Rozdział 4 - Trudne początki

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Latona prawie zachłysnęła się własną śliną.

Ślizgoni, biesiadujący przy pierwszym stole po lewej, zaczęli gwizdać i wiwatować, dźwigając się na nogi. Profesor McGonagall lekko szturchnęła ją, aby ruszyła się z miejsca. Latona zdjęła z głowy Tiarę Przydziału drżącymi rękoma i ruszyła w kierunku stołu Ślizgonów.

Na każdym kroku miała wrażenie, że nogi zaraz odmówią jej posłuszeństwa. Uczniowie Slytherinu ciągle ryczeli ze szczęścia, sprawiając, że Latona poczuła, że lada chwila i się rozchoruje. Nie docierały do niej nawet najgłośniejsze wiwaty. Czując, że serce ma prawie przy gardle, Latona doczłapała się do stołu Ślizgonów. Jakiś dryblas z krzywymi zębami uścisnął jej rękę, a potem to samo zrobiła wysoka blondynka o piegowatej twarzy. Ogłuszona ów zamętem, usiadła naprzeciw bladego ducha z czarnymi, pustymi oczami. Jego szata była zbryzgana srebrzystą krwią.

— Niesłychane! — rzekł chłopak z krzywymi zębami. — Latona Warell w Slytherinie! Rodzinka chyba nie będzie zadowolona, co? Nazywam się Marcus Flint, piątoklasista.

— Jestem Gemma Farley — odezwała się dziewczyna z piegami. — Od tego roku jestem prefektem Slytherinu, miło mi cię poznać.

— Cześć — wydusiła z siebie. Znajdowała się w stanie wielkiego szoku, jej ciało drżało z przejęcia, ale i strachu. Tak nie miało być.

Kiedy "Zabini, Blaise" również znalazł się w Slytherinie, powstał Albus Dumbledore, dyrektor Hogwartu. Miał długie, srebrzyste włosy i brodę, a na jego nosie spoczywały okulary-połówki. Jego słowa prawie do Latony nie docierały. Powiedział coś o uczcie, a wtem stoły ugięły się od nadmiaru jedzenia.

— Dlaczego nic nie jesz? — zapytał nagle duch, przed którym siedziała. Słysząc jego odległy i ponury głos, dreszcz przebiegł jej po plecach.

— Nie jestem głodna — mruknęła Latona, wzdychając. Oczywiście było to kłamstwo. Czuła, że jeśli weźmie coś do ust, zwróci to w krótkim odstępie czasu.

— Nie kłam — odezwał się chłopak siedzący obok ducha. Miał bardzo jasne, prawie białe włosy, szare oczy i ostry podbródek. — Gdybym był na twoim miejscu, też czułbym się dziwnie. No ale nie jestem, całe szczęście. W mojej rodzinie każdy był w Slytherinie. Nazywam się Draco Malfoy — powiedział, wyciągając ku niej rękę. Latona, nie wiedząc, co robi, uścisnęła ją.

— Latona Warell — rzekła niechętnie, przełknąwszy ślinę. Malfoy miał dłonie zimne jak lód.

— No masz, nie wstydź się — powiedział Flint, podsuwając jej półmisek z pieczonymi ziemniaczkami.

Latona nałożyła sobie parę na talerz, ale zanim zjadła cokolwiek, na stole pojawiły się przeróżne desery, takie, których nie widziała nigdy w życiu. Wtenczas rozmowa przeszła na koligacje rodzinne.

— Czysta, a jak — odezwał się Malfoy, dumnie się uśmiechając. — Od średniowiecza. W Slytherinie nie ma miejsca dla innych, a tacy, co są czystej krwi i trafili gdzie indziej, to zwykli zdrajcy krwi.

— Święte słowa — pochwalił go Flint, z uznaniem kiwając głową. — Święte... no ale, ludzie są teraz o wiele głupsi. Zobacz, jak było kiedyś...

Latona czuła się bardzo nieswojo w towarzystwie Ślizgonów. Co prawda nie musiała się obawiać, że zostanie wyzwana od mugolaków albo zdrajców krwi, bo jej rodzina mogła się szczycić statusem czystej krwi przynajmniej od czasów panowania króla Henryka.

Latona nie dowierzała w swoje nieszczęście. Kiedy Dumbledore obwieścił koniec uczty, Gemma Farley zaprowadziła pierwszorocznych Ślizgonów do lochów, do których wejście znajdowało się w sali wejściowej. Było tam zimno i ponuro i oddech zamieniał się tam w parę. Zatrzymali się dopiero przed pustą ścianą.

Czysta Krew — powiedziała Gemma, co musiało być hasłem, ponieważ ściana poruszyła się, ukazując duży otwór. Przeleźli przez nią gęsiego i znaleźli się w najbardziej koszmarnym pomieszczeniu, jakie Latona kiedykolwiek widziała.

Pokój wspólny Slytherinu znajdował się pod jeziorem. Wszystko było tam albo zielone, albo srebrne. W kącie stał bogato zdobiony kominek, a przed nim mieściły się wyświechtane kanapy i fotele. Latona przypatrywała się wszystkiemu z obrzydzoną miną.

Gemma wskazała im drzwi wiodące do dormitorium. W końcu, po kilku minutach poszukiwań, Latona znalazła drzwi do komnaty z pięcioma łożami, każde z kolumienkami w rogach, między którymi wisiały aksamitne ciemnozielone zasłony. Jej kufer już tam stał. Przy innych łóżkach stały dziewczynki mniej więcej jej wzrostu.

— A więc to ty jesteś tą Latoną Warell — odezwała się wyniośle jedna z nich. Miała krótkie, czarne włosy i twarz w kształcie serca. — Nazywam się Pansy Parkinson. Dużo o tobie słyszałam. Jedni mówią, że twoi starzy pili eliksiry, żebyś się urodziła, a drudzy, że twoje przyjście na świat było zapisane w gwiazdach — zrobiła cudzysłów w powietrzu. — Więc? Jak to jest?

— Skąd ten pośpiech, Pansy? — zachichotała Dafne, z którą Latona płynęła łódką. — My się już znamy. Chociaż, kto by cię nie znał... ale to nieważne, tak się cieszę, że mogę cię spotkać! A Potter? Znasz Pottera? Jesteście przecież...

— Ochłoń, wdech i wydech, Dafne — odezwała się z uśmiechem Tracey. Dafne spłonęła rumieńcem. — Jak super, że jesteśmy tu wszystkie razem!

Były zbyt zmęczone, aby rozmawiać jeszcze dłużej, więc przebrały się w piżamy i powskakiwały do łóżek. Jakiś czas później Milicenta Bulstrode, jedna z mieszkanek dormitorium, wyszła do łazienki. Sen bardzo długo nie przychodził do Latony, w której głowie huczało jedno, jedyne słowo: Slytherin, Slytherin, Slytherin...

Kiedy obróciła się na drugi bok, w końcu zasnęła. Chyba nigdy nikomu nie powie, że jej oczy były wtedy pełne łez.

⁂︎

— Tam, to ona.

— A rodzice mówili mi, że jest wychowana.

— Widziałeś jej minę?

Takie i podobne szepty towarzyszyły Latonie od momentu, w którym opuściła dormitorium z mocno wymuszoną, dumną miną. Ludzie stawali na palcach, aby lepiej jej się przyjrzeć. Gdyby trafiła do innego domu może byłaby z tego zadowolona, ale jak na razie wolała skupić się na odnalezieniu sal do nauki.

Trudno było zapamiętać, gdzie co w Hogwarcie jest, biorąc pod uwagę ruchome schody, przeskakujące z obrazu na obraz postacie i drzwi wcale nie będące drzwiami.

Podczas pierwszego śniadania w Wielkiej Sali, uczniowie Slytherinu, teraz niefortunnie będący jej rówieśnikami, uparcie starali się wciągnąć w ją rozmowę. Podsuwali jej pod nos półmiski z przeróżnym jedzeniem, opowiadali żarty. Jednak rozmowa im się nie kleiła, głównie z winy Latony.

Nagle, podszedł nich mężczyzna o tłustych, czarnych włosach, haczykowatym nosie i ziemistej cerze.

— Dzień dobry — powiedział, patrząc na nich groźnie. — Jestem profesor Severus Snape i mam zaszczyt być opiekunem Slytherinu. Jako że tu trafiliście, z czego jestem niezmiernie zadowolony, od tego czasu jesteście moimi wychowankami. — Wyjął różdżkę i machnął nią w powietrzu. Przed ich talerzami pojawiły się zwoje pergaminów. Kilka osób sapnęło z podziwem. — Nauczam również Eliksirów pozostałej części szkoły. Jakiekolwiek prośby, skargi czy zażalenia kierujcie do prefektów.

Profesor Snape nagle spuścił wzrok, a że Latona siedziała centralnie przy nim, jego czarne, błyszczące oczy wpatrzyły się prosto w jej oczy. Snape jakby dopiero co otrzymał policzek, zmarszczył brwi.

— Ach tak — mruknął takim głosem, jakby powstrzymywał się od wrzasku. — Latona Warell, nowa celebrytka. Oby woda sodowa nie uderzyła ci do głowy jak panu Potterowi. Witamy w Slytherinie — wysyczał przez zaciśnięte zęby, a potem odwrócił się na pięcie i odszedł w kierunku stołu prezydialnego.

Latona zrobiła zdumiona minę i odprowadziła profesora Snape'a wzrokiem.

— Snape jest humorzasty, ale traktuje Ślizgonów ulgowo — powiedział Kasjusz Warrington. — Tak pokazał, że jest szczęśliwy, że tu trafiłaś.

Jak dla niej to próbował wydłubać jej oczy, ale nie podzieliła się swoją refleksją z innymi.

Jak się okazało, bycie uczniem Slytherinu było naprawdę przykre i Latona zaczęła dziwić się, jak inni Ślizgoni stale chwalili ten dom; za każdym razem, gdy większa grupa Ślizgonów przechodziła na korytarzu, uczniowie patrzyli na nich ze wstrętem, a potem odwracali się do swoich przyjaciół, by szepnąć im coś na ucho. Latona była z tego powodu jeszcze bardziej sfrustrowana — na przykład, kiedy udało jej się wyłowić wzrokiem Harry'ego Pottera, zawsze otaczała go grupa kilku Puchonów, Krukonów i Gryfonów. To była jawna niesprawiedliwość, przecież ona też zasługiwała na takie traktowanie!

Latona sięgnęła po plan lekcji.

— Nie ma tak źle — odezwał się Draco Malfoy. — Sześć godzin i wolne. Jestem ciekaw, jak poradzą sobie ci wszyscy mugole, którzy nie potrafią odróżnić jednego końca różdżki od drugiego. Kto wypisywał im listy do szkoły? Gumochłony?

Jego przyjaciele zawyli ze śmiechu i Latona nie mogła powstrzymać się od chichotu. Malfoy to zauważył i uśmiechnął się triumfalnie.

— A więc masz w sobie coś Ślizgońskiego! No, jednak nie wychowali cię na potulną owieczkę!

Puściła płazem jego komentarz i wróciła do dormitorium spakować książki.

Po przepracowaniu całego tygodnia Latona zrozumiała, że czeka ich bardzo ciężka orka. W środy o północy studiowali niebo z wieży astronomicznej. Trzy razy w tygodniu uczęszczali też na zielarstwo, opiekować się magicznymi roślinami i uczyć się, jaki zrobić z nich pożytek.

Latona najbardziej polubiła zaklęcia. Profesor Flitwick był malutkim czarodziejem, który spadł ze sterty książek dwa razy. Raz po odczytaniu nazwiska Harry'ego Pottera, a raz Latony, zaś historia magii w porównaniu z zaklęciami była najnudniejsza. Profesor Binns, jedyny nauczyciel duch, zasypiał w połowie dyktowania notatek, które dotyczyły najczęściej wojen goblinów.

Profesor McGonagall była jego całkowitym przeciwieństwem. Energiczna i bystra, dała im popalić już na pierwszej lekcji, kiedy to ich zadaniem było zamienienie zapałki w igłę. Było to trudniejsze, niż przypuszczała Latona i zrozumiała, że wcale nie wie wszystkiego o magii. Pod koniec lekcji tylko Hermionie Granger udało się w pełni wykonać zadanie.

Igłą Latony wciąż można było podpalić świeczkę.

Obrony przed czarną magią wszyscy wyczekiwali z zapartym tchem, ale profesor Quirrell bardzo ich zawiódł. Cały czas nosił na głowie wielki turban, z którego cuchnęło czosnkiem i sprawiał wrażenie, jakby bał się tego, czego nauczał.

Ostatnią lekcją w piątek były dwie godziny eliksirów z Gryfonami. Zajęcia odbywały się w jednym z lochów. Było tam zimniej niż w pokoju wspólnym, a w dodatku wzdłuż ścian biegły półki zapełnione słojami z marynowanymi zwierzętami.

Snape, podobnie jak Flitwick, zatrzymał się na nazwisku Latony i Harry'ego.

— Ach, nasi nowi celebryci, jak mógłbym zapomnieć.

Skończył wyczytywać nazwiska i zaczął żonglować pytaniami.

— Potter, powiedz mi, co mi wyjdzie, jeśli dodam sproszkowany korzeń asfodelusa do nalewki z piołunu?

Potter zerknął na swojego przyjaciela, rudego chłopca z piegami, który wyglądał na tak samo ogłupiałego, jak on. Ręka Hermiony Granger, która wyrywała się do odpowiedzi na ich każdej wspólnej lekcji, wystrzeliła w górę.

— Nie wiem, panie profesorze — powiedział Harry.

— Nie wiesz? Jeszcze raz, Potter. Jaka jest różnica między mordownikiem szlachetnym a tojadem żółtym?

— Nie wiem, panie profesorze...

— Siadaj, Granger — warknął na Hermionę, która stała, celując dwoma palcami w sklepienie lochu. — Więc dowiedz się, Potter, że asfodelus i piołun uwarzą ci najsilniejszy eliksir snu na tej ziemi, a mordownik i tojad to jedna i ta sama roślina, zwana również akonitem. Twoja ignorancja pozbawiła Gryffindor jednego punktu.

Snape podzielił ich na pary i, o ironio, posadził Latonę w ławce z Harrym, który był tak samo skołowany, jak ona. Kiedy klasę wypełniło szuranie krzeseł, a Snape odwrócił się, by zapisać coś na tablicy, Latona mruknęła do Harry'ego ciche:

— Cześć.

— Cześć — odparł niechętnie.

— Jak jest w Gryffindorze? — palnęła. Potter spojrzał na nią ze zmarszczonymi brwiami. Latona poczuła, że oblała się rumieńcem. — To... eee... mama nie zagłębiała się w szczegóły, kiedy opowiadała o szkole no i pomyślałam, że może... eee... opiszesz mi Gryffindor. Ale jak nie chcesz, to nie — dodała szybko, coraz mniej trafniej mieląc językiem. — Może zajmijmy się lekcją...

— Nic się nie stało — odpowiedział uprzejmie. — Łał, jestem pod wrażeniem, że uczeń Slytherinu normalnie się do mnie odzywa.

— A weź mi idź z tym Slytherinem w piguły — syknęła Latona. — Rodzice mnie chyba zabiją, jak im powiem, że nie trafiłam do Gryffindoru albo Ravenclawu.

— Czyli to prawda, to, co każdy o tobie opowiada — zaśmiał się Harry. — Naprawdę jesteś...

— Zajmijcie... się... pracą! — usłyszeli przed sobą lodowaty głos.

Gwałtownie podnieśli głowy do góry i zobaczyli Snape'a stojącego nad nimi z groźną miną i błyszczącymi ze złości oczami.

— Wasza arogancja jest godna podziwu. Brak szacunku do przedmiotu i nauczyciela! Za knuta...

Ale Snape nagle urwał. Spojrzał raz na Latonę, raz na Harry'ego. Potem znów raz na Latonę, a raz na Harry'ego. W końcu wyprostował się, zmarszczył brwi w zadumie i bezceremonialnie odszedł od ich stolika.

Latona spojrzała na Harry'ego, który śledził Snape'a wzrokiem.

— Czy ty coś z tego rozumiesz?

— Ani trochę.

Kiedy godzinę później Latona była w drodze do pokoju wspólnego, w szacie miała powypalane małe dziurki, ponieważ Neville Longbottom wylał swój kociołek, a jego zawartość rozbryznęła się po prawie wszystkich uczniach. Minął zaledwie tydzień, a już zniszczono jej mundurek!

⁂︎

Szansą na podniesienie się po upadku na Ceremonii Przydziału była lekcja latania. Latona musiała wypaść jak najlepiej. Przynajmniej to mogła zrobić, by rodzice nie spisali jej na straty, ponieważ quidditch cenili tak samo, jak przydział.

— Będziesz w to najlepsza, na luzie. To co, że Malfoy cały czas się przechwala, jaki to on nie jest wspaniały w quidditchu...

Malfoy istotnie wciąż mówił o lataniu i o tym, jak udało mu się namówić swojego ojca, by kupił mu najnowszy model Nimbusa, wyścigowej miotły. Ale ona też była dobra w lataniu, przecież pół swojego życia spędziła odbijając piłki posyłane przez Alexandra w jej stronę!

— Chodźcie, chłopaki — powiedział rano na śniadaniu do swoich goryli Crabbe'a i Goyle'a. — Przejdziemy się po zamku. — Nagle zwrócił głowę w stronę Latony. — Idziesz, Warell? — zapytał.

Niewiele myśląc Latona ochoczo pokiwała głową, wygładziła szatę i podążyła za nimi, ledwo równając się z nimi krokiem.

— Nie włócz się za mną, tylko chodź tutaj. — Malfoy złapał ją za nadgarstek i przyciągnął do swojego boku.

— A Vincent i Gregory?

— Korytarz jest za wąski, byśmy wszyscy przeszli.

Snuli się po szkole, podziwiając jej wnętrze. Malfoy mówił bardzo dużo. Chwalił się, ile to pokoleń Malfoyów nie chodziło tymi ścieżkami, albo jakich to skarbów nie miał w domu. Mimo wszystko Latonie bardzo imponowały jego historyjki i sama postanowiła włączyć się do rozmowy.

— Moja mama kolekcjonuje kryształy — powiedziała. — Często wyjeżdża do lasów i jaskiń, szukać różnych skarbów. Mamy już w domu wielkie jak dłonie ametysty, agaty i kwarce.

— Używa do tego czarów? — zapytał Malfoy.

— Tak — przyznała Latona. Z każdym wymienionym słowem czuła się coraz swobodniej w jego towarzystwie. — Na przykład rzuca zaklęcia na sklepienia, żeby się nie zawaliły, albo żłobi nimi w skałach, które są za twarde.

— Ciekawe... — mruknął. — Moja matka bardzo lubi haftować i piec. Obiecała mi, że będzie wysyłać mi słodkości przez naszą rodzinną sowę.

Latona uśmiechnęła się do niego. Chyba nie taki Malfoy straszny, jak go malują, a portretowali go jako złośliwego i pozbawionego empatii.

Tego popołudnia wraz z innymi Ślizgonami pierwszego roku Latona udała się w na wielki trawnik przed zamkiem. Przed nimi rozciągało się ze dwadzieścia mioteł. Gryfoni przybyli odrobinę później, w towarzystwie krótkościętej kobiety o oczach żółtych jak u jastrzębia, pani Hooch.

— Stawajcie obok mioteł, na co czekacie? — przywitała ich opryskliwie. — Jazda!

Latona stanęła z lewej strony szkolnej miotły. Niektóre jej witki sterczały pod dziwnym kątem.

— Wyciągnijcie prawą rękę i zawołajcie "Do mnie"

— DO MNIE!

Miotła Latony natychmiast poszybowała w górę, przez co poczuła nagły przypływ euforii. Zarówno Harry, jak i Draco nie mieli problemów z przywołaniem miotły. Niektóre toczyły się po trawie, kolejne zaś ani drgnęły.

Pani Hooch nauczyła ich, jak poprawie dosiąść mioteł, a potem powiedziała:

— Teraz odepchnijcie się mocno od ziemi i unieście się na dwie, trzy stopy.

Latanie nie było Latonie obce, ale zanim zrobiła cokolwiek, Neville Longbottom wystrzelił w powietrze jak pocisk. Złamał nadgarstek, spadając z wysokości trzydziestu stóp, więc pani Hooch musiała zaprowadzić go do skrzydła szpitalnego.

— Zobaczcie — zawołał Malfoy i podbiegł do pobliskich krzaków. Wziął coś do ręki i uniósł wysoko. — Czy to nie przypominajka? No tak, czerwona. Chyba zapomniał mózgu z domu.

— Oddaj to, Malfoy — ryknął Potter. Wszyscy zamilkli. Pansy i reszta ślizgońskich dziewcząt, oprócz Tracey Davis i Dafne Greengrass, zachichotały.

Draco wskoczył na swoją miotłę.

— Draco, wracaj! — zawołała Latona, zanim zdążyła ugryźć się w język. — Wyleją cię! Jak chcesz mu dopiec, to inaczej!

Harry łypnął na nią spode łba i wskoczył na własną miotłę. I nagle, całkowicie bez ostrzeżenia, Malfoy wyrzucił przypominajkę w powietrze. Harry pruł przed siebie nieustannie aż w końcu złapał ją stopę nad ziemią.

— HARRY POTTER!

Profesor McGonagall z przekrzywionym kapeluszem biegła w ich kierunku, blada jak ściana. Potter potulnie wylądował przy jej boku.

— Jak śmiałeś... jeszcze nigdy odkąd tu jestem... — sapała. — Kark mogłeś sobie skręcić... za mną, Potter.

Draco, Crabbe i Goyle uśmiechnęli się triumfalnie, gdy Harry podążył za profesor McGonagall do zamku. Po swoim powrocie pani Hooch odesłała ich do szkoły, uważając, że kontynuowanie lekcji nie ma już sensu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro