Rozdział 43 - Prawda wychodzi na jaw

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jeszcze tego samego dnia Latona została zaprowadzona na trzy dodatkowe badania, z niewytłumaczalną siłą stłukła dwa kolejne wazony i zerwała wszystkie zasłony w łazience jednym kichnięciem, wywołując ogólną panikę. Czuła się wsadzoną na siłę w ciało, które nie należało nawet do niej. 

Latona nie ruszała się ze swojego łóżka, jeśli nie musiała, a to zdarzało się bardzo rzadko. Czuła, że gdyby zmusiła się do postawienia więcej kroków, niż to konieczne, upadłaby zanim powiedziałaby słowo "quidditch". Latona była tak skołowana, że nie zauważyła, że nie była sama — w sali kurowało się jeszcze kilka osób. Starsza kobieta, której nos przypominał dorodną marchewkę, mężczyzna kichający konfetti oraz czarownice, która w kółko czytała tą samą stronę magazynu "Czarownica".

Latona leżała więc na łóżku i patrząc w sufit, starała się znaleźć sensowną wymówkę, którą mogłaby wcisnąć Dumbledore'owi, który na pewno już wiedział, że jedna z jego uczennic trafiła do szpitala...

— Panno Warell?

Latona otworzyła oczy. Przy jej łóżku stała młoda, zielonooka pielęgniarka z troskliwym uśmiechem. 

— Dlaczego nie zjadła panienka kolacji? — zapytała, patrząc na szafkę jej szafkę nocną. Rzeczywiście, stał tam talerz z jakąś podejrzanie wyglądającą kanapką i kubek parującej zielonej herbaty. — Musisz coś jeść, Warell. A ja zmienię ci bandaże. 

Kilka chwil później, gdy uzdrowicielka wyjęła wielkie nożyce i rozcięła grubą warstwę opatrunków... Latona zobaczyła coś, co sprawiło, że świat zawalił się jej na głowę.

Latona spodziewała się, że rany, o których wspominał jej Collins, były zwykłymi zadrapaniami, ale zamiast tego jej oczom ukazał się odrażający widok — grube, spiralne rany okrążające jej ramiona. Zaczynały się na łokciach, a kończyły na nadgarstkach, tam, gdzie bezwiednie spoczywała srebrna bransoletka od Dracona; były zszyte czarną, chirurgiczną nicią...

Żołądek Latony zacisnął się w ciasny supeł... 

— Brzydko to wygląda — zacmokała uzdrowicielka, okręcając butelkę ze spirytusem i nasączając nim gazę, którą chwyciła metalowymi szczypcami. Okropne pieczenie ogarnęło jej ciało, gdy przyłożyła ją do początku rany. — No już, Warell, zaraz będzie po wszystkim. Jesteś czarownicą czystej krwi, prawda? No, w takim razie zdejmiemy ci szwy szybciej, niż myślisz.

— Co to ma do rzeczy? — Latona zapytała przez zaciśnięte zęby.

— Bardzo dużo. Czarodzieje są o bardziej odporni na choroby i urazy, niż mugole. To wszystko przez obecną w organizmie magię. Nic dziwnego, że ci, którzy mają czystą krew, mają jej w sobie więcej, niż mugolaki i mieszańcy, więc można stwierdzić, że regenerują się szybciej.

Uzdrowicielka przemyła jej rany, a potem wyjęła świeży bandaż i z rozwagą opatrzyła jej ramiona. Latona otarła pot z czoła i odetchnęła z ulgą, gdy pielęgniarka oznajmiła, że było już po wszystkim. Nie pamiętała, kiedy zasnęła, ale wiedziała, że gorąca herbata stojąca na nocnej szafce była jedynie jej tandetną kopią.

Następnego dnia była sobota i gdy Latona nareszcie się ocknęła, przywitały ją troskliwe twarze jej rodziców. Najwidoczniej doktor Collins powiadomił ich już o wszystkim, ponieważ ze smutnymi uśmiechami i oczami pełnymi współczucia przyglądali się jej zabandażowanymi ramionami. 

— Dzień dobry, Latono — powiedziała Aurora. Była nieumalowana, a włosy miała w nieładzie, chociaż ubrana była w swój amnezjatorski mundur. Alexander owinął wokół niej swoje ramię. — Jak się dziś czujesz?

— Lepiej... — odburknęła Latona. — Która jest... godzina? — zapytała z przerwą na potężne ziewnięcie.

— Zaraz południe — rzekł jej ojciec, schylając się po swoją torbę. — Ominęłaś śniadanie, wiesz? Na szczęście coś ci przynieśliśmy. — I położył na łóżku ciężką reklamówkę. — Masz coś na ząb, chochliku. 

— Kiedy będę mogła wrócić do szkoły?

— Wszystko zależy od wyników, panno Warell — odezwał się znajomy głos. — Dzień dobry państwu. To dobrze, że się zjawiliście. 

Doktor Collins wszedł do sali. Na jego widok wszyscy pacjenci poruszyli się nerwowo na swoich łóżkach. Aurora i Alexander wstali i z troską uściskali jego dłoń.

— Panie doktorze...

— Proszę mi wybaczyć, pani Warell — zaczął Collins, spoglądając na Aurorę zdeterminowanym wzrokiem. — Przyszły wyniki. Wszystkie badania ogólne wyszły znakomicie, natomiast pewne sytuacje zmuszają mnie do stwierdzenia, że Latona będzie musiała pozostać na obserwacji jeszcze kilka dni. Powiadomię o tym dyrektora Hogwartu osobiście. 

— Pewne sytuacje? — wydukała Latona, siadając.

— Panno Warell, doszły mnie słuchy o kolejnych wazonach i zerwanych zasłonach. Magiczna aura, którą otoczyłaś się po wybuchu, jest zbyt silna i nie wypiszemy cię do domu, dopóki dopóty nie będziesz stanowić zagrożenia dla siebie i wszystkich wokół.

Doktor Collins sprawiał wrażenie bardzo wściekłego i Latona widziała dokładnie, jak jego maska spokoju powoli opada. Wyglądało to tak, jakby był wściekły... na Aurorę i Alexandra?

— Proszę państwa, przejrzałem dokumentację medyczną państwa córki — powiedział, wertując kartki przyczepione do zgniłozielonej podkładki, którą trzymał w dłoniach. — Wygląda na to, że Latona nigdy nie odbywała leczenia w naszej klinice.

— To prawda — rzekł Alexander, nerwowo luzując krawat. — Leczyła się gdzieś indziej... a dokładnie... a dokładnie w Lyon. Proszę, oto wszystkie papiery, które znaleźliśmy w domu.

Alexander sięgnął do swej torby i podał doktorowi starą, brązową kopertę... tę samą, którą Latona strąciła kiedyś z kuchennej szafki, gdy szukała czystej szklanki...

— Lyon? — zdziwiła się, marszcząc brwi. — Przecież to we Francji! Rok temu byliśmy tylko na cmentarzu u wuja Johna!

— Latona — syknęła Aurora, mrożąc ją spojrzeniem, takim, którym obdarzała ją jeszcze przed wakacjami. — Siedź cicho. Wszystko ci wyjaśnię.

— Ach, teraz wszystko jasne — mruknął Collins, wczytując się w treść pożółkniętych kartek, które wyjął z podniszczonej koperty. — John Warell to państwa rodzina? Znałem go bardzo dobrze, studiowaliśmy razem, a potem pomagałem mu w jego klinice... Widzę, że John wyszczególnił wam kilka zaleceń... hmm... to dziwne... Zaraz, zaraz... Tutaj jest napisane "regularne wizyty lekarskie"... Specjalnie jeździliście co pół roku do Francji na kontrolę?

— Nie — odrzekła Aurora. Drobna kropla potu spłynęła po jej skroni. 

— Proszę mi wybaczyć, ale chyba czegoś tu nie rozumiem — powiedział Collins, drapiąc się po głowie. — Nasz szpital jest jedynym ośrodkiem zdrowia dla czarodziejów w Londynie i promieniu kilkudziesięciu mil, a skoro nie przychodziliście z Latoną ani tutaj, ani nie jeździliście do Francji... to gdzie odbywaliście wizyty? 

— Panie doktorze, czy możemy zamienić z panem słowo? Na osobności? — zapytał Alexander. Nie zwrócił nawet uwagi na to, że Latona, która wszystkiemu przysłuchiwała się z niedowierzaniem, pociągnęła go za rękaw koszuli. 

— Tato? — zaczęła. — Tato, o czym ty...

— Chochliku, nie teraz — powiedział. — Panie doktorze?

— Oczywiście — rzekł Collins. — Zapraszam do mojego gabinetu. 

Latona obserwowała, jak jej rodzice wychodzą za magomedykiem i znikają za drzwiami. Nic z tego nie rozumiała i czuła narastającą w niej panikę. Czy Aurora i Alexander coś ukrywali? Znowu? Nie, to nie mogło mieć miejsca! Nie zrobiliby jej tego, nie po tym wszystkim, co się wydarzyło...

— Uspokój się, dziecino — odezwała się jedna z pacjentek, widząc, że Latona zwinęła się w kłębek na swoim łóżku. — Wszystko będzie dobrze.

— Pani nic nie wie — odburknęła.

— Może  i nie wiem, ale bardzo dużo słyszałam — powiedziała, odkładając magazyn "Czarownica". — Bardzo długo byłaś nieprzytomna, myślisz, że przez ten czas nikt się tobą nie interesował i cię nie zbadał?

— Proszę pani. — Latona zmarszczyła brwi i spojrzała na kobietę zrezygnowanym wzrokiem. — Z całym szacunkiem, ale proszę nie wtrącać się w moje sprawy osobiste. 

— Nie miałam zamiaru tego zrobić, dziecino. Po prostu wyjątkowo irytuje mnie to, że traktują cię, jakby myśleli, że nie masz własnego umysłu i nie domyślasz się, że coś się święci. 

Latona przez moment zawiesiła wzrok na kamiennej twarzy kobiety, ale po chwili pokręciła głową i z impetem padła na łóżko. Nie chciała tego słuchać!

— Pani nic nie wie — powtórzyła, a teraz jej głos przypominał świst wichru, który powoli rozpętywał się na dworze. 

— Słyszałam bardzo dużo, dziecino — mówiła dalej kobieta. — To przykre, widząc, jak tobą manipulują. Wysłuchaj mnie.

— Nie!

Głuchy huk rozbrzmiał w sali, gdy słowa Latony wybrzmiały z jej ust. Strzeliło, a chwilę później zegar ścienny runął na podłogę, roztrzaskując się na maleńkie kawałeczki. Latona podskoczyła i schowała się pod kołdrę, obserwując toczące się po podłodze maleńkie zębate koła...

— Na litość boską! — wrzasnął mężczyzna, a potem kichnął, wypuszczając w powietrze chmurę konfetti. 

— Nadal twierdzisz, że twoi rodzice nic przed tobą nie ukrywają? — zapytała kobieta, tępo patrząc na kawałki rozbitego szkła. 

— Jestem Latona Warell! — krzyknęła Latona. — Złamałam klątwę Arytela! To moja magia! Dojrzewam, a ona razem ze mną! JA NIE JESTEM NA NIC CHORA!

— Nie drzyj się tak, bo mi uszy zwiędną! — pisnął mężczyzna, a chwilę później kolejna fala konfetti wystrzeliła w powietrze. — Tak myślałem, że skąd kojarzę ciebie i twoją rodzinę, a tu proszę, będę miał co dzieciom opowiadać!

— Co się tutaj dzieje?! 

Doktor Collins zaglądał do sali z bardzo protekcjonalną miną, trzymając się jedynie za futrynę śnieżnobiałych drzwi. Spojrzał najpierw na mężczyznę i kobietę, potem na chmurę konfetti i rozbity zegar, którego części wylądowały pod jego nogami, a później na Latonę, która z zaciśniętą szczęką patrzyła prosto w jego oczy. 

— Warell, czy to twoja sprawka?

Latona poczuła coś dziwnego, gdy doktor Collins wymówił jej imię. Pod ciasno założonymi opatrunkami pojawiło się coś ciepłego, coś, co przebiegło wzdłuż jej ran, a gdy Latona spojrzała na swoje poszarzałe dłonie, była tego pewna, dostrzegła nikły promień jasnego światła.

— Przepraszam?

Aurora i Alexander wrócili do jej sali dwie godziny później, bardzo zdenerwowani, i powiedzieli jej, aby włożyła coś na siebie i udała się za nimi. Latona opatuliła się puchowym szlafrokiem i wyszła z sali po raz pierwszy od dwóch dni.

Jej oczom ukazał się korytarz zastawiony kulawymi krzesłami, na których siedzieli czarodzieje w różnym wieku. Szpital świętego Munga był raczej obskurny i daleko mu było do ideału czystości; Latona zdała sobie w końcu sprawę, że wszyscy, których mijała, zatrzymywali na niej swoje spojrzenie. Większość pacjentów trzymała w dłoniach najświeższe wydanie "Proroka Codziennego" i zerkali raz na nie, a raz na nią, tylko po to, aby szepnąć coś później do swojego sąsiada.

Aurora i Alexander szli po jej obydwu stronach, unosząc dumnie głowy i odważnie odpowiadając na złośliwe i wrogie spojrzenia, pod których ostrzałem byli do momentu, w którym we trójkę wsiedli do windy.

Chwilę później Latona, Aurora i Alexander stanęli przed dębowymi drzwiami, na których widniała złota plakietka z napisem:

Ordynator Kliniki Magicznych Chorób i Urazów świętego Munga

Steave Collins


— Collins jest ordynatorem? — zdziwiła się Latona, wytrzeszczając oczy.

— Chochliku — zaczął Alexander. — Kochamy cię, wiesz o tym, prawda?

— Eee... tak, tato. Wiem o tym.

— Więc wybacz nam. Po raz drugi. Za niedługo może i trzeci.

I pchnął drzwi, przepuszczając swoją żonę i córkę w drzwiach.

Wnętrze gabinetu w niczym nie przypominało żadnego biura, w którym była. Puste miejsca na kremowych ścianach były wypełnione orderami, dyplomami i medalami, a gdzieniegdzie walały się pootwierane teczki z dokumentacją. Doktor Collins siedział przy biurku, przy którym stały trzy rzeźbione krzesła. Skinął na nich, aby zajęli swoje miejsca. Latona usiadła pomiędzy swoimi rodzicami, czując narastającą niepewność.

Collins odwrócił papiery leżące na blacie tak, aby Latona mogła je zobaczyć. Na każdym z nich widniały francusko-angielskie napisy, ale nawet pomimo to Latona nie zrozumiała nic z tego, co było tam napisane.

— Latono — odezwał się Collins, opierając się na splecionych dłoniach. — Gdy miałaś pięć lat, byłaś hospitalizowana w Lyon ze względu na szkodliwe wybuchy magii.

— To nie prawda.

— Oto twoja dokumentacja medyczna — powiedział, wskazując na pożółknięte kartki przed nimi.

— Doktor Collins ma rację, chochliku — rzekł Alexander, rzucając jej ukradkowe spojrzenie. Aurora i on wyglądali, jakby za chwilę mieli się rozchorować. — Po prostu tego nie pamiętasz. John cię uratował, gdyby nie jego pomoc, być może byłabyś już martwa.

— Słucham? — prychnęła Latona. — Przecież ty i wuj John się nienawidziliście... Co?

— Alex i John pokłócili się kilka tygodni po twoich narodzinach — powiedziała Aurora swoim zwykłym, profesjonalnie zimnym tonem. — John był zazdrosny o to, że to nie jego dziecko spełniło przepowiednie Elwiry. Był pierworodnym synem swoich rodziców, więc myślał, że wszystko mu się należy.

— Jaka przepowiednia? — zapytała Latona, marszcząc brwi. — O czym wy, do diaska, mówicie?

Alexander wziął głęboki wdech i spojrzał na doktora Collinsa tak, jakby szukał w nim jakiegokolwiek wsparcia.

— Gdy moja matka umierała, napisała list — powiedział Alexander. — Pamiętasz? Mówiłem ci o nim, gdy pokazałem ci... eee... no, Kodeks. — Spojrzał na Collinsa, który zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na ich rodzinne problemy, więc mówił dalej: — Ojciec znalazł ją martwą, gdy ja, mój brat i on wróciliśmy z wakacji. Elwira została, nie chciała jechać. Sam w sobie list był bardzo chaotyczny, ale zrozumieliśmy, że mówił o nas, o mnie i Johnie. Elwira stwierdziła, że któremuś z nas urodzi się dziecko, które złamie naszą rodzinną klątwę. Matka była już stara i chora, więc myśleliśmy, że coś jej się przyśniło, albo po prostu wiek tak zaafektował jej mózg... no a po kilkunastu latach urodziłaś się ty. Pierwsza dziewczynka w rodzinie od pół wieku!

— Nigdy nie lubiłam Johna — odezwała się Aurora. — Zawsze chciał mieć wszystko dla siebie. Nic dziwnego, że się zdenerwował, gdy okazało się, że, nie dość, że przedśmiertne pismo jego matki okazało się prawdą, to w dodatku dotyczyło nie jego a jego młodszego braciszka.

— John i Miranda, bo byli już wtedy po ślubie, wyjechali do Francji i wyrzekli się nas — ciągnął Alexander. — John założył tam własną klinikę. Kilka lat później, gdy emocje spowodowane wygraną wojną i twoimi narodzinami opadły, zauważyliśmy, że coś jest z tobą nie tak. Zbyt wcześnie zaczęłaś wykazywać zdolności magiczne. Zbyt wcześnie i zbyt intensywnie. Pewnego razu... chochliku...

Alexander zakrył twarz dłońmi.

— W środku nocy obudziłaś nas swoim krzykiem — mówiła dalej Aurora. — Pozapalałaś wszystkie światła w swoim pokoju. Gdy wbiegliśmy do twojego pokoju, zrozumieliśmy, że to wcale nie lampy tak świecą... tylko ty.

— C-co?

— Działo się z tobą coś przerażającego, nie potrafiliśmy tego wyjaśnić. W tamtej chwili stanęliśmy nad dylematem... Musieliśmy jak najszybciej zabrać cię do lekarza. Tylko którego? Pomyśleliśmy, że gdyby ktokolwiek zobaczył Latonę Warell, którą wszyscy tak kochali, w takim stanie, nasze dobre imię, status...

— Oczywiście — sarknęła nagle Latona. — Już rozumiem.

— Więc rozumiesz również, dlaczego spakowaliśmy wszystkie najważniejsze rzeczy i za pomocą proszku Fiuu przenieśliśmy się do domu Johna.

Latona zamknęła oczy, nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszała.

— John niechętnie przyjął nas pod swój dach na kilka dni — powiedział Alexander, który nieco już ochłonął. — To był pierwszy raz, kiedy widział coś podobnego. Po kilku godzinach twój stan się unormował, ale nadal obawialiśmy się, czy nic ci się nie stało. Mój brat zbadał cię i powiedział, że jesteś zdrowa jak ryba. Jedyne, co zalecił, to to, abyś regularnie odwiedzała lekarzy...

— Co zlekceważyliście — warknęła Latona. Zbiła pięści, czując, jak ponownie, tam, gdzie były jej rany, wybucha gorąco, a półmrok gabinetu powoli rozświetla się światłem wydobywających się spod jej opatrunków. — Baliście się reakcji ludzi, prawda? Baliście się, że uznają mnie za dziwadło... Nie mogę w to uwierzyć.

— Analizując twoje wyniki badań, doszedłem do wniosku, że cierpisz na nadwrażliwość magiczną — powiedział doktor Collins, całkowicie niewzruszony rewelacjami Alexandra i Aurory. — To przejściowy stan chorobowy, który da się szybko wyleczyć. Objawia się ona nadreaktywnością magii w twoim organizmie. To dlatego czasem zdarza ci się coś zniszczyć, zbić lub zerwać, niekoniecznie z twojej woli.

— To nie dzieje się przypadkowo. Chyba coś zrozumiałam.

— Co masz na myśli, panno Warell?

— To się dzieje zawsze, gdy targają mną emocje. Zawsze, gdy jestem zła albo przerażona, dzieje się coś złego. Gdy uciekałam przed mugolskimi motocyklistami, myśląc, że mnie zabiją, mój dotyk sprawił, że powyrastały im ropne bąble. Gdy przegrałam mecz quidditcha, moje oczy świeciły złotem. Gdy... gdy uciekałam przed Syriuszem Blackiem, wokół mnie pojawiła się złota poświata... We wszystkich tych momentach czułam, że zaraz eksploduję od nadmiaru emocji... To przez nie moja magia robi to, co robi... albo... albo...

Latona pomyślała o tym, co powiedziała jej kiedyś profesor Trelawney i nie zdołała powstrzymać łez, które lada moment zalały jej policzki. Latona ukryła twarz w dłoniach, ale czując, że jej ojciec powoli położył swoją dłoń na jej ramieniu, zerwała się z miejsca.

— Jak mogliście znowu mnie okłamać?!

Aurora i Alexander nie spojrzeli na nią.

— Będziesz mogła wyjść ze szpitala w niedziele wieczorem — odezwał się Collins. Na jego twarzy pojawił się wyraz szczerego współczucia. — Dla pewności osobiście wykonam na tobie jeszcze jedno badanie. A teraz możesz wrócić do swojej sali. Ja muszę zamienić jeszcze kilka słów z twoimi rodzicami.

Latona, wychodząc, trzasnęła drzwiami tak, aż zadzwoniła jej w uszach. Gdy szła przez zaludnione korytarze, twardo stąpając po ziemi, nie zdawała sobie sprawy, że łzy, które rozmazała po całej twarzy, mieniły się teraz złotą barwą.

Chciała umrzeć.

__________

Witam ponownie! 

Przepraszam za niespójność tego rozdziału, ale Latona i wy dowiecie się jeszcze takich rzeczy, że nie sposób było zmieścić się w jednej części. 

Buźki!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro