~4~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pov. Todd

- Patrzcie, znalazłem go w kronice! - zawołał Neil, za co został gniewnie skarcony przez pana McAllistera. Każdy po kolei wziął księgę do ręki i przeczytał stronę, na której widniała czarno-biała fotografia młodego jeszcze Johna Keatinga.

- Członek Stowarzyszenia Umarłych Poetów — przeczytał ktoś, sama nazwa wydała się intrygująca, więc uniosłem spojrzenie znad książki i zacząłem aktywniej słuchać rozmowy. Na pewno nie miałem zamiaru w niej uczestniczyć.

- Czym jest to cało stowarzyszenie? - dopytywał Dalton ze zmarszczonymi brwiami.

- Właśnie — Cameron ponaglił.

- Zapytajmy go, teraz — zaproponował rozentuzjazmowany całą sytuację Neil. Oczy mu błyszczały, płonęły żywym ogniem. Te wielkie, ciemne oczy, które lśnią dziwnym blaskiem. Jak szklane oczy misia albo tafla morza, w której odbija się księżyc. One wyglądają jak epicentrum wszelkiego entuzjazmu, chęci wiedzy i energii, urodzonego przywódcy grupy. Zarazem migając nadzieją, która mam nadzieję, nigdy nie śmie zgasnąć.

Rozmarzyłem się na chwilę, a przerwał to Perry, który uderzył mnie delikatnie w łopatki, abym poszedł z nimi do Keatinga. Fakt tego, jak bardzo uwielbiałem oczy Neila, zaczynał mnie przerażać. Zaczynał robić się co najmniej dziwny.

- Proszę pana! - zawołał Neil, gdy całą grupą wybiegliśmy z budynku na podwórze, pełne rojących się pierwszaków. - O Kapitanie, mój Kapitanie? - na te słowa profesor odwrócił się w naszym kierunku. Miał rozpromienioną twarz, jakby wiedział, że o cokolwiek byśmy go nie zapytali, odpowiedź będzie dla niego pasjonującą wręcz przyjemnością. Neil podarował mu książkę z otwartą stroną, która za chwilę zaczęła być humorystycznie analizowana i komentowana przez Kapitana.

- Czym jest Stowarzyszenie umarłych poetów? - Perry uklęknął obok belfra i wlepił te swoje ciemne, zaciekawione ślepia w jego oblicze. Zaczęło się tłumaczenie. Opowiastka o tym, jak za swoich młodych lat, razem z kolegami czytali poezję w jaskini Indian. O tym, jak inspirował ich cytat Thoreau'a o ssaniu esencji życia czy coś takiego. Chciałbym ssać tę esencję, ten szpik życia, ale a drodze do tego stał strach. Lęk, w którym żyłem od lat. Co z tego, że pisałem własne wiersze, skoro bałem się je komukolwiek pokazać? Co z tego, że poznałem wspaniałych ludzi, skoro bałem się z nim integrować? Co z tego, że ktoś mi się podobał, skoro nigdy nie zdobędę się na odwagę, żeby wyznać swoje uczucia? Byłem zbyt beznadziejny na to wszystko.

- Idziemy, dzisiaj — oznajmił w końcu Neil. Nie przyjmował odmowy, miał to jakby wypisane na twarzy. Jak napis na czole. Zaczęła się fala deklaracji sprzecznych i twierdzących. Pełne obaw i entuzjazmu stwierdzenia, jednak ostatecznie padło na to, że wszyscy idą. Wszyscy oprócz mnie, ja odmówiłem. Głupi lęk przejął cholerną kontrolę i powiedziałem nie. Widziałem to rozczarowanie w jego oczach, wiedziałem, jak bardzo go zawiodłem. Byłem porażką.

***

Nie miałem odwagi, żeby spojrzeć mu w te oczy, nie chciałem znów zobaczyć w nich tego rozczarowania, bo to sprawiało, że czułem się z sobą jeszcze gorzej. Nie potrafiłem się przez to wszystko skupić nad odrabianiem lekcji, co gorsza kątem oka widziałem, jak Neil wstaje od stołu, przy którym siedział z innymi przyjaciółmi i zmierza w moim kierunku. Pragnąłem zapaść się pod ziemię.

- Dlaczego nie chcesz iść? Nie słyszałeś, co mówił Keating? Nie czujesz potrzeby zrobienia czegoś?

-Tak...tak...ale...ja — wydusiłem, mając nadzieję, że presja, którą sam na siebie sprowadziłem, nie złamie mnie do końca.

-Ale ty co? - jego głos był nerwowy, podobny do tego, kiedy po sprzeczce z ojcem, kłócił się z Knoxem i Charliem. Jednak tym razem ten ton głosy trafiał nieprzyjemnie w sam środek mojego serca, duszy i umysłu. Bolał mnie on.

- Nie chcę czytać. - nigdy w życiu nie byłem taki dosadny i asertywny.

- Dlaczego? - wyglądał na okropnie zdziwionego i wręcz rozbawionego moim problemem. Bo to nie powinno stanowić problemu dla chłopaka w wieku szesnastu lat. To jest problem na miarę małego dziecka, nie prawie dorosłej osoby.

- P-po po prostu nie chcę. Ok, Neil? - chłopak zawiesił spojrzenie gdzieś w dole, jakby się nad czymś zastanawiał.

-Ok...- mruknął — A... a co jeśli nie musiałbyś czytać? - znów w jego oczach pojawił się ten blask nowych pomysłów.

-Ale nie takie są zasady, k-każdy musi czytać.

- Pieprzyć to.

-Co?

- Pieprzyć te zasady.

- Ale chłopaki będą chcieli, żebym czytał...

- A co jeśli zapytamy ich, czy nie musisz?

- Z-zapytasz ich? - uniosłem spojrzenie, odważają się na kontakt wzrokowy. Brunet kiwnął głową. Jego postawa mnie zadziwiała, inspirowała i onieśmielała. To zaczynało mnie przerażać.

***

Nigdy nie widziałem, żeby ktokolwiek angażował się tak w cokolwiek. Perry biegał po bursie cały wieczór od jednego kolegi do drugiego. Opracowywali dokładny plan nocnego wyjścia, jak gdyby miała być strategia jakiejś bitwy. Ja w tym czasie siedziałem nieco skulony na swoim łóżku i bazgrałem coś, co miało przypominać wiersz. Na próżno. Mimo że w życiu napisałem wiele wierszy, tekstów, zapisałem wiele swoich myśli, to nic się nie zachowało. Wszystko albo spoczywało głęboko w czeluściach mojego domowego pokoju, albo zostało spalone. Pojedyncze utwory, z którymi poczuwałem się bardziej związany, widniały w moim pamiętniku. Tym samym, który trzymałem teraz w rękach. Dziś już kilkukrotnie przejrzałem wszystko, co w nim było, jednak nic nie nadawało się do przedstawienia klasie. Każdy z nich w moim mniemaniu był zbyt żałosny, aby mógł zostać zaprezentowany. Kreśliłem, pisałem, znowu skreślałem to, co napisałem. Dzień, w którym mieliśmy recytować swoje prace, stawał się czyhającym za rogiem złem, z którym niezaprzeczalnie będę musiał się zmierzyć.

Godziny mijały, Neil już teraz krzątał się tylko po naszym pokoju. Za oknami było już całkiem ciemno, na korytarzach pusto i cicho. Większość uczniów i pracowników akademii pogrążyła się już we śnie.

- Gotowy? - zapytał w końcu Perry, kiedy oboje byliśmy już ubrani w zimowe ciuchy. Kiwnąłem szybko głową i na palcach, tak jak, wtedy kiedy wymykaliśmy się na poranny spacer, wyszliśmy z pokoju. Potem z chłopakami ruszyliśmy do jaskini, w której wkrótce rozpoczęło się spotkanie.

Patrzyłem na niego, gdy czytał. Czytał, a może bardziej deklamował wiersz z jakiejś podniszczonej księgi. Obserwowałem błysk pasji i skupienia w jego oczach. Pogrążoną w półmroku, piegowatą twarz i ciemne, zmarszczone brwi. Jak zaczarowany wsłuchiwałem się sposób, w jaki mówił, wiedziałem, że w tym akurat momencie oboje, chociaż chwilę byliśmy szczęśliwi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro