Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

rozdział 2;
zawierucha na cichej ulicy

                Mocna, czarna kawa z samego rana nie podołała zadaniu; Ken ledwie zmrużył oko przez całą noc, przekonany, że ktoś się czaił tuż za drzwiami. Siedział w fotelu i patrzył się na te przeklęte drzwi, tykający zegar obijał mu się o uszy, a presja w żołądku narastała z każdą sekundą, każdym tyknięciem aż wstało słońce. Zesztywniały wstał dopiero po usłyszeniu swojego alarmu z telefonu. Przekręcił głowę, a donośne strzelenie wydobyło się z szyi, ze sztywnych barków i pleców. Ah, jaka młodość jest piękna. Zaledwie dwadzieścia siedem lat na karku i już problemy ze stawami.

Przemęczony, skacowany wręcz, opuścił mieszkanie na czas. Jak nie w swoim żywiole, zdążył na autobus, który dojechał niemal pod samo miejsce pracy. Ludzie szybkim krokiem deptali po chodniku, jak każdy niewolnik kapitalizmu, spiesząc się do roboty. Ken omijał ich, jak strzały z pistoletu, by przedostać się pod drzwi budynku; mocarne i szklane z logiem radia. Jakoż, iż zostało mu jeszcze trochę czasu, natychmiast podbiegł do ekspresu do kawy, by obsłużyć się darem Bogów. Kawa, jedyna wybawicielka pracowników.

Meryl pojawiła się niebawem w pomieszczeniu, jak to ona, z komediowo gigantycznym kubkiem herbaty. Parującej, oczywiście, bo niczego innego niż wrzątek nie wypije. Ciekawe, czy, gdyby mogła, piłaby lawę. Uniosła jedną, cienką, namalowaną ciemną kredką brew do góry, obserwując złośliwie w ciszy, jak Kenneth męczył się z tym starym ekspresem. Pomogłaby, istotnie, gdyby w potrzebie nie był akurat Ken.

— Co się gapisz. Czaruj, czarownico — burknął na nią, gdy tylko ją zauważył, czającą się w rogu pomieszczenia, jak ostatnia wiedźma przed spaleniem na stosie.

— Wyglądasz gorzej niż zazwyczaj, a sądziłam, że to niemożliwe — odparła sfochowana. Podeszła do ekspresu do kawy i nacisnęła na tylko jeden przycisk, a machina zaraz zaczęła brzęczeć. — Dla twojej wiadomości, nie mam niczego na kac.

— Nie mam kaca... Chyba. — Zmarszczył brwi. — W każdym razie, nie od kaca tak wyglądam.

— Przecież widać, żeś przebalował całą noc. Masz szczęście, że cię tylko słychać, a nie widać.

— Zamknij się już, głowa mnie boli od twojego pierdolenia.

Chwycił za kubek z czarną masą i usiadł na moment w fotelu. Siorbał powoli ciepły napój, próbując zebrać myśli, co szło mu, bądźmy szczerzy, opornie. Nie wiedział, czy powinien komuś powiedzieć o tym, co widział. Zgłosił policji incydent anonimowo przez telefon, zapierając się rękami i nogami, że nie zdradzi swojej tożsamości. Bał się, przez jego kości przechodziły dreszcze. Czy było to w ogóle możliwe? Według Kena, jak najbardziej. Hiperbola jak niejedna.

Niebawem Meryl zawołała go do pokoju nagrań. Nadszedł czas na zrzucenie z głowy zmartwień i zarobienie na wypłatę. Wraz z niedokończoną kawą, usiadł przy stole i założył słuchawki, stuknął w mikrofon, jak to miał w zwyczaju, i zaczął mówić. Słowa wychodziły z niego, ale umysłem był gdzieś daleko. Cała scena wydała mu się jak za mgłą; trejkotał to, co zawsze, mówiąc czysto i wyraźnie. Żaden akcent nie wtrącał się nieproszony, dzięki czemu prędko stał się lubianym prezentatorem, którego aż żal nie słuchać, jadąc samochodem. W sumie, sam też lubił tę pracę.

Gdy tylko skończył, Meryl puściła muzykę na dobre pół godziny. Wyszedł z pokoiku z jeszcze gorszym wyrazem twarzy niż jak się zjawił. Był to jasny znak, że pora wyjść na przerwę na papierosa. Meryl spoglądała na niego, niby krzywo, lecz z widoczną ciekawością, dlaczego i co go znowu gryzło, gdy zapaliła swojego cienkiego peta zapałką. Aż zgrzytała zębami, chcąc go spytać, ale duma jej nie pozwalała.

— Wyglądasz jak srający kot na płocie — odezwał się w końcu, na co parsknęła pod nosem. — Nic dziwnego, że skończyłaś sama na starość z takim krzywym ryjem.

— Słuchaj no, ty mała kurwo, ja przynajmniej mogę się chwalić sporym bodycountem. Ciebie nawet po twarzy nikt nie zechce.

— To, że mam dziś sińce pod oczami większe od Empire State, nie znaczy, że na co dzień nie jestem jak rzeźba spod boskiej ręki Michelangelo — odgryzł. — Twój ryj jest za to z Wyspy Wielkanocnej.

— Stul pysk, gówniarzu, nic tylko pierdolisz głupoty, co można o kant dupy potłuc — Zmarszczyła czoło od niezadowolonego grymasu. — Jeszcze los obróci się przeciwko tobie, zobaczysz, a wtedy będzie za późno na przeprosiny.

— Ta, ta. — Machnął na nią lekceważąco ręką, siadając na drewnianej ławeczce na tym brzydkim tarasie. — A gdzie Wayne?

— Dziś środa, matole — syknęła jak wąż; jej szorstki, cienki język niemal się nie wysunął. Zakończony jak rogi diabła, do czego jej nie daleko.

— Zapomniałem, pierdol się — burknął.

Gdyby Wayne faktycznie stawił się dziś w pracy, zamiast korzystać ze swojego cennego wolnego, już dawno kiwałby głową z dezaprobatą na ich wulgarny język. Sama łacina podwórkowa, a mogliby czasem spróbować elokwentnych wyzwisk, jakiś porównań z popkultury. Tego dałoby się jeszcze słuchać, ale głowa siadała od tych kurw i pierdół! Jak dwoje gimnazjalistów, którzy odkryli powszechny katalog z przekleństwami. Teraz, to każde zdanie musi zawierać kurwę jako przecinek i chuj jako kropkę! A, zdarzy się też jebany jako przymiotnik, ale najczęściej wolą użyć pierdolony. Czemu by nie? Prywatnych rozmów przecież żaden ze słuchaczy radia nie słyszy.

                Na którejś przerwie na papierosa, na tarasie wreszcie pojawiły się inne osoby niż Ken i Meryl, bywalcy, jak to nazywał ich prezes. Wielokrotna ceremonia wyluzowania nerwów, żeby przypadkiem nie wybuchnąć przed mikrofonem i nie uszkodzić głośników w samochodzie, albo radia, o ile ktoś w domach ich jeszcze słucha. Ken i Meryl w śmiertelnej ciszy, jak stare małżeństwo, jarali pety na tej samej ławeczce, gdyż inne były zajęte, a jedno drugiemu przecież nie ustąpi. Dwie baby z menopauzą, skłócone o byle błahostkę. Czasami, ich kłótnie zagłuszały wszelkie plotki, chodzące po studiu: z jednej strony, ludzie nie gadali głupot na boki; z drugiej strony; ile to można słuchać dzień w dzień tego samego.

Wśród licznych rozmów, piskliwy głos Lawrence'a przejawiał się najgłośniej. Śmiało można było go opisać jako stereotypowego geja, co ubiera się wyłącznie w modnych butikach, a do manikiurzystki chodzi raz w tygodniu. Zawsze wywinie jakąś wygiętą pozę, niby tyłek wystawi, żeby przy każdym kroku jego pośladki podskakiwały, jędrne i wyćwiczone na siłowni. Ciekawe, czy sobie nie powiększył tego dupska, Kena by to nie zdziwiło. Larry, znaczy się, Lawrence, bo to elegancko brzmi, wcale się nie krył ze swoją orientacją, dzięki czemu wiele kobiet chętnie z nim rozmawiały o babskich pierdołach. Takie kółko adoracji, które naszczeka na każdego, kto ośmieli się go obrazić. Wręcz prywatne ochroniarki.

Ken krzywo patrzył na Lawrence'a i to nie dlatego, że był homofobem czy coś w tym rodzaju, sam odczuwał pociąg do obu płci, kierując się przysłowiem: żeby życie miało smaczek, raz dziewczynka, raz chłopaczek. Prędzej go nie lubił za pedałowanie na prawo i lewo, robienie z siebie primadonny i używanie swojej orientacji jako cechy charakteru. W którymś momencie, można już rzygać ładnymi paznokietkami i wołaniem "yas queen" czy "slay" przy każdej okazji. Stereotypów Ken najbardziej nie cierpiał, mimo to, przysłuchał się rozmowie Lawrence'a, oczekując czegoś ciekawego do podsłuchania.

— Brudna szmata, ci powiem! — Machnął ręką, z cienkim papierosem między palcem wskazującym i środkowym, tak zwanym petem prostytutki. — Wstydziłaby się, wygarniać mi brak kultury. Chciałem tylko flirtować z pianistą, ale nie, bo "przeszkadzam w występie". Czarnuch jebany, i tak nie zajdzie dalej niż ten klub jazzowy.

— Oh, a jaki? — Spytała zaciekawiona pracownica, niemal jej gały nie wypadały na widok nieskazitelnej sylwetki Lawrence'a.

— Statchmo czy jakoś tak. Znalazłem jednego gościa na Tinderze, wiesz, taki mulat. Przystojny jak nie wiem! Powiedział, że gra w klubie jazzowym i zaprasza, abym przyszedł zobaczyć najbliższy występ. No to poszedłem, bo byłem ciekaw, jak operuje palcami, to przecież ważne. Anyway! Poszedłem, zamówiłem sobie drinka i usiadłem niedaleko sceny, żeby mieć dobry widok na to ciacho. Występ się zaczął, ta czarna śpiewała, oczywiście, chujowo, miauczała jak jakiś kot. To, żeby sobie umilić pobyt, zacząłem flirtować z tym typem. Uśmiechał się do mnie, to znaczy, że mu się podobało. A co zastałem na przerwie? Tą czarną sukę. Zwróciła mi uwagę, żebym nie rozpraszał pianisty. To ja do niej z pyskiem, bo nie dam sobie w kaszę dmuchać, a ta prawie mi nos rozwaliła.

— Dawno to było? Nie ma ani śladu — odparła z boku, na co Lawrence zaraz przeskoczył wzrokiem po osobach wokół niego.

— Jasne, że nic nie widać, bo tyle fundacji musiałem nałożyć! — Wybronił się prędko. — W każdym razie, wezwała ochronę i wyprosiła mnie z klubu, a ja przecież niewinny jestem! Za to jestem pewien, że daje dupy właścicielowi, bo to niemożliwe, aby taka małpa miała tyle władzy.

— Pamiętasz jak się nazywała?

— Alizée czy coś w tym stylu. Muszę ją znaleźć i jej wygarnąć, co o niej myślę.

W tym dokładnie momencie, w głowie Kena zapaliła się czerwona lampka. Ten pedał mówił o jego drogiej przyjaciółce, a znając Alizée od bardzo dawna, wiedział, że nie bez powodu zainterweniowała. Zgniótł peta pod podeszwą buta i zmniejszył dystans między nim a Lawrence'em w kilka dużych kroków.

— Ty, o kim ty mówisz? — Zaczepił go Ken, a Lawrence aż uniósł brwi z zaskoczenia. Rzadko ze sobą rozmawiali, chyba, że to było konieczne, ale nigdy nie wymienili ze sobą więcej niż wymagała praca.

— O kurwie ze Statchmo. Co, też masz z nią na pieńku?

— Ja ci dam kurwę, sukinsynie. Uważaj co mówisz, bo świat nie jest równie duży, co myślisz.

— Oho, nie mów, że jesteś jednym z jej wiernych klientów? Chociaż, czarny z czarnym się trzyma, co nie?

— Gdzie ty, kurwa, widzisz czarny? — Wskazał na siebie palcem. — To moja przyjaciółka. Zadzierając z nią, zadzierasz ze mną, a ja nie boję się zrobić ci korekcji nosa.

— Odpierdol się, Kenneth, nie widzisz, że Lawrence jest tu poszkodowany? — Wtrąciła się jedna z kobiet, gotowa zasłonić geja swoją piersią i bronić, jak dzika lwica swoich dzieci.

— Lalka, odsuń się, bo dostaniesz rykoszetem — zalecił. — Ty natomiast. — Dźgnął go palcem w klatkę piersiową. — Ogarnij swoją dziwkarską dupę i dostosuj do zasad, bo, może i masz zad jak zderzak, ale łeb równie pusty, co twoje nadmuchane ego, Larry.

— Jeszcze raz mnie tak nazwij, a pożałujesz, ty-

— Jak chcesz mnie wyzwać od czarnuchów, to nawet nie racz, już mi się to znudziło. I nie licz, że pozwolę ci tak nazywać Alizee albo kogokolwiek innego.

— Bo co mi zrobisz, co?

Ken chwycił go za kołnierz płaszcza, unosząc Lawrence'a z dwa centymetry nad ziemią. Mężczyzna wierzgał nogami, popadając w chwilową panikę, że zaraz zostanie zdzielony po mordzie. Zacisnął oczy, gdy Ken wykonał nagły ruch, ale nic się nie wydarzyło. Drżąc, jak zwykły robal na widok śmiercionośnego sprayu, uchylił jedno oko, a dopiero wtedy Ken uderzył go z pięści w nos. Upuścił go na ziemię, a Lawrence złapał się za bolący, wykrzywiony nos, gdzie z nozdrzy powoli sączyła się gęsta krew. Kilka kobiet natychmiast doskoczyło do poszkodowanego, podając mu chusteczki i inne sreczki, karcąc Kennetha, jakim to on stał się nieczułym zwyrodnialcem, by chwilę później wyprowadzić Lawrence'a z tarasu. Meryl parsknęła śmiechem pod nosem, co zdarzało jej się zdecydowanie za rzadko.

— Tego się nie spodziewałam. Przychodź częściej skacowany. — Wsadziła drugiego peta do ust i odpaliła go zapałką pod zlitowanym spojrzeniem Kena.

— Już ci, kurwa, mówiłem, że nie mam kaca.

                Po całym wkurzającym dniu, największą nagrodą okazał się powrót do domu. Ten szczęśliwy bieg na przystanek autobusowy, a potem przyjemny spacerek w paru stopniach, gdy to śnieżyca daje popalić. Nic tylko się cieszyć, prawda? Ken wręcz w podskokach ubierał płaszcz, żeby pół drogi iść na piechotę w szalejący wiatr ze śniegiem. Kto normalny wymyślił śnieg? Cholery można było dostać od tego wiecznego popadywania. Meryl z uśmiechem, jak u najedzonego kota, wsiadła za kierownicę swojego zigzaka, jak to wołał na samochodzik Ken. Na pierwszy rzut oka przypominał malucha, ale nigdy nie było czasu się przyjrzeć, bo Meryl od razu odjeżdżała spod budynku, w razie, gdyby Ken kiedykolwiek poprosił o podwózkę.

Powyzywał ją jeszcze kilka razy w myślach na poprawę humoru, opatulił się ciaśniej płaszczem i wyruszył w podróż po Syberii. No, może była to lekka przesada, bo na wschodnim południu Francji nigdy nie było aż tak zimno, aby porównać pogodę do tej panującej na Syberii. Po prostu wielkie, letnie upały stawały się gigantycznym kontrastem do mrożącej krew w żyłach zimy. Metaforycznie i fizycznie.

Słyszał uważnie chrupanie przy krokach w głębokim śniegu, którego wciąż nabywało, nabywało i nabywało. Burczał niezadowolony pod nosem, że zaraz odjedzie mu autobus przy takiej tułaczce, ale szedł pod wiatr i nijak nie miał na tyle siły, aby przeć do przodu, jak dumny koń. Próbował, owszem, ale koniec końców autobus odjechał bez niego. Dotarłszy na przystanek, zdążył zauważyć tylne światła autobusu, oddalające się w dal, w pejzaż miasta przysłonięty mgłą i walącym jak z cebra śniegiem. Nic, tylko strzelić sobie w łeb, z rozkoszą!

Nie miał zamiaru siedzieć i czekać godzinę na kolejny autobus, zdążyłby zamarznąć na miejscu! Pociągnął więc nosem i wyruszył w niebezpieczną wyprawę do domu, z głupią nadzieją, że dotrze na miejsce bez żadnych niespodzianek. Jednakże, mimo, iż był kompletnie sam na ulicy pogrążonej w półmroku, odczuwał czyjąś obecność nieopodal. Za każdym razem, gdy się rozglądał, nie dostrzegał ani jednej żywej duszy, ale to nie zmieniło jego zdania. Spiął nieprzyjemnie ciało, brnąc dalej do przodu z czyimiś oczami na plecach.

Czas dłużył się nieprzyjemnie, a żal powoli wracał do niego z podwójnym impaktem. Powinien był zaczekać na ten autobus! Po co on się w ogóle włóczy po ulicy w taką pogodę? Powinien się schować w jakimś sklepiku, hotelu, przeczekać to zjawisko pogodowe zanim go zmiecie jeszcze huragan! Zgrzytał zębami z każdym następnym krokiem, mając już serdecznie dość nieustającego marszu i kogoś, podążającego za nim krok w krok, jak paskudny cień. Usłyszał nagle łomot, obrócił się pędem za siebie, ale nie zobaczył niczego innego niż czyjeś ślady, które zanikły na oko dwa metry od niego. Tylko dwa metry od niego.

Przeszedł go dreszcz i to nie z zimna. Z sercem w gardle, wznowił drogę do domu, tym razem zmuszając się do szybszych i większych kroków. Jedyne, co się teraz liczyło, to zamknięcie się w domu, chuj, nawet na klatce schodowej nim ten ktoś go dopadnie! Na bank chce go okraść albo pobić, przecież pogoda jest idealna na popełnienie przestępstwa, nikogo nigdzie nie ma! Gdyby nie wysoki poziom śniegu, Ken biegłby po chodniku w stronę domu, lecz z taką ilością białego puchu ciężko było wykonywać precyzyjne ruchy nogami. Pozostało mu tylko przeć do przodu aż w końcu dotarł na znaną ulicę, niebawem przedarł się przez oświetlone skróty i wbijał kod na klatkę schodową, jak zwykle myląc się kilka razy. Dopiero, gdy zatrzasnął za sobą drzwi, poczuł się bezpiecznie.

Usiadł na schodach klatki schodowej, dysząc lekko, przepocony pod ciemną czupryną. Potarł czoło i zaśmiał cicho sam do siebie, a sąsiadka na parterze znowu wydarła japę, że się trzaska drzwiami obok jej mieszkania. Zdołał uciec przed zagrożeniem... Tylko kto mógłby za nim chodzić w taką zawiruchę?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro