Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

rozdział 1;
diabeł nie ubiera się u prady

Cholerę by wziął poniedziałki. Żadna przyjemność we wstawaniu rano, tylko po to, by zasuwać z buta do roboty. Do tego, gdy się spóźnisz, to nie lekkim spacerkiem po wypiciu kawy, a pędem, jakby sam diabeł cię gonił. O kawusi i papierosku mógł pomyśleć dopiero na przerwie Kenneth, wyklinając siarczyście pod nosem swoją słabą kondycję. W miarę szykownej koszuli i czarnych spodniach od garnituru, owiniętych niezgrabnie starym, brązowym płaszczem z wyprzedaży, który udało mu się dostać w średniawym sklepiku z odzieżą, dreptał pospiesznie po zaśnieżonym chodniku. Przechodnie spoglądali na niego krzywo, ale nie miał czasu się tym zbytnio przejąć, gdy właśnie groziło mu zwolnienie.

Zdyszany przekroczył wrota budynku z gigantycznym napisem RMW, nielicznym znanym jako Radio, Muzyka i Wywiady. Przeleciał przez ciaśniutkie korytarze wprost do pokoiku, przedzielonego przez akustyczną szybę. Tuż za nią znajdował się mały stół i dwa spore mikrofony, do których akurat mówiło dwóch mężczyzn w, zdecydowanie, za dużych słuchawkach nausznych. Jasnowłosa kobieta w podeszłym wieku zerknęła na niego krzywo zza oprawek czerwonych, okrągłych okularów, mamrocząc "spóźniłeś się", na co jedynie machnął ręką.

— Długo już tam siedzą?

— Prawie dziesięć minut. Masz szczęście, że Wayne akurat był na miejscu — burknęła na niego, niemalże plując jadem, co i tak zabrzmiało dość miło, jak na jej paskudny charakter.

— Wiem, wiem, zaspałem. No, ale już jestem. Na następnej przerwie mogę wejść — odparł nonszalancko, siadając na obrotowym krzesełku obok niej. Włożył jedną słuchawkę do ucha, dzięki czemu mógł przysłuchać się dwóm mężczyznom. Wayne przeprowadzał wywiad z nowo zaistniałym muzykiem, Ree Lee, któremu udało się zaistnieć po udziale w programie The Voice. Mówił niewyraźnie, co chwila żując słowa w ustach, co w końcu weszło na nerwy Kennetha. Może i miał głos i jakiś tam talent, ale dykcja leżała. Gdyby się nie spóźnił, oszalałby tam za szybą.

Gdy skończyli wywiad, a Wayne zapowiedział następny utwór, Meryl nacisnęła na odpowiedni przycisk i puściła muzykę. Kenneth obserwował w ciszy, jak mężczyźni ściskają sobie dłonie i wychodzą pojedynczo z pokoju nagrań. Młody muzyk zaraz się ulotnił, nie pożegnawszy się nawet z resztą obecnych w pomieszczeniu, jak ostatni cham. Sława uderzyła mu do głowy, a ledwo co rozpoczął karierę. Wayne skrzyżował ręce na klatce piersiowej z nietęgą miną.

— Ta młodzież... — Parsknął, jak stary człowiek, a niedawno stuknęła mu dopiero pięćdziesiątka.

— Dzięki za wyręczenie mnie, Wayne, odwdzięczę ci się.

— Który to raz to słyszę, zacznij wreszcie przychodzić na czas.

— Pan prezes wie?

— Oczywiście, że nie — odpowiedziała Meryl z przekąsem, potem upiła łyk jeszcze parującej herbatki różanej. — Zawsze osłoniemy ci spóźnialską dupę. — Czasami się zastanawiał, jak ona piła tak intensywne ziółka bez cukru białego, brązowego, bez miodu ani jakiegokolwiek słodzika. Nawet na sok z buraka łypała. Ta kobieta z pasją nienawidziła słodyczy; gdyby jadła więcej słodkiego, na pewno byłaby o wiele milsza niż pozwala jej wiek. Ale Meryl nie byłaby Meryl, gdyby nie siedziała całe dnie naburmuszona.

— Do której znowu siedziałeś?

— Tylko do czwartej! — Ken uniósł natychmiast ręce w powietrze. — To i tak krótko.

— Krótko, kurwa, krótko — powtórzyła kpiąco. — Mam ochotę zajarać.

— Pójdę z tobą. — Zeskoczył ochoczo z krzesła, już chwytając za paczkę w kieszeni płaszcza. Kiwnął głową do Wayne'a, po czym we dwójkę wyszli, żrąc się w drodze, jak stare małżeństwo. Pomimo zapewnień Meryl, jaką to ona była "zajebistą siksą" gdy była młoda, nie potrafił uwierzyć, że Meryl nie urodziła się z wykrzywionym ryjem. Wieczne nadąsanie po prostu pasowało do tej kobiety.

Wyszli na malutki taras, który śmiało można było nazwać balkonem przez mikroskopijny rozmiar, ale pracownicy dalej wołali na to miejsce taras. Uparli się, bo nie przyznają, jak niewiele na nim się znajdowało; dwie drewniane ławeczki, kilka donic z rosnącymi drzewkami, które dość szybko udowodniono plastikiem, oraz przeciętny widok na ulice. Podobno wieczorem był tu bajeczny widok, tak zapewniał prezes, ale komu by się chciało tu przyjść i to osobiście sprawdzić? Już wystarczająco mają pracy w dzień, a wracać do budynku jeszcze w nocy... Brzmi jak nadgodziny. Cóż, dla niektórych.

Każdy zapalił papierosa z własnej paczki, gdyż dzielić się nie zamierzali, a w życiu! Jedyne, co mogli sobie podawać bez łypienia na siebie jak dwie hieny, to zapalniczka w przypadku Kena i zapałki w przypadku Meryl. Znowu jakiś jej dziwny nawyk, którego nie rozumiał. I, szczerze mówiąc, nawet nie chciał rozumieć.

— Słuchaj ciszy zanim zaczną pierdolić — parsknęła ze swoim typowym już niezadowoleniem. Ken aż poruszył uszami.

— O czym?

— A mówią, że to ja nie jestem na bieżąco — stęknęła z rękoma opartymi o boki. — O morderstwie trzy ulice stąd. Zacznij słuchać innych radii, to będziesz wiedział, matole. Znaleźli skurwysyna z poderżniętym gardłem, bez oczu.

— Pierdolisz.

— Pierdolić to dopiero zaczną.

— Nie, serio, Meryl, to prawda?

— A jak ci się wydaje? — Syknęła. — Nie wiem w jaki sposób tak daleko zaszłeś w życiu, ale zacznij no trzymać łeb na karku.

— Sama trzymaj zanim ci odpadnie ze starości — odwzajemnił ton, na co przewróciła oczami i mruknęła jakieś tam wyzwiska.

Zassał dym z papierosa, na moment odpływając w myśli. Nie często mu się to zdarzało, chyba, że się spije w „trzy dupy", jak komentowała Meryl. Jednakże myślał często i o różnych tematach, jakoż zadeklarował się autorem przy wydaniu pierwszej książki pięć lat temu. Ale sława nie przyszła równie szybko, co tak namiętnie myślał, przez co wrócił na studia i poszedł do normalnej pracy. Pisanie zrzucił na drugi plan; po jego głowie często krążyły pomysły, które chętnie przelałby na papier, ale brakowało mu najważniejszego składnika: weny. Może i czasu, ale to była tylko i wyłącznie jego wina za siedzenie w pubie zamiast pisania.

— Kondolencje dla rodziny — odparł w końcu pod krzywym spojrzeniem Meryl. — A ty się pierdol.

— Nie odzywaj się tak do starszych, bo się pomylę i dosypię ci trutki na szczury zamiast cukru — odrzekła królowa maszyny do kawy, z której robiła wszystkim, nie zgadniecie, kawę, a sama wolała wypić herbatę. Mówiła, że to zdrowsze i tak dalej.

— Spróbuj tylko. — Zgniótł papierosa o popielniczkę, wbudowaną w kosz na śmieci. Zostawił Meryl samą i wrócił do środka po dostaniu pierwszych ciarek na karku od nieprzyjemnego chłodu.

Wrócił do ciasnego pokoiku nagrań, gdzie Wayne słuchał muzyki przez drobne słuchaweczki. Zerkał tylko, ewidentnie chcąc coś powiedzieć, ale powstrzymywał się z niewiadomych nikomu powodów. Ken spytał, czy przypadkiem nie zaraził się fochem od Meryl, ale Wayne jedynie pokiwał głową na boki z niewyraźną miną. W takiej atmosferze nie mógł pracować! Meryl normalne, że sfochowana cały dzień, aczkolwiek Wayne nigdy, przenigdy nie siedział równie przymrużony. Ken stwierdził więc w myślach, że ten niedobry dzieciak, Ree Lee czy jak mu tam, popsuł mu humor.

— No, pora na mnie. — Wstał po dłuższym czasie, aby wyprostować kości i rozciągnąć kręgosłup, który niemiło zachrupiał. — Jeszcze kilka dni i biorę urlop.

— Na co?

— Na pisanie.

—  Nie odpuściłeś sobie? — Parsknęła w drzwiach Meryl z założonymi rękoma. Ken miał ochotę na nią syknąć.

— N-i-e? — Przeciągnął. — Dopóki nie napiszę bestselleru, to się nie poddam.

— Myślałam, że cztery poprzednie próby były wystarczającym dowodem, że ci się nie uda.

— Stul pysk, ropucho. Artyści teraz mówią. — Wskazał na siebie kciukiem, wchodząc do pokoju za szybą.

Założył nauszne słuchawki i poprawił mikrofon na odpowiednią wysokość. Po krótkim sygnale od Meryl, zaczął mówić. Patolił, że wybiła dziesiąta rano, jaki to piękny dzień się zapowiada, mimo, że za oknem panuje wichura, a zaraz będzie padał deszcz ze śniegiem. Jego niski, aczkolwiek aksamitny głos rozbrzmiewał w radiach słuchaczy, których, oczywiście, cieplutko pozdrowił, i zapowiedział kolejne utwory ze składanki obecnych hitów. Czasami, ale to tylko czasami, miał ochotę sobie strzelić kulkę w łeb za każdym razem, gdy miał udawać ten entuzjastyczny ton. Ale, cóż, praca to praca. Trzeba czasem się poświęcić dla wypłaty.

Wyszedł z powrotem, gdy Meryl tylko puściła muzykę. Zatoczył się na obrotowym krześle, znowu przemęczony z byle powodu, jak mawiała ta jędza. Dziś wiedział, że bez wizyty w barze wieczorem się nie obejdzie. A co! Lepiej się zbiera myśli pod wpływem, tak przynajmniej twierdził.

           Wkroczył chętnym krokiem do baru, z głową uniesioną, jak jakiś paw, co go przypadkiem z zoo wypuścili. Pomylili pewnie z człowiekiem, gdyż za tak dumnego się uważał Ken. Co prawda, duma nie raz zaślepiła mu oczy, ale takie wpadki zdarzały mu się na tyle rzadko, że ignorował wszelkie konsekwencje. Niezbyt mądrze z jego strony, sam to przyznam, jednak jak przekonać tak zapatrzonego w siebie człowieka do pomyślenia dwa razy? Się nie da!

Owiał spojrzeniem pomieszczenie, pogrążone w przymrużonej, spokojnej jak na późną godzinę atmosferze. Niektórzy spożywali trunki, wielkie kufle piwa w grupie, aż na wejściu słyszał ich kolorowe rozmowy o obecnej polityce. Trzymał kciuki, aby tylko nie doszło do żadnej bójki podczas jego wizyty. Usiadł przy w miarę pustym barze, za ladą kręcił się jeden barman, gdyż ruchu sporego nie było, więc po co ich aż tylu? Posłał krzywy uśmieszek Spencerowi, spoglądającego na niego już ze zmarszczonymi brwiami. Ken poprosił o to co zwykle, a lada moment Spencer wypolerował szklankę i rozpoczął przygotowywanie.

— Nie, że nie doceniam twojego majątku, włożonego w tę inwestycję, ale widzieć cię tu codziennie potrafi zdołować człowieka — mruknął na tyle cicho, by nikt inny nie usłyszał poza Kenem, gdy postawił przed nim mojito.

— Nie mów, że się znudziłeś moją twarzą — odparł prześmiewczo.

— Raczej obawiam się o naszą generację.

— Daj spokój, Spens, jak mawiali; o tej porze każdy wypić może.

— Ale nie codziennie — zaznaczył z przekąsem. — Ćpun ćpunem zostanie, jak alkoholik alkoholikiem.

— Nie dobijaj mnie już. Wiesz doskonale, że to do lepszego myślenia.

— Ta, a ciekawe, kiedy ty tą książkę wreszcie napiszesz. Od poprzedniego roku, gdy pobiła cię Gwiazd Naszych Wina, nic tylko odkładasz to wszystko na bok. Wziąłbyś się w garść i przeznaczył czas na pracę, zamiast się tu marnować.

— Stoję w miejscu — wyznał — bo nie potrafię znaleźć dobrej fabuły. Wierz mi, to nie takie łatwe, jak się wydaje. Mam pomysł, przynajmniej ogólny zarys, ale nie mogę pójść do przodu. To nie to samo, co machanie butelkami za barem według przepisu.

— Ha, ha — mruknął. — Powiedz w końcu coś ciekawego.

— Alizée dzwoniła. Nie wie jeszcze kiedy wróci, na razie siedzi u rodziny z Yannickiem. Bez niej, nie mam po co chodzić do Statchmo. Wiesz, tego klubu jazzowego na końcu ulicy, gdzie chodzą sami starzy.

— Dziwię się, co ona tam jeszcze robi. Powinna się dawno zwinąć do, sam nie wiem...

— Chórku kościelnego?

— Powtórzę jej — odparł złośliwie.

— A tobie się nie znudziło obsługiwać pijaków?

— Trochę, bo muszę cię codziennie widzieć.

— Nie przeginaj już, bo nie dam ci napiwku, niewolniku kapitalizmu — parsknął śmiechem, dopijając drink. — Dobra, koniec rozgrzewki, zarzuć coś mocnego.

— Whisky?

— A w życiu! Padalcu jeden, tyle tu przychodzę i nie znasz moich preferencji? Powinienem się poczuć urażony jako stały klient.

— Uważaj tylko, bo rzęsy ci się naprostują — droczył się, sięgając po nową szklankę. — Zaraz ci zasadzę takiego kopa, że do domu nie dojdziesz.

— Teraz mówisz moim językiem!

Ken, jak niejeden już wieczór, spędził na spiciu się. Nie była to niezbędna potrzeba, a raczej zachcianka, przed którą się nie powstrzymywał. Bo po co, gdy ciało jeszcze młode? Korzystał z tej młodości, jakby ta nie miała się nigdy skończyć. Głupio, wręcz durne to było z jego strony, ale jak chce, to niech chce. To on dostanie potem kaca i znowu się spóźni do pracy. Jednak mu to nie przeszkadzało, bo szczęścia zawsze miał w zanadrzu i szastał nim we wszystkie strony, nie ważne co się przytrafi. Działał jak skarbonka bez dna; los wsypywał w niego to głupie szczęście i czekał aż ten łamaga któregoś dnia nie dostanie ani centa. Wtedy, Kenneth będzie musiał na własną rękę wyjść z kłopotów. A czy taki dzień kiedykolwiek nadejdzie? W to wątpił.

Dlatego wlewał w siebie litry alkoholu, by z aroganckiego dupka przeistoczyć się w pijanego dupka. Niewielka była to różnica, jeśli się przyjrzeć. Może tylko majaczył więcej, opowiadał na głos swoje myśli, niemal śpiewał wszystko, co leżało na języku, jak poranny ptaszek, którym, ironicznie, nie był. Ale to kochał; gdy umysł przytłaczał jego racjonalne myślenie, mógł odpocząć od zmartwień, którymi nawet na trzeźwo aż tak się nie przejmował. "Napełnij mi no kielich Bogów!", wołał do Spencera, gdy szklanka znów sięgała dna. A biedny Spencer musiał słuchać tej gaduły i spełniać jego życzenia.

Poczuwszy przyjemny wir w głowie i przewracający się żołądek, Ken stwierdził, iż nadeszła pora wrócić do domu. Zapłacił grzecznie za swój wypoczynek i wyszedł przed bar, aby zajarać. Oparł się prędko o brudną ścianę nim poleciał twarzą na chodnik od zawrotu głowy przez nikotynę. Palił mocne papierosy, więc miał mocne efekty, co się cudak dziwi? Krzywym wzrokiem oglądał ulice, przejeżdżające samochody, przechodniów, lampy uliczne, które swą brzydką żółcią oświetlały ślimaczym tempem opadające płatki śniegu. Potarł nos i zgniótł peta, gotów wyruszyć w drogę. Kiwając się lekko, starał się iść prosto po zastygniętym śniegu. Kroki wydawały nieprzyjemne chrupnięcia, a cieszył się tylko, że nie było na chodniku lodu. Gdyby był, poślizgnąłby się już dawno na najbliższy kubeł śmieci. Złapałby się za śmietnik i zasnąłby na środku ulicy, jak ostatni żul, a przecież nie mógł sobie pozwolić na taką reputację. Co prawda, nie przeszkadzałoby mu się kimnąć na ławeczce, ale jaki dżentelmen znowu śpi na ławce w miejscu publicznym? Żaden!

Zmęczony dłuższym marszem, postanowił przejść na skróty alejką, na końcu której po drugiej stronie ulicy stała jego kamienica. W sensie, nie jego jego, tylko ta, w której mieszkał, rzecz jasna. Nawet szczęście nie przyniosło mu tak wielkiej fortuny na posiadanie własnego budynku. Mrugał szybko i pociągał nosem przez chłód, obejmujący jego ciało z każdym krokiem. Para wylatywała spomiędzy ust, zlewała się z mrokiem nocy, w głębi której czaiło się zło. Czuł to na karku, choć nie chciał. A może to przeziębienie? Niespodziewanie, nosem poczuł zapach metalu. Zerknął na kontenery, ale zdziwiłby się, gdyby znalazł w środku jakiś złom. Bezdomni już dawno by ukradli wszystko, co wartościowe. Wydrążył więc wzrok, by przed sobą dostrzec nietypową scenę w porównaniu do jego nudnego życia.

Dwoje osób, zapewne bijących się o łup, jak to bezdomni. Jeden leżał, drugi siedział na nim i wykonywał gest w górę i w dół w klatkę piersiową leżącego. Ken zmarszczył brwi, gdy zagwizdało mu w uszach. Czyżby się tylko bili? Zamrugał szybko, przyzwyczaił źrenice do ciemnicy, aby dostrzec blask noża w oddali. Alkohol opóźnił jego reakcję, gdyż najpierw stał tam chwilę, jak słup wbity w ziemię, a dopiero potem serce mu przyspieszyło. Nieświadomie wydobył z siebie stęknięcie szoku, na co napastnik uniósł na niego wzrok. Nie widział jego twarzy, owinięta czarnym kapturem i maską, zdaje się, że chirurgiczną, choć nie wiadomo co nieznajomy jeszcze tam chował pod cienką bluzą. Cienka bluza w taką zimę, no normalne, że psychol!

Ken wykonał krok do tyłu, trzeźwiejąc w lada moment. Przynajmniej tak sądził, gdyż stał się o wiele przytomniejszy, jeśli chodzi o wszelkie ruchy ciałem. Napastnik wstał z klęczek, stale wpatrzony w postać Kena, gotowego do samoobrony, jak podróba Karate Mistrza Bruce Lee. Słyszał tylko piosenkę, ale rytm miała taki, że każdy magicznie nauczyłby się ruchów z wschodu! Aczkolwiek nieznajomy ani nie zaatakował nagle, biegnąc na niego z nożem, jak w typowym slasherze, tylko odszedł w przeciwną stronę. Kenneth aż nie dowierzał, alkohol znów stuknął mu do głowy; ten psychol nawet nie zdaje sobie sprawy, jak mógł go poharatać gołymi rękami!

Ominął zwłoki i wyjrzał na główną ulicę, ale po tym dziwaku nie było ani śladu. Śnieg zamazał ślady. Ken stwierdził, że to za wiele jak dla niego i postanowił wrócić prosto do domu. Wstukał skomplikowany kod na klatkę schodową, myląc się jakieś trzy razy, i wbiegł, wywracając się przy tym wielokrotnie, na piąte i ostatnie piętro. Zatrzasnął za sobą drzwi na wszystkie, czyli dwa, zamki. Potarł twarz i ślizgnął się po ścianie, oddychając płytko przez wysiłek fizyczny. Wtem dopiero naszła go myśl, że pewnie powinien to zgłosić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro