~1~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pov. Todd

-Oczekujemy od ciebie ocen na miarę twojego brata, liczymy na ciebie Todd. - słowa mojego ojca docierały do moich uszu, a ja próbowałem nie wybuchnąć kolejnym płaczem w ciągu kilku godzin. Stres, który zjadał mnie kawałek, po kawałku, nie pozwalał mi normalnie funkcjonować. Chyba że moim normalnym funkcjonowaniem ma być wieczna presja, chęć płaczu i boleśnie ściśnięty żołądek.

Nie chciałem już słyszeć ani jednego słowa z ust rodziciela. Nie pomagał mi on, a tylko pogarszał sytuację.

- Nie zawiedź ojca, synu. - dodała tylko moja mama, kiedy zatrzymaliśmy się na parkingu, nieopodal celu naszej podróży. Wysiadłem z samochodu rodziców, poprawiwszy granatowy płaszcz. Rozejrzałem się, widząc przed sobą pola, jezioro i na samym środku tego krajobrazu, ceglany, elegancki budynek. Akademię Welton. W trójkę ruszyliśmy w jej kierunku, a mnie coraz ciężej się oddychało. Od lat z niepokojem odliczałem dni do wyjazdu w to miejsce, bo odkąd pamiętam, powiedziane byłe, że mam do niej uczęszczać, idąc śladami starszego brata, prymusa i ulubieńca mamy i taty. Do końca łudziłem się, że tego uniknę i zostanę w domu oraz będę uczył się w normalnej szkole, a nie elitarnej placówce z internatem. Jednak ja nie miałem nic do powiedzenia i zostawało mi się pogodzić z ich wolą. Przed wejściem i w środku budynku roiło się od chłopców i ich opiekunów, a także najpewniej pracowników szkoły. Potem odbyła się jakaś dziwna uroczystość w sali, przypominającej kaplicę. A może to była kaplica? Nie potrafiłem tego stwierdzić, działając w transie stresu i rozpaczy. Jednak miejsce to musiało być bardzo duże, bo bezproblemowo pomieściło cały ten tłum. Podłoga i sufit wydawały mi się znacznie ciekawsze od przemawiającego pana Nolana, a potem osiemdziesięcioletniego absolwenta placówki. Cały czas przewijało się motto akademii, obejmujące cztery cechy, wartości; tradycja, honor, dyscyplina, doskonałość. Słowa te widniały również na proporcach i były wyjaśniane przez monotonnie brzmiących chłopaków. Bo całych tych obrzędach, które jak się domyśliłem, były czymś tradycyjnym, mnie i moich rodziców zaczepił jakiś mężczyzna.

-Wiele od pana oczekujemy, panie Anderson. - oznajmił twardo, wcześniej przemawiający mężczyzna, pan Nolan.

- Tak, sir. - szepnąłem, nie łapiąc z nim kontaktu wzrokowego, bo za bardzo mnie to peszyło. W końcu rodzice mnie zostawili, a nie wiedziałem, dokąd miałbym się udać. Czułem ogromną chęć skulenia się w najbliższym kącie i wybuchnięcia płaczem. Nikogo tu nie znałem, nie znałem też miejsca. Nie pozostawało mi nic, tylko nerwowo rozglądać się i czekać aż ktoś mnie wybawi z opresji. Czułem się żałośnie jak małe, porzucone dziecko. Tymczasem miałem prawie siedemnaście lat.

- Cześć, będziemy razem mieszkać! - ktoś mocno klepnął mnie w plecy. Tym kimś okazał się ładny, niewiele wyższy ode mnie chłopak. Ubrany był w garnitur i płaszcz, jego krótkie, ciemne włosy były rozwiane. Piegowatą twarz o ostrych kościach policzkowych, zdobił szeroki uśmiech, eksponujący trochę królicze zęby. W całości odznaczały się wielkie, ciemne oczy, otulone grubymi rzęsami, które lśniły dziwnym blaskiem. Blask ten sprawiał, że chciałem mu zaufać, co szybko zrobiłem.

- Przepraszam, że tak z zaskoczenia — zaczął się tłumaczyć, a uśmiech nawet nie próbował opuścić jego ust. - Neil Perry — podał mi dłoń, która ująłem. Była ciepła, duża i gładka w dotyku.

- Todd Anderson — mruknąłem, zerkając znowu w te ładne oczy, a potem uciekając wzrokiem gdzieś w kierunku czubków swoich butów. Jestem taką niemotą, że aż żal patrzeć.

- Z tych Andersonów?

- T-Tak... - zająknąłem się, a moją twarz oblał parzący rumieniec. Neil chyba zauważył moją niechęć co to tego tematu, bo zrzedła mu mina.

- Przepraszam, powiedziałem coś nie tak?

- N-Nie, wszystko w-w porządku — uniosłem kąciki ust na kilka sekund, żeby znowu je opuścić, tworząc typowy dla siebie grymas.

- Chodź, pokażę ci pokój i poznasz chłopaków. - znowu klepnął mnie w łopatki, tym razem, żeby zagonić mnie do pójścia za sobą. Moje modły okazały się skuteczne, ktoś mnie wybawił z opresji. - To tutaj, stanęliśmy przed jedynymi z wielu drewnianych, trochę obdartych drzwi, które brunet otworzył, puszczając mnie przodem. Wszedł do środka zaraz po mnie. Nawet nie zdążyłem odłożyć swojego bagażu, kiedy do pomieszczenia wpadło kilku innych chłopców w naszym wieku.

- Widzieliście tego nowego? Wygląda jak... - rudy chłopak o niesympatycznych rysach twarzy, nie skończył swojej wypowiedzi, widząc mnie stającego przed sobą. Najpewniej chciał mnie obrazić, moja osoba dawała innym pole do popisu, jeżeli chodzi o wymyślanie wyzwisk. Zerknąłem na Neila, który stał się moim kołem ratunkowym i kotwicą, mimo że raczej nie zdawał sobie z tego sprawy. Zażenowany kolegą, przewrócił oczyma, wzrokiem przepraszając mnie za jego zachowanie.

- Panowie, Todd Anderson — przestawił mnie brunet, co ułatwiło mi życie, bo sam nie musiałem tego robić. Niestety zostawało mi jeszcze podać każdemu dłoń, co okazało się nie być aż takie okropne. Wszyscy, oprócz Camerona, który nie wzbudzał mojego zaufania, wydali się w porządku. Co mnie ucieszyło, nie oceniali mnie, nie komentowali mojego wyglądu, ani małomówności. Nawet gdy pojawił się temat mojego brata, który musiał się napatoczyć, został zerwany przez Perry'ego, który zmienił tory rozmowy. Byłem mu za to dozgonnie wdzięczny.

- Witaj w Hellton — wtrącił chłopak imieniem Charlie.

- Raczej ci się tu nie spodoba — dodał inny.

- Już mi się nie podoba...- mruknąłem, tępo gapiąc się w przestrzeń, a potem wróciłem do rozpakowywania swoich rzeczy. Rozmowa przepełniona śmiechem, w której i tak nie brałem większego udziału, została przerwana przez mężczyznę, który wparował do pokoju, nakrzyczał na Neila, który chwilę później z nim wyszedł. Od początku wiedziałem, że ojciec chłopaka nie jest dobrym człowiekiem. Raczej tyranem pod przykrywką troskliwego rodzica, któremu każdy przyklaskuje ze strachu przed nim.

Chodziło o jakiś nadmiar zajęć dodatkowych, na których ewidentnie Neilowi bardzo zależało. Musiał z nich zrezygnować, bo taka była wola Johna Perry'ego, jego ojca. Kilku chłopców wybiegło za nim, sprzeczali się, po czym wrócili do środka. Starałem się obserwować Neila, nie pesząc się przy tym, jak nieśmiałe dziecko.

Mimo uśmiechu, który był jakby permanentnie przyklejony do twarzy, jego oczy przez chwilę wyglądały na smutne, przygaszone, beznamiętnie lustrujące otoczenie, ale to też trwało chwilę. Znów ożywiły się w okolicznościach kolejnej zabawnej dyskusji przy towarzystwie sekretnego palenia papierosów.

Miałem wrażenie, że przyzwyczaił się do takich sytuacji, do ulegania rodzicom na swoją niekorzyść, potem sztucznego udawania, że wszystko jest w największym porządku. Był jednym z tych, co cierpienie, zaklejali nieszczerą radością, ja wybierałem milczenie. Do tego dochodziło jąkanie się, które za każdym razem sprawiało, że pragnąłem zapaść się pod ziemie. Tak, jakby moja nieśmiałość i rodzice nie utrudniali mi dostatecznie życia. Nie miałem już nadziei, że cokolwiek się zmieni. Za każdym razem, gdy patrzyłem w lustro, chciałem zniknąć, albo stać się kimś zupełnie innym.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro