Rozdział 7 - Święta, święta i po świętach cz. II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Następnego poranka Latonę obudził cichy szelest tuż przy wezgłowiu jej łóżka. Mruknęła coś i leniwie zamachnęła się ręką, którą uderzyła o coś twardego, ale włochatego.

Latona otworzyła oczy i napotkała czarne, wyłupiaste węgielki osadzone nad szpiczastym nosem. Zmorka, w lnianej sukieneczce, stała nad nią, a minę miała zrzedniętą i oschłą, co było do niej wyjątkowo niepodobne.

— Cześć, Zmora — mruknęła Latona, przeciągając się. Przez szalejącą w niej burzę emocji nie wyspała się, czuła pod powiekami piach.

— Czas wstawać, panienko — powiedziała pośpiesznie, wyciągając ją z łóżka za ramię. — Czas wstawać i szykować się na świąteczne śniadanie. Twoi rodzice nalegają, abyś była niebawem gotowa.

— Nie mogli sami przyjść i mi tego powiedzieć?

— Proszę nie dyskutować, to było polecenie pani Aurory.

— Nie traktuj mnie tak oschle, to będę wdzięczna — syknęła Latona. — Matka i ojciec nagadali ci bzdur, tak?

— Wykonuję polecenia, panienko. To zadanie domowego skrzata.

To nie tak miało wyglądać, Latona powinna pić teraz świąteczne kakao, opowiadać rodzicom o semestrze z uśmiechem na ustach, odpakowywać prezenty i zostawić dla świętego Mikołaja i Rudolfa poczęstunek przy kominku.

Latona ubrała ciemne spodnie i odświętną bluzkę i spiąwszy włosy perełkową spinką, bardzo ostrożnie zeszła na dół. Na klatce schodowej i w przedpokoju ciągle pachniało suszoną pomarańczą. W holu przybyła girlanda wisząca nad portretem babki Elwiry. Jak zwykle spała na krześle i nic nigdy nie było w stanie jej obudzić.

— Dzień dobry, wesołych świąt — powiedziała Latona, wchodząc do kuchni. Czuła na karku ich spojrzenia, palące i wścibskie, pod których obstrzałem jej żołądek napełniał się ołowiem.

Podłużny stół był zastawiony wachlarzem najróżniejszych potraw, począwszy od pieczonego karpia, a kończąc na złocistej kostce masła. Przy dwóch jego krańcach siedzieli już Aurora i Alexander, obydwoje odświętnie ubrani i poważni.

— Dziękuję, wzajemnie, Latono. — Alex uśmiechnął się, ale tylko wargami. Jego oczy były zimne i zestresowane.

Atmosfera przy stole była tak gęsta, że można by było z powodzeniem pochlastać ją nożem. Jedli w ciszy, a Latona co rusz kątem oka zerkała to na matkę, to na ojca, oczekując, że zaraz rozpocznie się tyrada, na którą niecierpliwie czekała.

W końcu, po długim kwadransie, Aurora rzekła, a mówiła głosem drżącym od gniewu:

— Naprawdę nie wiem, gdzie popełniliśmy, ja i ojciec, błąd, wychowując cię, Latono.

Latona zbiła pod stołem dłonie w pięści. Tylko spokojnie, pomyślała, ochłoń, nie jestem niczemu winna.

— To nie do pomyślenia, tak nas znieważyć. Przez jedenaście lat staraliśmy się być dla ciebie najlepszym wzorem do naśladowania. Zaprzepaściłaś swoją szansę na życiowy sukces!

— Mylisz się.

— Coś mówiłaś, czy to tylko moja wyobraźnia?

— Powiedziałam, że się mylisz — powtórzyła Latona. Głośno, stanowczo. Alexander i Aurora unieśli głowy znad talerzy. Latona odniosła wrażenie, że kolana zaraz się pod nią ugną. — Nic nie zaprzepaściłam. Z mojego punktu widzenia jest nawet lepiej, niż było przedtem. Nie wiem, jaką widzisz niekorzyść w byciu Ślizgonem. Żyjesz stereotypami i najwyraźniej jest ci z tym dobrze.

— Nie pozwalaj sobie na za dużo. — Matka wstała od stołu. Ojciec zareagował natychmiast: również wstał i powiedział:

— Hej, spokój. Są świ...

— Mam gdzieś święta, Alexandrze — warknęła i odrzuciwszy kosmyki kruczoczarnych włosów, wskazała na Latonę palcem, nadal na niego patrząc. — Staram się utrzymać nasze dobre imię przy życiu, powinieneś być po mojej stronie!

— Ale co tu jest do bronienia? — żachnęła się Latona, też wstając. — Dlaczego nie możesz zrozumieć, że teraz wszystko będzie łatwiejsze? Od zawsze mówiliście, że jestem lepsza i nie wyprzecie się tego. Szczęście w nieszczęściu, bo wzięłam to do serca! To tylko i wyłącznie wasza zasługa, że Tiara Przydziału umieściła mnie w Slytherinie, więc nie obwiniajcie mnie za coś, czemu nie jestem winna!

— Oto i skutek ów "wychowywania" — warknęła Aurora mściwym tonem. — Jesteś bezczelna, stawiasz się i myślisz, że jesteś lepsza od innych.

— BO TEGO ODE MNIE CHCIAŁAŚ, ODKĄD SIĘ URODZIŁAM! — ryknęła Latona, zanim zdążyła ugryźć się w język. — Dlaczego tak bardzo nienawidzisz Ślizgonów? Co oni ci takiego zrobili?!

— ZABRALI MI RODZINĘ! — wrzasnęła. Linia wodna jej oczu napełniła się łzami. — PRZYJACIÓŁ! I NIE PODNOŚ NA MNIE GŁOSU, DO JASNEJ CHOLERY! DO POKOJU, TERAZ! NIE BĘDĘ TOLEROWAĆ PRZY STOLE TAKIEGO ZACHOWANIA!

— Super — fuknęła, czując, że policzki nabrzmiały jej od złości.

Latona twardym krokiem pomaszerowała do sypialni i z całej siły kopnęła swój rozpakowany kufer. Przez iskry bólu poczuła nadmiar niekontrolowanego gniewu. Nie patrząc na to, że prawdopodobnie popełniała największą jak dotąd głupotę, spakowała kufer z powrotem, wrzucając do niego na oślep ubrania i książki.

Usłyszała dobiegające z dołu trzaśnięcie drzwiami.

— Kobiety! Dlaczego nigdy nie mogę żadnej ujarzmić? Latona, co ty znowu robisz?

— Pakuję się — odwarknęła wściekle, czując, że jej głowa zaczyna pulsować bólem. — Jadę do Hogwartu, bo nic się już wam we mnie nie podoba!

— Nie dramatyzuj — westchnął ostro Alexander, wchodząc do pokoju. Chwycił Latonę za ramię i posadził na łóżku. Spojrzała na niego z wyrzutem i założyła ramiona na piersi. — Co się z tobą dzieje? Dlaczego tak się wściekasz?

— Nie, co się z wami dzieje! — obruszyła się. — Mama mówiła, że to nie dom określa osobę, tylko jej charakter, a teraz co? Uznajecie mnie za gorszą! Ja naprawdę... to nie była moja zachcianka, ja... ja...

Latona poczuła, jak oczy napełniają jej się łzami. Szybko otarła je rękawem koszuli. Alexander przykucnął przed nią z miękkim uśmiechem na ustach.

— Nigdy nie powiedzieliśmy z matką, że się nam nie podobasz.

— Nie wprost.

— Och, Merlinie, podmienili cię w tym Hogwarcie! — zawołał Alexander, wznosząc ręce do góry. — Byłaś taką grzeczniutką, posłuszną dziewczynką... Czyżby mojemu aniołkowi urosły różki? — zaśmiał się. Alexander ujął jej twarz w swoje dłonie. — Let, nie obchodzi mnie, w jakim domu jesteś. Nie mnie. To fanaberie twojej matki, nie moje. Widzisz, kiedy ogłosiliśmy twoje narodziny, odcisnęło się na tobie pewne powołanie. Nie mówię tu o jakimś przeznaczeniu czy przepowiedni, nie daj boże! Ludzie po prostu uznali, że jak dorośniesz, będziesz wielką czarownicą. Słusznie, czy nie? Kim jesteś?

— A kim chcesz, żebym była?

— Takie samo pytanie zadała mi twoja matka, w szpitalu, kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem — westchnął. Latona zauważyła, że kiedy przychodziło mu rozmawiać o przeszłości, ginął w nim jego duch towarzystwa i wigor. — Odpowiedziałem wtedy: "To moja córka, musi być najlepsza". I to był błąd.

— Dlaczego? — zapytała.

— Bo w ten sposób wywarłem na tobie presję, skarbie. A Aurora zaczęła wymagać od ciebie więcej, niż powinna od dziecka. No ale co się stało, to się nie odstanie. Jestem z tobą szczery jak z dorosłym człowiekiem.

— Ej, no ale jestem przynajmniej lepsza od niektórych — powiedziała Latona, uśmiechając się dziarsko przez łzy. — Na przykład od Granger.

— Nie znam tego nazwiska.

— To mugolaczka — wyjaśnił, a Alexander skrzywił się nieco.

— Mam nadzieję, że nie dokuczasz żadnym mugolakom w szkole — powiedział ostro, marszcząc brwi. — To niezgodne z etykietą. Chyba że któryś napatoczył ci się na koniec różdżki, wtedy masz moje przyzwolenie.

— Nie, skądże. Jestem od nich po prostu lepsza.

— Nie przebywasz przypadkiem za dużo z młodym Malfoyem?

— Co mam teraz zrobić? — jęknęła Latona, zbywszy jego pytanie.

— Co chcesz — odparł Alexander. — Mogę cię odstawić na przystanek i przywołać Błędnego Rycerza albo...

— Nie, nie chodzi mi o to — wyjaśniła, krzywiąc się, bo teraz doskwierała jej i stopa, i głowa. — Co mam zrobić z mamą? Przecież, gdy mnie dopadnie, to mnie rozszarpie.

Alexander westchnął i złapał mnie za ręce.

— Moim zdaniem powinnaś z nią na spokojnie porozmawiać, bo to, co powstało między wami, to bardzo cienka granica między ugodą a wojną domową — oznajmił. — Porozmawiam z nią na ten temat, a teraz... co powiesz na wyjście na sanki?

— Sanki? — Latonę zamurowało. Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. — Powaga?

— Tak, powaga, powaga!

Całe przedpołudnie Latona i Alexander spędzili na dworze, świetnie się bawiąc. Latona pawie zapomniała o porannej aferze, a kiedy wrócili cali w śniegu do domu, niespecjalnie obchodziły ją złowrogie spojrzenia Aurory. Słowa Alexandra naprawdę ostudziły jej emocje i co nieco ułożyły w głowie. Naprawdę czuła, że ma na kogo liczyć.

Przy pracy domowej zadanej nam na ferie pomagał Latonie Alexander. Rozmawiał z nią Alexander. Bawił się z nią Alexander. Zajmował się nią Alexander. Natomiast Aurora ciągle miała jej za złe, że ośmieliła się przyjechać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro