siadają na mokrej i błotnistej trawy, tym razem nie odsuwają sie od siebie. Stykają się ramionami i wspólnie unoszą głowy ku niebu.

księżyc jest piękny, czyż nie? ¹

Nic nie odpowiada. Słuchać tylko jego drżący oddech.

Chce złapać go za rękę, znów poczuć jego lekkie ciepło, uśmiechnąć się w jego stronę i jeszcze raz upewnić go, żeby się go nie obawiał.

Lecz, kiedy odważa się zerknąć w jego stronę, zastaje puste. Kąciki ust mu opadają, przy kącikach oczy zataczają się gorzkie łzy. Nie było go, znikł. Rozpłynął się, jak zawsze w tej jednej chwili.

Spowiła go jedynie gęsta mgła, a nie uścisk jego ramion. Pokryła nogi, zaczęła sięgać dalej. Rozgląda się smętnie na boki, mając nadzieję w sercu, że zastanie go gdzieś dalej.

Ale był sam, znów sam przy tym przerażająco cichym i pustym jeziorem, z płacząca wierzbą za plecami. Jego serce też płakało, cicho i gorzko. Łudził się jak głupi, że w końcu uda mu się rozpalić w nim jakiejkolwiek uczucia, ale wszystko pozostało niespełnionym snem, bardzo nierealnym snem, który nigdy się nie zdarzy.

Zaiste, jego serce nadal ostro krzyczy i bije pospiesznie, gdy on kolejnego wieczora, trochę później niż ostatnio, zmierza w stronę lazurowego jeziora.

Trawa muska jego gołe łydki. Nie odział się ciepło ani grubo, wiedział że i tak będzie rozpalony, kiedy znów go ujrzy.

Pojawia się na polanie z szybko unoszącą się klatką piersiową, lecz nigdzie nie może dotrzec jego wyjątkowej piękności.

Jezioro spowija gęsta mgła. Przełyka głośno ślinę. Zawsze miejsce to, wyglądało na magicznie zaciszne i piękne, dziś wręcz mroziło krew w żyłach.

Stawia kilka kroków w przód ale boi się iść dalej, strach go nawiedza, bo co może czyhać na niego w tej mlecznej mgle.

Rozgląda się, lecz nigdzie go nie widzi, upewnia sie jeszcze raz, chociaż tym razem bardziej wierzy że go dziś nie ujrzy.

Było parno i mglisto, powietrze ciężko nad nim wisiało, jakby zapowiadali burzę, choć na niebie ani jednej chmurki widać nie było.

Przestępuje z nogi na nogę, jednak kiedy zrywa się ostry wiatr, ledwo może prosto ustać. Jego serce zatrzymuje się na chwilę, gdy dostrzega że mgła ani drgnie.

Wokół jeziorach tworzą się nagłe duże obłoki mgły, zmieszane z błękitną pianą. Jezioro zaczyna wrzeć, bulgotać, ostro szumieć. Para się unosi, mgła staję się jeszcze gęstsza.

Cofa sie do tyłu, lecz wiatr mu na to nie pozwala, pcha go wprost do jeziora. Zapiera się ile sił, nie wie co sie dzieje. Głos grzęźnie mu w gardle, łzy zataczają się przy oczach.

Na środku jeziora, z wielkich obłoków mgły, wielkich bąbli piany i parującej mrożącej wody wyłania się smukła postać.

Na początku zapiera sie ile sił ma w sobie, ale gdy jego wzrok spotyka się z niebieskim, trwogim spojrzeniem tajemniczej i jakże niesamowitym, nagle wszystkie myśli o niebieskowłosym mężczyźnie znikają gdzieś w przestrzeni.

Daje się nieść wiaru, jego stopy dotykają wrzącą wodę, wrzask przechodzi przez całe jego ciało.

— kim że jesteś zgubiony chłopcze? Taki zakochany? Taki porzucony? Któż ci to zrobił? Któż ciągle wykorzystuje twój mleczny wzrok? Któż tak łatwo próbuje owinąć twoją głupotę wokół swojego palca? Chodź chłopcze, ze mną nic ci nie grozi. Będziesz bezpieczny, już nigdy nie będziesz musiał się o nic martwić pod mymi skrzydłami które będą wręcz anielską ostoją dla ciebie

Świat się rozmywa. W jego głowie chuczy kojący głos nieznajomej.

Będzie. Będzie bezpieczny. Już nie samotny. Już nie głupio w kimś zakochany.

Zbliża się. Staje tuż obok pięknej damy, pokrytą tą ostoją, tym spokojem, tym bezpieczeństwem. Sięga do niej swoją dłonią. Chce ją dotknąć. Przesunąć opuszkami palców poprzez jej piękne lśniące włosy. Chce ucałować jej piękne usta, które obiecują mu tyle dobra.

Omamiony. Owinięty wokół palca. Ale przez kogo?

Lecz gdy się zbliża, gdy przygląda jej się bliżej, wszytsko znika.

Kurtyna opada.

A tuż obok niego, stoi jego piękny kochanek, do którego przecież właśnie tu przybył, ale zbyty przez piękną dziewice, kompletnie o nim zapomniał.

Nie cofa dłoni, nadal stoi z szeroko otwartymi ustami, nadal mając w myślach tą uwodzącą go kobietę.

Łzy nagle wypływają z jego oczu, gdy spotyka jego brązowy, bolesny wzrok.

— najpierw prawisz, jak księżyc jest piękny, a gdy znikam i z czasem się nie pojawiam, z pamięci ci wybywam i prędko skaczesz do innej jakże wdziękiem posnutej dziewicy? Gdzie twa miłość, gdzie twe uwielbienie? Już zdążyłeś zapomnieć? Teraz już nie zapomnisz. Jam jest twym ostrym koszmarem, twym snem słodkim z gorzkim posmakiem którego się nie pozbędziesz. Nie opuszcze cie już nigdy, chodź ty nie będziesz mógł zbliżyć się do mnie. Będziesz cierpieć przez wieki, tak jak moje serce cierpi ostrymi łzami teraz, gdy zagłębiam sie w twych zamglonych przez głupotę oczach.

Nie.

Nie.

Nie.

Chciał krzyczeć. Ale nie może. Gardło mu się zawiązuje. Woda zaczyna go pochłaniać, przestaje unosić. Zanim zniknie cały, jedynie wybywa z siebie cichy błagalny jęk.

Ale już po wszystkim.

Jego kochanek był sprytniejszy, a on zbyt głupi i zamotany w tym co widzi, zamiast pamiętać o tym co czuje.

Lodowata woda pożera go z każdą chwilą coraz ostrzej. W myślach nadal widzi jego zawiedziony wzrok.

Nie.

Nie.

Nie.

Tylko nie to.

Nie mógł tego zrobić.

Księżyc był piękny. Był. Był. Już nie jest i nigdy dla nich piękny nie będzie.

Ostatkami sił płacze, pożerany przez wodę. Opadłszy z sił. Za głupi na ten świat. Za głupi żeby żyć w szczęściu. Za głupi żeby żyć i za pechowy żeby nie żyć.

Oto od tej chwili. Jeden co noc skacze po jeziorze, śmieje się w niebo głosy, wolny jak nigdy wcześniej. A drugi płacze i cierpi wiecznie, spowity w gałęziach ostrej wierzby, uwięziony na wieki, z widokiem na księżyc, który już nigdy nie będzie piękny.

Ani dla nich, ani dla nikogo innego.

Wiecznie pokryci cichym cierpieniem, skazani na samych siebie, i oderwani od swoich ciał, które tak bardzo kiedyś kochali.

¹ bardziej poetycki sposób powiedzenia „kocham cię" po japońsku.

_____

Gdy zaczęliśmy przerabiać ballady i pieśni Mickiewicza, przeczytałam Switezianke, może i nawet po raz pierwszy. Coś mną poruszyło, spodobało mi się w niej wszystko i uznałam, a jakby tak napisać gejową wersję switezianki?

Więc oto jest ja, cała na biało i przychodzę z tym czymś. Każdy może odbierać to inaczej, ja widzę tu dnf, ale wy możecie widzieć coś innego.

Mam nadzieję że jako tako to napisałam, podobno mówili ze jest dobrze, możecie napisać swoją opinie, bo pierwszy raz pisałam coś takiego batrziej poetyckiego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro