Rozdział 11 - Rezydencja Greengrassów

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Korytarz Colville Terrace nie zmienił się nic a nic, z wyjątkiem jego wystroju, ponieważ nigdzie nie wisiały już świąteczne ozdoby.

Latona odebrała od ojca swój bagaż i zaniosła go na górę. Jakie mogło być jej zdziwienie, kiedy rozejrzała się po swojej sypialni i dostrzegła, że ze ściany nad jej łóżkiem poznikały co niektóre zdjęcia. Co więcej, wcale nie przedstawiały tak chorobliwie znienawidzonych przez Aurorę  Ślizgonów, tylko Latonę i  Ślizgonów. Latona zdusiła w sobie chęć kopnięcia nogą w łóżko, wiedząc, jak to się kiedyś skończyło.

Rozpakowała kufer i wyjęła z pudełka kolejną serię fotografii. Tym razem schowała je na samo dno szafy, tak, aby nikt ich nie znalazł. Nie minęła jednak godzina, kiedy usłyszała nawoływanie jej imienia z kuchni.

— No idę, idę!

Po całym parterze roznosił się zapach pieczonego kurczaka i warzyw. W kuchni Aurora i Alexander siedzieli przy stole, podczas gdy zaczarowane narzędzia pitrasiły kolację.

— O co chodzi? — zapytała leniwie Latona, siadając naprzeciwko nich z założonymi ramionami.

— Są sprawy, o których chcielibyśmy z tobą porozmawiać — oświadczył uprzejmie Alexander. — Nie o szkołę nam chodzi, nie dzisiaj. I mnie mi — dodał, umykając od ostrego spojrzenia Aurory.

— Nie jest to przyjemny temat, dlatego nie przerywaj nam — oświadczyła, nieco ocieplając ton głosu. Coś nieprawdopodobnego. — Ojciec stracił pracę.

— CO?!

— Nie przerywaj, powiedziałam.

— Nie na długo, obiecuję — wtrącił się szybko Alexander. — Mój szef, pan Ludo Bagman, tydzień temu oświadczył naszemu departamentowi, że jest nas za dużo i konieczne jest zwolnienie kilku pracowników. Nieszczęśliwym trafem padło na mnie.

— Nie można ot, tak zwalniać Warellów z pracy!

— Moje nazwisko nie ma nic wspólnego z pracą, jaką wykonuję — ciągnął Alexander. — A w zasadzie wykonywałem. Jeśli Bagman tak zadecydował, musiałem spuścić głowę, pozbierać swoje manatki i kolokwialnie mówiąc wynieść się. Nie jesteśmy straceni, mama też pracuje, też zarabia.

— Ale nasza rodzinna skrytka bankowa została zablokowana — powiedziała Aurora, nie kryjąc żalu. — Gobliny powiedziały, że dopóki ojciec nie znajdzie pracy, nawet w żałosnym sklepie z kociołkami, dopóty nie będziemy mogli pobierać z niej pieniędzy. Angielskie przepisy, zaraza.

— Chcieliśmy, żebyś wiedziała. I abyś nie prosiła nas w tym roku o same ekspensywne, nowiutkie rzeczy. Chociaż mama pracuje na pełnych obrotach i dostaje pensję, musimy jak najszybciej przestawić się na skromniejsze życie, bo komornicy rozbiorą nam dom na drzazgi.

— Rozumiem — mruknęła Latona. Szczerze nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. — Sama kupię sobie podręczniki, nie wydałam prawie żadnych pieniędzy z tego, co daliście mi na semestr.

— Kij z twoimi podręcznikami — odpowiedziała Aurora, rąbiąc głową o blat stołu. — Tu chodzi o nasze warunki życia! O podatki, jedzenie, kosmetyki!

— Kochanie, nie przy dziecku. Latona jest jeszcze za młoda, by musieć martwić się o takie sprawy. No dobrze, jedzmy już, bo się przypali.

Alexander wyjął różdżkę zza pasa i machnął nią w powietrzu. Latające narzędzia poszybowały do zlewu, talerze powyskakiwały z szafek. W mgnieniu oka wylądowały przed nimi trzy porcje parującego kurczaka.

Przez następne tygodnie bezrobotność Alexandra naprawdę dała Warellom w kość. Jedli skromnie, aby nie przekroczyć ustalonego budżetu. Latonie naprawdę się to nie podobało, te ciągłe ograniczenia. Była tak przyzwyczajona do opływania w złoto, że uznała to za niemożliwe, że niektórzy ludzie żyją tak od lat.

Mimo domowego kryzysu Aurora wcale nie starała się naprawić ich relacji, które wisiały na ostatnim włosku. Latona nie mogła wytrzymać z nią w jednym pomieszczeniu, a w dodatku zaczęły męczyć ją uciążliwe bóle głowy — ostre i nagłe mieszały  Latonie w głowie, były tępe jak tętent końskich kopyt. Raz wykradła z szafki przeciwbólowy eliksir, który faktycznie pomógł, ale już następnego dnia ból powrócił z zatrważającą siłą.

Pewnego upalnego popołudnia, w okno jej sypialni uderzył dostojny puchacz ręczący pocztę zaadresowaną do Latony. Otworzyła kopertę. List był od Dafne.

Cześć!

Jak ci mijają wakacje? Bo mi świetnie! Byłam z rodzicami i siostrą w Ameryce u przyjaciółki mojej mamy. Zwiedziliśmy zoo z magicznymi zwierzętami.

Rozmawiałam z mamą i tatą. Zgodzili się, abyś przyjechała na sierpień do nas. Jeśli chcesz, ale oczywiste jest, że chcesz. Mieszkam w hrabstwie Hampshire w mieście Basingstoke, a w zasadzie na jego obrzeżach, w dużym domu. Na pewno go rozpoznasz, bo na naszym podwórku rośnie duże drzewo z huśtawką. Moi rodzice i siostra bardzo chcieliby cię poznać, o wielka damo z rodu Warellów, któraś złamała klątwę samego Arytela! Będzie fajnie, zaufaj mi.

Odpisz prędko!

𝘋𝘢𝘧𝘯𝘦 𝘎𝘳𝘦𝘦𝘯𝘨𝘳𝘢𝘴𝘴

Na samą myśl o tym, że będzie mogła zobaczyć Dafne wcześniej niż pierwszego września, oraz oraz że wyrwie się z tego miejsca, Latona podskoczyła z radości. Zbiegła do salonu, po raz kolejny zapominając o zakazie i wpadła wprost na Alexandra.

Odkąd Alexander przestał chodzić do pracy, krążył po całym domu, nie mogąc znaleźć sobie należytego zajęcia. Zaczął biegać, mówiąc, że chciałby odnowić swój certyfikat uprawniający go do nauki quidditcha, ale rzucił to po tygodniu, twierdząc, że woli zająć się domem. To akurat wychodziło mu znakomicie.

— Co się stało? — zapytał, zaprzestawszy wycierania kurzy z dużej, starodawnej gablotki w salonie, w której Aurora przetrzymywała wydobyte przez siebie minerały. — Co to za kartka?

— To list od Dafne — oznajmiła Latona. Alexander spojrzał na nią pytająco. — To moja przyjaciółka ze szkoły. Greengrass, kojarzysz?

— A tak, tak — mruknął i uśmiechnął się. Tylko wargami. Jego oczy pozostały chłodne. — I co ja mam wspólnego z tym listem?

— Dafne zaprosiła mnie do siebie i chciałam się zapytać, czy, no, mogę do niej pojechać. Mogę?

— Nie jestem pewien — odrzekł nagle chłodno, biorąc się pod boki. Ni z tego, ni z owego, skinął głową. Latona oniemiała. — Wybacz. Tak, możesz. To będzie świetna okazja, abyśmy trochę z mamą zaoszczędzili. Sama rozumiesz, im mniej głów do wykarmienia, tym większa oszczędność.

Latona poczuła się trochę nieswojo, jak piąte koło u wozu. Była pewna, że gdyby ojciec nadal pracował, nie zgodziłby się, aby wyjechała.

Ale gdyby Latona zaczęła się wykłócać, okazja uwolnienia się z klatki zwanej domem prysnęłaby jej przed nosa. Odpisała Dafne na kolanie, że wyrusza już następnego dnia i czmychnęła do swojej sypialni. Wrzuciła do kufra prawie wszystkie ubrania. Jak wcześniej Latona wręcz uwielbiałam nosić perłową spinkę do włosów, tak teraz nie rzuciła na nią okiem. Być może to dlatego, że była prezentem na jedenaste urodziny od jej matki.

Kiedy Aurora dowiedziała się, że Alexander zgodził się, aby Latona wyjechała do Dafne na cały następny miesiąc, sprawiała wrażenie obojętnej.

Nazajutrz, tuż przed wyjazdem, Aurora i Alexander zaprosili Latonę do salonu. Domyślała się, że chcą nakazać jej zachowywać się przyzwoicie, ale sedno rozmowy okazało się przyjemniejsze.

— Od drugiego roku możliwe jest zapisanie się do drużyny quidditcha. Chcielibyśmy, abyś zapisała się na najbliższy sprawdzian.

— A to dlatego, że to czas, abyś wypiła piwo, które nawarzyłaś — rzekła Aurora, poprawiając sobie wytwornego, kruczoczarnego koka. — Jeśli dostaniesz się do drużyny i odniesiesz w niej sukcesy, zrehabilitujesz nasze nazwisko.

— Nie mam miotły — powiedziała spokojnie Latona, całą sobą zmuszając się do niewdawania się w niepotrzebne dyskusje o słusznych życiowych wartościach.

— Masz miotłę — mruknął Alexander, sięgając za siebie. Wyjął zza kanapy długi, owinięty w szary papier przedmiot. Oczy błysnęły jej czystym materializmem. — Oto Nimbus Dwa Tysiące. Możesz ją zatrzymać pod warunkiem, że dostaniesz się do drużyny. Wyłożyliśmy na nią całe nasze oszczędności, więc odwdzięcz się należycie.

— Żartujesz...

— Nie, nie żartuję — odpowiedział, uśmiechając się. — Byłem kapitanem Krukonów, kiedy jeszcze chodziłem do Hogwartu i uwierz mi, to były złote lata Ravenclawu w quidditchu. Jestem pewny, że odziedziczyłaś po mnie smykałkę do bycia ścigającym. Po mamie również, rzecz jasna.

Nie wiedziałam, że matka była ścigającą, pomyślała Latona. Mówiła tylko, że grała dla Gryffindoru.

Jeśli dostanie się do drużyny, zrobi co w jej mocy, aby przynieść chwałę Slytherinowi, ale na pewno nie zdobędzie tym uznania innych. Slytherin nabroił zdecydowanie za dużo. Alexander i Aurora toczyli się błędnym kołem.

O wpół do pierwszej Latona i Alexander przeteleportowali się na obrzeża miasta Basinkstoke. Na środek pola. Kukurydzy. Aurora naturalnie nie pofatygowała się, by gdziekolwiek Latonę odprowadzić. Co więcej, nawet się nie pożegnała.

Jakoś wydostali się na główną drogę, cali umorusani błotem i z suchymi liśćmi we włosach. Alexander rzucił na nich szybkie zaklęcie czyszczące. Rzeczywiście, w zasięgu wzroku rozpościerał się piękny, kamienny dom ogrodzony omszałym murkiem, za którym rósł olbrzymi dąb. Z okna na parterze powiewała biała firanka w grochy.

— To na pewno tutaj — sapnął Alexander, dźwigając kufer Latony.

Weszli na teren bogato zdobionej posesji. Latona załomotała kołatką w wielkie wrota budynku. Usłyszeli kroki. Otworzyła im piegowata kobieta o mysich włosach i zielonych oczach w fartuchu ubrudzonym mąką. Minę miała niezmiernie podekscytowaną.

— Dzień dobry, proszę państwa! — zawołała melodyjnym głosem. Podała im drżącą z podniecenia dłoń. Alexander ucałował jej wierzch i starał się nie kaszleć, gdyż mąka, którą kobieta próbowała nieudolnie z niej strzepać, wleciała mu do nosa. — Jestem Demelza Greengrass, mama Dafne. To zaszczyt, że mogę was ugościć. Obiecuję, że Latona będzie tutaj bezpieczna, panie Alexandrze. Proszę o nic się nie martwić.

— Trzymam panią za słowo, pani Demelzo — odpowiedział Alexander, gładząc się po podbródku. Latona znała go tak dobrze, iż wiedziała, że w ten sposób okazuje swoją niechęć do rozmówcy, jednocześnie tego nie okazując. — Proszę jedynie o jedno. Niech jej pani nie męczy pytaniami o tych całych przepowiedniach, gwiazdach i Merlin wie, czym jeszcze.

— Och... — Pani Demelza zarumieniła się, choć w jej oczach błysnęła złość. — Oczywiście.

— Dziękuję i życzę miłego dnia — uśmiechnął się Alexander. — Do zobaczenia, dzieciaku. Napisz do mnie od czasu do czasu. Nie zapomnij o tym, jak już będziesz w Hogwarcie.

Obrócił się na pięcie i zniknął w wirze barw z charakterystycznym pstryknięciem.

Pani Demelza odchrząknęła i otworzyła drzwi na oścież.

— Wejdź, Latono.

Wnętrze domu Greengrassów było przestronne, jasne i stare. Salon był otwarty, co znaczy, że miał niezwykle wysokie sklepienie, przez które przechodziły dwie krokwie, na których uwieszone były dwa żyrandole z palącymi się ogarkami świec. W widocznie oddzielonej kuchni stał długi stół z tuzinem błyszczących się krzeseł. Było tam pięknie, a jednocześnie strasznie, bo tu i ówdzie na półkach stały rzeczy, których Latona nie chciałaby już nigdy więcej oglądać — czarnoksięskie artefakty, splamione winem księgi, oprawione w ramki ryciny z tajemniczymi symbolami. Ten dom kipiał ciężką do wykrycia czarną magią, a ona jakimś cudem potrafiła ją odczuć.

Latona i pani Demelza usłyszały dźwięki kroków i zobaczyły Dafne w zwiewnej, fiołkowej sukience biegnącą w stronę Latony z szerokim uśmiechem na ustach.

— Latona! — wrzasnęła, rzucając jej się na szyję. — Jak się masz?

— Młoda damo, nie tak się wita gości — skarciła ją pani Demelza, kręcąc głową. — Panna Latona jest z pewnością zmęczona, powinnaś dać jej odpocząć.

— Tak właściwie to nie, ale serdecznie dziękuję za troskę — odparła, dostojnie uginając szyję w jej kierunku.

— A więc zaprowadź pannę Latonę do pokoju dla gości, Dafne.

— Tak jest, mamo — powiedziała Dafne, w mig potulniejąc. Skrycie mrugnęła do Latony, dając mi znać, że zaraz znowu się rozochoci.

Dafne wyjęła zza pasa pęk kluczy i kazała Latonie wybrać jeden. Wskazała na złoty ze zdobieniami. Wsadziła go do zamka jednych z drzwi i przekręciła.

Pokój był mały i piękny, przepełniony srebrem i zielenią. Na tapetowanych ścianach wisiała duża rama z wyhaftowanym arrasem przedstawiającym układ nieba.

— Jak widzę, twoja rodzina ma wielki sentyment do barw Slytherinu.

— A co, twój dom nie jest niebiesko-brązowy? — zachichotała Dafne. — Warellowie to prawie sami Krukoni.

— Moi przodkowie chyba nie mieli obsesji na punkcie domów Hogwartu, w przeciwieństwie do moich rodziców.

Latona i Dafne cały dzień spędziły na dworze, ganiając się na miotłach. Dafne nie mogła uwierzyć własnym oczom, kiedy Latona pokazała jej swojego nowiutkiego Nimbusa Dwa Tysiące. Był o wiele szybszy od jej Zmiatacza Szóstki i łatwo wchodził w pikowanie. Kiedy nastała pora kolacji, spieczone słońcem wróciły do środka. Jakie mogło być jej zdziwienie, gdy przy stole zastałyśmy dwie zupełnie inne postacie.

Pierwszą z nich był mężczyzna o kasztanowych włosach i wąsie, w prostokątnych okularach na nosie. Minę miał srogą i poważną. Obok niego natomiast siedziała dziewczynka bardzo podobna do niego, już zajadająca się pieczoną perliczką. Mężczyzna uniósł spojrzenie na ich dwójkę, złożył gazetę i uśmiechnął się.

— Dobry wieczór, drogie panny — powiedział.

— Dobry wieczór — odparły.

— Widzę, że Latona zaszczyciła nas swoją obecnością. Nazywam się Beniamin Greengrass, a to moja druga córka, Astoria — wskazał na dziewczynkę, która teraz lustrowała Latonę maślanym wzrokiem. — Usiądźcie z nami, z pewnością jesteście głodne.

Latona i Dafne zajęły miejsce przy stole. Pani Demelza nałożyła im wszystkiego po trochu, w czasie gdy pan Beniamin zadawał Latonie pytania.

— Powiedz mi, Latono, podoba ci się w naszym starym, dobrym Slytherinie? To niesłychane, że Warellowie zechcieli puścić swoją wyjątkową córkę na nasze, właściwe ścieżki.

— Byłam rozczarowana swoim przydziałem — odpowiedziała Latona. — Moja matka i ojciec chcieli, abym była we wszystkim najlepsza, więc to chyba dobrze, że się tam znalazłam. Gdyby nie to, z pewnością by mnie tu nie było.

— We wrześniu, Dafne napisała o tobie na dwie rolki pergaminu — napomknęła głośno Astoria.

Dafne zalała się czerwienią, natomiast ich rodzice wybuchnęli śmiechem, pozostawiając Latonę z nieodgadnioną miną.

Czas upływał im na świetnej zabawie i pogaduchach. Astoria była całkiem znośną młodszą siostrą Dafne i nie sprawiała im większych problemów. W przeciwieństwie do niej państwo Greengrassowie ciągle wypytywali o coś Latonę, jakby była dla nich jakąś wyrocznią lub coś w tym stylu. "Jak się mają twoi rodzice, Latono?", "Lubisz być ciągle w centrum uwagi, Latono?", "Jak to jest być wybrańczynią, Latono?". Byli uciążliwi, ale uprzejmi, więc Latona udawała, że nie ma nic przeciwko ich lawinie pytań.

Nadszedł czas, aby wybrać się na ulicę Pokątną i zrobić zakupy na nadchodzący rok szkolny. Dopiero wtedy, po przeżyciu kolejnego miesiąca w dostatku, Latona zrozumiała, że przez bezrobocie Alexandra miała bardzo okrojony budżet i najpewniej będzie musiała kupić sobie wszystko z drugiej ręki.

Następnego popołudnia do Latony i Dafne przyszły listy z Hogwartu.

— Nowy nauczyciel obrony przed czarną magią ma chyba bzika na punkcie Gilderoya Lockharta — podsumowała pani Demelza po przeczytaniu listy podręczników. — Słyszałam, że facet znów wygrał konkurs miesięcznika "Czarownica" na najpiękniejszy uśmiech miesiąca.

— Lockhart jest żałosny — burknął pan Beniamin, widocznie niezadowolony z miny swojej żony, której po przeczytaniu wykazu książek jeszcze rozmył się wzrok.

Całą piątką, za pomocą teleportacji łącznej, przenieśli się do Dziurawego Kotła już następnego dnia. Barman Tom rzucił wzrokiem na wiecznie trzymające się razem Dafne i Astorię i zaprowadził ich na mały placyk za barem, a kiedy Latona minęła go, mruknął coś o rozczarowaniu.

Na ulicy Pokątnej panował wieczny gwar i rozgardiasz. W witrynach szyb wystawiono coraz to wymyślniejsze sprzęty jak na przykład akcesoria do gry w quidditcha. Państwo Greengrassowie oznajmiwszy, że muszą załatwić parę spraw, zostawili siostrom kilka złotych monet i nakazali im czekać na nich pod lodziarnią pana Fortescue.

— No, w końcu — powiedziała Dafne. — Posłuchaj, Latono, pamiętasz Blaise'a Zabiniego?

— Jak mogłabym nie pamiętać — burknęła z goryczą Latona. — Nie odzywa się do mnie, jakbym coś mu zrobiła, ale jak przychodzi co do czego, to widzę, jak się na mnie patrzy.

— Każdy się na ciebie patrzy, czy tego chcesz, czy nie — wtrąciła się Astoria. — Ludzie są tobą podekscytowani nie mniej niż Harrym Potterem. Lubisz to?

— Szczerze? — zastanowiła się, a na jej ustach wymalował się pyszałkowaty uśmieszek. Uwielbiam.

— Wracając — napomknęła Dafne — umówiłam się z Blaise'em w księgarni Esy i Floresy, dlatego dzisiaj tu przyszliśmy. Chodźcie, pewnie już na nas czeka.

— O nie, jeśli tak, ja się z wami nigdzie nie wybieram — fuknęła Latona, zakładając ręce na piersi. — Nie lubię go.

— Bez scen, bardzo cię proszę — powiedziała Dafne, mierząc ją spojrzeniem. — To mój przyjaciel. Uszanuj to, dla mnie. Poza tym mieliśmy trzymać się razem.

Dziewczęta chwyciły Latonę za ręce i zaciągnęły w kierunku księgarni. Nie były jedynymi osobami, które tam zmierzały. Kiedy podeszły bliżej, ujrzały tłum kłębiący się przy drzwiach. Powodem tego była zaszczytna, rzecz jasna, obecność Gilderoya Lockharta. Kiedy jakoś wepchnęły się do środka, ktoś już stał przy Lockharcie, ze stosem jego dzieł w rękach.

Gilderoy miał bujne, błyszczące blond włosy, niebieskie oczy i uśmiech biały i piękny, prawie jak żółty śnieg.

— Miły uśmiech, Harry! No dalej, proszę o-

Wdrapanie się na barierkę, aby lepiej widzieć ów widowisko, było wielkim błędem. Gilderoy Lockhart spojrzał prosto w równie błękitne oczy Latony i wskazał na nią długim, kościstym palcem. Wzrok wszystkich powędrował w jej stronę. Oszołomiona, spłonęła rumieńcem, nie wiedząc, co się dzieje.

— Drodzy państwo! — zawołał Lockhart, rozkładając szeroko ramiona. — Nikt by się nie spodziewał, że dzisiaj, w tym sklepie, spotkają się trzy legendy czarodziejskiego świata. Harry Potter, nasz wybawiciel, ja, rzecz jasna, oraz Latona Warell, czarownica, która złamała klątwę strasznego czarnoksiężnika Arytela, największego złoczyńcy zaraz przed Sami-Wiecie-Kim oraz Grindelwaldem! Przyprowadźcie ją do mnie!

Latona umknęła pod ramieniem rechoczących sióstr Greengrass. Lockhart dopadł ją sam. Przepchnął się przez szumiący z podekscytowania tłum i wciągnął ją za ladę. Latona spojrzała na Harry'ego Pottera, który był czerwony jak burak. Minę miał nietęgą. Mężczyzna obrócił Latonę i Harry'ego w stronę fotografa i uśmiechnąwszy się, objął ich ramionami. Fotograf, spowijając ludzi chmurami dymu, zrobił im zdjęcie. Latona przynajmniej zdążyła się uśmiechnąć.

— Drodzy państwo! — zawołał Lockhart, uciszając tłum ręką. — Ani Harry Potter, ani Latona Warell, nie spodziewali się, że kiedy przyjdą dzisiaj do tej księgarni, aby kupić moją autobiografię, dostaną ją całkowicie za darmo. Do tego, co wynika z mojego szlachetnego serca, otrzymają w prezencie komplet książek do nauki w Hogwarcie, gdyż od tego roku, moi państwo, obejmę stanowisko nauczyciela obrony przed czarną magią w szkole magii i czarodziejstwa!

Tłum zachwycił się, a Latona poczuła, że ktoś wkłada jej w dłonie cały stos wszystkich dzieł Gilderoya. Latona i Harry wycofali się zza lady w ciemny, odludniony kąt.

— Umm, cześć — powiedział Harry, próbując jakoś poprawić sobie okulary, ruszając nosem. — Ale z niego dziwak, nie?

— Taak — sapnęła Latona, uginając się od ciężaru książek. — Kompletny wariat. Mam tylko nadzieję, że wyszłam na tym zdjęciu dobrze. Na pewno trafimy na pierwszą stronę.

Harry roześmiał się. Rozeszli się w swoje strony. Dafne i Astoria czekały na nią przy wyjściu z księgarni, czerwone od powstrzymywania śmiechu. Tym, co nie umknęło uwadze Latony był fakt, że Astoria wyglądała na zazdrosną.

— No, no, całkiem nieźle — powiedziała Dafne, szczerząc się.— Dobrze rozegrane, Latono. Widzę, że sława dopisuje.

— Chodźmy stąd... Och, dzień dobry, panie Malfoy.

Lucjusz Malfoy stał przy jednej z półek przepełnionych podręcznikami i bacznie obserwował swojego syna. Na widok Dracona, Latona uśmiechnęła się. Pan Malfoy spojrzał na nie przelotnie i sztucznie wyszczerzył zęby.

— Dzień dobry, panny Greengrass, panno Warell.

— Czy Draco będzie mógł spędzić z nami trochę czasu? — zapytała znienacka Latona. — Nie widzieliśmy się od dwóch miesięcy!

— Nie sądzę, że będzie miał na to czas — odpowiedział tonem kończącym dyskusję. Pod wpływem jego akcentu Latona, Dafne i Astoria spłoszyły się i wybiegły z księgarni zaraz po tym, jak Dafne kupiła swoje podręczniki.

— Ja już się z wami nigdzie nie umawiam, jełopy jedne!

Dziewczęta zatrzymały się gwałtownie. Latona spojrzała przez ramię i ujrzała czarnoskórego chłopaka z czarnymi włosami z bardzo niezadowoloną miną.

— Blaise! — zawołała Dafne i ruszyła w jego kierunku z szeroko rozpostartymi ramionami, obarczając noszeniem książek swoją siostrę. — Tak cię przepraszam, przez Lockharta całkowicie zapomniałam, że miałam się z tobą spotkać.

— Cześć — powiedział Blaise w kierunku Latony, uśmiechając się szarmancko, jak gdyby nigdy nic. — My się już znamy, nie? Chociaż, kto by cię nie znał!

— Daruj sobie — fuknęła Latona, dumnie odwracając głowę.

— Ona mnie nie lubi, prawda? — szepnął prawie niesłyszalnie do Dafne, która uśmiechała się radośnie.

— Prawda.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro